Uważam „cancelowanie” artystów za bezużyteczne, zachęcam raczej do tego, by mieć świadomość kontekstu, w którym tworzyli.
Pojawiło się wcześnie, choć raczej w nieuświadomiony sposób. Każda dziewczynka w końcu zauważa, że jest traktowana inaczej niż chłopcy. A potem na studiach z historii sztuki zwróciłam uwagę, że bardzo mało mówi się o artystkach, o ich dziełach oraz życiorysach. A to wcale nie znaczy, że ich nie było. I chociaż rozstałam się zawodowo z historią sztuki, to bardzo mi jej brakowało, dlatego założyłam profil, na którym – naturalnie – zaczęłam łączyć sztukę i tematy feministyczne.
W książce przytaczam historię histerii, która była bardzo długo wiązana a to z zaburzeniami hormonalnymi u kobiet, a to z chorobami psychicznymi, używano jej też, by nadać kobiecej emocjonalności sztucznie wykreowaną łatkę choroby. Idąc za różnymi filozofkami, zauważam, że był to prosty sposób na uciszanie kobiet, którym coś się nie podobało lub miały niepasujące mainstreamowi poglądy („Normalność, obłęd i władza”, DGP Magazyn na Weekend nr 44 z 2021 r). Staram się więc trochę odzyskać symbolicznie ten termin. Tym bardziej, że kiedy samą siebie nazywam historyczką, od razu pojawia się „żart”, że chyba histeryczką... Jednocześnie ma to i takie znaczenie, że obcując ze sztuką, często odcinamy się od emocji, nie zastanawiamy się, jakie uczucia wywołuje w nas to, co oglądamy. Zachwycamy się, bo tak należy. Najważniejsze jest dla mnie właśnie zachęcenie do odwagi, by patrzeć na dzieła sztuki w bardziej osobisty sposób.
Nie trzeba chodzić do muzeum, robić mądrej miny, patrzeć przez chwilę na każdy obraz i podążać do kolejnego. Ba, nie trzeba nawet zobaczyć wszystkiego. Sztuka ma poruszać i ja bardzo lubię podejście do niej, które bierze pod uwagę widzów oraz to, co z nimi robi dzieło. Bez tego rzeźba czy obraz tak naprawdę nie mają znaczenia. Mam wrażenie, że często zapomina się o tym, iż sztuka jest związana z tym, w jaki sposób się ją odbiera. Dlatego warto iść do muzeum i spędzić nawet godzinę przy jednym dziele, jeśli w jakiś sposób nas ono porusza. Mam jednocześnie wrażenie, że ludzie często zwracają uwagę na podobne rzeczy w obrazach, ale nie mają potem odwagi, by o tym głośno mówić. Zamiast tego ograniczają się do szkolnej czy oficjalnej narracji. Weźmy np. obraz „Dirce chrześcijańska” Henryka Siemiradzkiego, wiszący w Muzeum Narodowym w Warszawie. Przedstawia on Nerona patrzącego z ukosa na martwą, przywiązaną do byka chrześcijankę. Ma ona piękne, młode ciało i wiadomo, że jej śmierć miała ucieszyć tłum. Z jednej strony wiadomo, że autorowi chodziło o pokazanie tego piękna, z drugiej warto się zastanowić, na ile to jest w porządku, że patrzymy na ciało kobiety jak na obiekt. Zwykle jednak odsuwamy od siebie te myśli, co chyba wynika też z faktu, że muzea kojarzą nam się często z nudą, poczuciem obowiązku. Brakuje więc przestrzeni, by poczuć coś więcej.
Ponieważ przez wieki funkcjonowaliśmy w kulturze patriarchalnej, to sztukę tworzyli mężczyźni dla mężczyzn. „Dawid” to przykład homoerotyzmu w sztuce renesansu, bardzo dużego i od lat popularnego w akademickim świecie tematu, który w książce także omawiam, przywołując św. Sebastiana.
Tutaj wkrada się kluczowe dla historii sztuki pojęcie male gaze, męskiego spojrzenia. Teorię opracowano w latach 70., dotyczyła tego, jak kamera traktuje kobiety. Ale jest na tyle uniwersalna, że dotyczy także malarstwa i rzeźby. Jeśli przeanalizujemy sztukę, okaże się, że kobiety są w niej ozdobami, widokiem, bardzo rzadko same tworzą akcję. Mają jasną funkcję – cieszyć oko widza. Nie wyklucza to oczywiście kultu młodości, a wręcz się z nim łączy. Musimy pamiętać, że dziś nagie ciało kobiety w kontekście seksualnym jest dostępne na wyciągnięcie ręki, w sekundę, na każdym smartfonie. Dla nas ciało na obrazach, np. tych akademickich – jak w „Dirce” – jest dość niewinne, bo opatrzyliśmy się z bardziej zseksualizowanymi jego formami. Otaczają nas one na co dzień, choćby w reklamach bielizny czy perfum. Gdybyśmy żyli w innych czasach, a nawet w innym kręgu kulturowym, choćby w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie nagość jest większym tabu, myślę, że to pytanie – czy zawsze mamy do czynienia z patrzeniem na kobiety jak na obiekt seksualny – w ogóle by nie padło, bo łatwiej by było nam rozpoznać ciało obiekt i ciało ciało.
