Zaczęło się od drobnej rzeczy. Donald Tusk kontrasygnował decyzję Andrzeja Dudy o wyznaczeniu Krzysztofa Wesołowskiego na przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej SN (ciało to wybierze kandydatów na nowego prezesa tej izby).

Jednak sędzia Wesołowski ma status neosędziego. Zatem zgodnie z zasadami coraz bardziej zagmatwanej prawniczej wojny domowej najbardziej zaangażowane w nią osoby o statusie sędziego i wspierające je media musiały zaprotestować. Gdyby tego nie zrobiły, oznaczałoby to ich milczącą zgodę na to, by ich premier traktował neosędziego jak sędziego. Czyli na równi z tymi, którzy stawili opór Zbigniewowi Ziobrze i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Choć mogli się połasić na łatwy awans.

Tusk zareagował na krytykę w typowym dla siebie stylu – czyli wyznaczył ochotnika do bycia kozłem ofiarnym. Padło na szefa Stałego Komitetu Rady Ministrów Macieja Berka. Miał on jakoby wyczekać chwili, gdy szef rządu – przygnieciony obowiązkami – stracił wrodzoną czujność. Wtedy podstępny urzędnik podsunął mu pismo prezydenta – i stało się. Mimo tego występku Tusk łaskawie stwierdził, że niegodziwiec „jest jednym z najbardziej kompetentnych ludzi w rządzie”. Zatem mu wybacza dla dobra Rady Ministrów oraz ojczyzny.

Sam niegodziwiec rozsądnie nabrał wody w usta. Inna sprawa, że po wyrzuceniu wiceministra Sługockiego za to, że zamiast głosować w sprawie depenalizacji aborcji, uczciwie pracował na służbowej delegacji w USA, premier nie może za często dokonywać egzekucji kozłów ofiarnych. Pragmatyka rządzenia pokazuje, że jeśli się z tym przesadza, w końcu któryś z ochotników odmawia podjęcia się tej roli.

Pierwszy zwód

Nie zapominajmy, że Tusk jest też szefem partii. Zatem musi dbać o jej najcenniejszy skarb. A są nim zwykli ludzie, gotowi poświęcać własne czas oraz pieniądze, aby wspierać stronnictwo oraz jego wodza, z którymi czują związek emocjonalny. Nawet partia rządząca, mająca do dyspozycji budżetowe dotacje oraz zasoby instytucji państwowych i samorządowych (acz trzeba będzie z nich korzystać kreatywniej, niż czynił to PiS) nie zdoła przeskoczyć pewnych ograniczeń. Na przykład nie zorganizuje w stolicy, licząc jedynie na swoich opłacających składki członków, marszu na ponad 100 tys. ludzi. Pomimo pokątnego hodowania farm internetowych trolli nie uda się jej wzniecić masowego hejtu, bo propagandowa narracja nie zyska wystarczających zasięgów. Do prawdziwego sukcesu, jakim jest zademonstrowanie siły, potrzebni są zwolennicy. Tacy, co sami kupią bilet na przyjazd do Warszawy, a potem w piekącym upale godzinami będą łazili po jej ulicach z transparentami. A po powrocie wsiąkną w sieć, by nawalać w ideowych przeciwników. Ofiarowując ulubionej partii pieniądze oraz czas (czas to też pieniądz), odciążając ją na polu koniecznych wydatków, a przede wszystkim niosąc na swoich barkach, zupełnie za darmo, stronnictwo do wyborczych zwycięstw.

Przed ostatnim głosowaniem szefostwo PiS na każdym kroku dawało dowody, iż jest pewne, że utrzyma władzę, kupując sobie wyborców. Wymyślono setki sposobów, jak im coś dać, oczekując wdzięczności. Efekt wszyscy widzimy. Prawo i Sprawiedliwość przypomina zbitego psa, niezdolnego do niczego więcej poza lizaniem ran. No, może jeszcze do wydania przeciągłego dźwięku, nazywanego potocznie wyciem, gdy usłyszy komendę: „Tusk”.

Zatem szef PO, pomny, jak cennym narzędziem są zwolennicy, najpierw dla ostudzenia ich niezadowolenia pozwolił sobie na małe ośmieszenie się. Po czym wykonał dwa szybkie zwody. Zorganizował spotkanie z przedstawicielami środowisk prawniczych (oczywiście z sędziami, nie z neosędziami), które dało okazję do zaprezentowania koncepcji ustawy mającej rozwiązać kilka problemów wymiaru sprawiedliwości. Na czele z problemem neosędziów. Największy oddźwięk wywołał pomysł, by ci, którzy „mieli nieprzepartą wolę awansowania”, otrzymali szansę pozostania w zawodzie „po wyrażeniu czynnego żalu”.

Tym szybkim zwodem Tusk wcielił się w postać Zagłoby zabierającego się do zagospodarowywania geopolitycznej przyszłości Niderlandów. Sędziom dał od ręki bezcenną satysfakcję, że ich znienawidzeni koledzy będą się musieli publicznie poniżyć. Po takim przeczołganiu będą mogli wrócić na stanowiska sprawowane przed Ziobrowymi awansami. Jednocześnie premier nie ukrywał, iż ustawa i satysfakcja będą możliwe dopiero po wyborach prezydenckich, jeśli, rzecz jasna, wygra właściwy kandydat. Tak, niczego nie inwestując, szef rządu wepchnął sędziów w rolę swoich zwolenników. Jeśli chcą spełnić marzenia, muszą go wspierać.

