Nie istnieje poważna oraz oparta na badaniach literatura ekonomiczna dotycząca koncepcji degrowth. To uderzający paradoks. Zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, z jak niewzruszoną pewnością siebie zwolennicy idei postwzrostu zgłaszają radykalne propozycje przebudowy życia ekonomicznego czy społecznego.

Postwzrost swoich korzeni szuka głęboko w przeszłości – głównie w pismach Tołstoja, Thoreau czy Morrisa. Wszyscy oni patrzyli z niesmakiem na rozpędzającą się w XIX w. rewolucję przemysłową i szukali dla niej alternatywy. Współcześni zwolennicy nurtu degrowth za swojego papieża obrali charyzmatycznego filozofa i statystyka Nicolasa Georgescu-Roegena. Napisał on w latach 70. XX w. kilka prac głoszących, że zasoby Ziemi są skończone – i człowiek będzie musiał się do tego dostosować. Najlepiej w sposób kontrolowany, redukując aktywność ekonomiczną. Te idee trafiły na podatny grunt – na dojrzewającą w tamtych okresie na Zachodzie myśl ekologistyczną (piszę ekologistyczną, by odróżnić „ekologizm” od „ekologii”). W ostatnich dwóch dekadach zielonego przebudzenia postwzrost stał się wręcz jednym z głównych pomysłów na ogarnięcie społecznej i politycznej potrzeby „ratowania płonącej planety” od strony ekonomicznej, a pewnie nawet i filozoficznej.

Jeśli czytaliście kiedykolwiek coś na temat idei degrowth, wiecie, że składają się na liczne pomniejsze subkoncepcje. Antykonsumpcjonizm (mniej kupować), lokalizm (żyć na miejscu, nie globalnie) czy samowystarczalność mieszają się ze slow foodem, minimalizmem, weganizmem, a czasem i antynatalizmem (mieć mniej dzieci, bo przeludnienie szkodzi planecie). Wszystko to razem tworzy kolorowy supermarket stylów życia. Nierzadko trącących intrygującym ekscentryzmem, dla niektórych bardzo pociągającym. Problem jest jednak taki, że dopóki jest to oferta dla jednostek, dopóty problemu nie ma. Jeżeli mielibyśmy sobie natomiast wyobrazić świat, w którym owe pomysły stają się domyślnym, a nierzadko i narzucanym (na różne sposoby) pomysłem na organizację społeczności, zaczyna być groźnie.

I tak dochodzę do sedna opowieści. Do nowiutkiej pracy ekonomistów Ivana Savina (Szkoła Główna Handlowa w Paryżu) oraz Jeroena van den Bergha (Uniwersytet Autonomiczny w Barcelonie). Przestudiowali oni literaturę ekonomiczną z ostatnich 20 lat dotyczącą koncepcji degrowth (jej wysyp przypada na lata 2017–2022). Ich wnioski są bardzo ciekawe. Po pierwsze, aż 90 proc. prac naukowych na ten temat to zwykłe opinie. Pozbawione jakiejkolwiek nawet próby przepuszczenia głoszonych tez przez rygor naukowego modelu, studium albo analizy danych. Po drugie, miażdżąca większość tych prac powstała nie tyle na szeroko rozumianym Zachodzie, ile w trzech krajach: w Niemczech, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Po trzecie, ten ułamek prac, które od biedy można nazwać naukowymi, bazuje na mikroprzykładach. Opowiadają np. o szansach na wprowadzenie w życie degrowth na podstawie doświadczeń mieszkańców szwedzkiego miasteczka Alingsås (25 tys. ludzi) lub też jeszcze mniejszych antykonsumpcjonistycznych wspólnot w Barcelonie.

To, czego brakuje, to uczciwa analiza zysków i strat. Bez tego degrowth pozostanie kawiarnianą modą, której przeszczepianie na grunt polityki w prawdziwym świecie doprowadzi do całej masy fatalnych skutków. Dla wielu nawet gorszych od tego, czemu degrowth miał zapobiegać. ©Ⓟ