Drugi zwód

Kolejnym zwodem było wycofanie kontrasygnaty za pośrednictwem portalu X. Czym premier zdołał przyprawić o palpitacje serca całkiem spore grono życzliwych mu prawników konstytucjonalistów. Udało mu się bowiem uczynić coś prekursorskiego. Mianowicie zmienić wymowę ustawy zasadniczej za pośrednictwem jednego wpisu w mediach społecznościowych. Sztuka ta zapewne przejdzie do annałów światowej politologii. Inna sprawa, że nie było to trudne, bo polska konstytucja jest już trupem.

Każde prawo, któremu nie towarzyszy mechanizm jego egzekucji, jest martwe, bo staje się uznaniowe. Jako że obecna władza ignoruje opanowany przez nominatów Jarosława Kaczyńskiego Trybunał Konstytucyjny, przestrzeganie konstytucji ma miejsce jedynie wtedy, gdy premierowi się tak chce. W przypadku wycofania kontrasygnaty udowodnił, iż może mu się odechcieć.

Choć ów zwód przybrał groteskową formę, dał on Tuskowi do ręki możliwości, które jeszcze mogą się mu przydać. Zatem teraz już nie jest ważne, co premier podpisze, ale czy uczynił to ostatecznie. Bo zawsze może zmienić zdanie. Poza tym w państwie uznaniowych norm ten, kogo poleceń słucha aparat państwa, może z czasem pozwolić sobie na tyle, na ile ma ochotę. Granicę możliwości wytyczają rozczarowanie zwolenników i wkurzenie ludu. Ale poza tym można coraz więcej.

Zwłaszcza że wszelkie znaki wskazują, iż w nadchodzących miesiącach nastąpi autokompromitacja sędziów. Dopóki istniał wróg w postaci Ziobry, w tym środowisku były dwa stronnictwa. Teraz dynamika zdarzeń prowadzi ku tworzeniu się wielu zwalczających się frakcji. A skoro prawnicy uwielbiają dyszeć nienawiścią do kolegów, są skazani na toczenie walk podjazdowych. Zupełnie niezrozumiałych dla zwykłych zjadaczy chleba, za to pozbawiających środowisko resztek autorytetu.

Jeśli sędziowie zapracują sobie na powszechną pogardę, liczenie na to, że jeszcze kiedykolwiek zjawią się zwolennicy, aby ich bronić, jak za czasów reform Ziobry, jest szczytem naiwności.

Kiwanie czy wykiwanie

Tymczasem na koniec wykonywania zwodów premier, podczas konferencji „Drogi wyjścia z kryzysu konstytucyjnego”, poinformował obecne na miejscu autorytety prawnicze, że szanuje ich „puryzm”, jednak czasami będzie musiał łamać prawo. Taka jest bowiem potrzeba chwili. Swoje działania określił terminem „demokracji walczącej”.

Został on ukuty przez myślicieli zajmujących się naukami politycznymi pod koniec lat 30. ubiegłego stulecia, po wprowadzeniu przez Hitlera dyktatury. Dyskutowano wówczas o tym, na ile w Republice Weimarskiej demokratyczne władze winny były ograniczyć prawa obywateli w imię obrony samej demokracji. Potem problematyka stała się szersza i obejmowała kwestię, czy „demokracja walcząca” może używać niedemokratycznych metod do obrony samej siebie. Spór ten rozstrzygnięto już po II wojnie na gruncie prymatu konstytucji oraz zapisania w niej przepisów nakazujących delegalizowanie ruchów dążących do zniszczenia demokracji.

W Polsce takie prawo ma Trybunał Konstytucyjny. Zatem z „demokracją walczącą” jest ten kłopot, iż aby ją wcielić w życie, konstytucja musiałaby być bezwzględnie przestrzegana, a stojący na jej straży TK stanowić ciało niezależne od polityków (zwłaszcza tych rządzących). Co więcej, jego orzeczenia powinny być bezwzględnie wykonywane.

W III RP do 2015 r. niewygodne wyroki TK kolejne rządy publikowały z ociąganiem. A potem władzę przejął PiS i urządził Trybunałowi Konstytucyjnemu jesień średniowiecza. Co może być dla Donalda Tuska zarówno wielkim kłopotem, jak i wielką możliwością. Ponieważ w obecnej sytuacji wcielanie w życie „demokracji walczącej” w jej zachodnim rozumieniu jest w Polsce równie możliwe jak budowa polskiej osady na Marsie. Co innego budowa takiego modelu, jaki sobie wymarzy Tusk.

Ten zaś ostatnio komunikuje ludziom mającym stać na straży prawa w III RP, iż zamierza robić w sumie to, co mu się podoba. Jednak wszyscy muszą mu zaufać, bo jest demokratą. Kiedy takie przesłanie pojawia się w wypowiedziach polityka, należy być sceptycznym. Ponieważ im polityk mocniej kiwa wszystkich wokoło, tym większe prawdopodobieństwo, że pragnie ich wykiwać. Zwykle po to, żeby mieć jak najwięcej tego, co kocha najbardziej, czyli władzy. To zaś, czy swój cel osiągnie, zależy od tego, na ile jego zwody okażą się skuteczne i czy w ich trakcie sam się nie zakiwa. ©Ⓟ

Zatem teraz już nie jest ważne, co premier podpisze, ale czy uczynił to ostatecznie. Bo zawsze może zmienić zdanie