Wiele rzeczy spotykało kobiety od zawsze, tylko nie były wtedy tak nazywane. To, że dopiero znajdujemy odpowiednie słowa na to, by opisać różnego rodzaju dyskryminacje czy przemoc wobec kobiet, nie znaczy, że są to nowe zjawiska. Mamy źródła literackie, jak dzienniki i wspomnienia, w których to widać. Obecnie jest też trend sięgania do przeszłości, poznawania historii w rzetelniejszy i zniuansowany sposób, z punktu widzenia nie tylko kobiet, ale różnych klas społecznych. Bardzo mnie cieszy, że w końcu zaczynamy zwracać uwagę na historię inną niż ta związana z wojnami i najsłynniejszymi ludźmi, którzy dziwnym trafem niemal zawsze są mężczyznami.
Weźmy historię ze Starego Testamentu. Judyta, sprawiedliwa wybranka narodu żydowskiego, rozprawia się z wodzem wojsk asyryjskich Holofernesem. Jedna z barokowych artystek pokazuje tę sytuację w zupełnie inny sposób niż wszyscy malarze przed nią. Daje Judycie w akcie mordu zarówno gniew, jak i siłę. Wcześniej bohaterka ta była przedstawiana jako piękna uwodzicielka, tak zresztą opisywano ją w Biblii – uratowała Żydów dlatego, że była wybranką Boga, oraz dzięki urodzie. Na obrazie XVII-wiecznej włoskiej malarki Artemisii Gentileschi Judyta wręcz zarzyna Holofernesa.
Sztuka jest pełna przemocy... A ta wobec kobiet jest ewidentnie fetyszyzowana. Nie inaczej jest w rzeczywistości – wystarczy wejść na pierwszą lepszą platformę dla dorosłych. Według raportu ONZ sprawcami 90–95 proc. morderstw są mężczyźni, którzy w 2022 r. zabili ok. 80 tys. kobiet. Przemoc to męska domena. Pewnie dlatego ta scena nie oburza, bo trudno ją odnieść do rzeczywistości. Kobiety nie zabijają z powodów płciowych ani chęci dominacji. Morderstwa dokonywane przez kobiety są rzadsze, co widać też w muzeach. W sztuce morderstwa związane są albo z postaciami femme fatale – jak Salome, Dalila – które, znowu, są złymi, ale oczywiście pięknymi kobietami, albo z pewnego rodzaju sprawiedliwością – jak u Judyty.
W historii sztuki są zasadniczo dwa podejścia. Jedno zakłada, że należy patrzeć na sztukę także poprzez kontekst życia artystki lub artysty, drugie jest temu przeciwne. Mi jest o wiele bliżej do tego pierwszego, bo za każdym dziełem stoją realna osoba i jej doświadczenia. A tym bardziej, kiedy ktoś powtarza dany motyw wielokrotnie – Artemisia malowała Judytę i Holofernesa sześć razy, więc warto zastanowić się, z czego to wynikało. Jeszcze istotniejsze jest to, że robi to w zupełnie inny sposób niż wszyscy malarze przed nią. Warto w ogóle wiedzieć, że ludzie sztuki nie zawsze byli bardzo kreatywni, tylko korzystali z gotowych rozwiązań, wzorników. Jeżeli więc ktoś decyduje się stworzyć coś zupełnie nowego, to ewidentnie może to wypływać z osobistych emocji i historii. Ich znajomość może dać nam pełniejszy odbiór tego, co oglądamy, a także możliwość sprawdzenia, czy rezonuje to jakoś z naszymi uczuciami.
To krzycząca Meduza, która jest na okładce mojej książki. Po szkolnej edukacji kojarzymy ją po prostu jako potwora, który zamieniał spojrzeniem w kamień. Ale kiedy przeczytamy uważnie Owidiusza, jasne jest, że Meduza była ofiarą przemocy seksualnej – Posejdon zgwałcił ją w świątyni Ateny, a ta w ramach kary zamieniła ją w potwora, czyli dała to spojrzenie oraz węże zamiast włosów. Od lat 70. ubiegłego wieku Meduza zaczęła być coraz silniejszym symbolem feministycznym, dzięki esejowi Hélène Cixous „Śmiech Meduzy”, który dawał tytułowej bohaterce emancypację, a wręcz zrobił z Meduzy symbol walki z patriarchatem.
Artemisia jest akurat dość znaną artystką, chyba zresztą jedyną nowożytną, o której uczyłam się na studiach. Chciałam, by w książce było kilka takich przykładów – ludzie lubią czytać także o tym, o czym coś już wiedzą. Odpowiadając jednak na pytanie, to nie wiem, czy mam ulubioną artystkę. Raczej cały czas odkrywam nowe i ich historie. To odkrywanie często zapomnianych twórczyń i przybliżanie ich szerszej publiczności jest wspaniałą przygodą. Na przykład poruszyła mnie historia Erny Rosenstein. To malarka, którą przywróciła nam Sylwia Zientek w książce „Tylko one. Polska sztuka bez mężczyzn”. Zawsze przypisywano ją do surrealizmu, nikt za bardzo nie wiedział, o co chodzi w jej dziełach. Okazało się, że miała straszne przeżycia wojenne. Była Żydówką, jej rodzinie szmalcownik zaoferował pomoc w wyjeździe z Warszawy na wieś, by mogła tam bezpiecznie przeczekać okupację. I ten człowiek zabił jej bliskich, a przywiązana do drzewa Erna słyszała ich krzyki. Udało jej się uwolnić i uciec. A potem cała jej sztuka była związana właśnie z tą koszmarną nocą, o której historię ukrywała przez wiele lat. I dopiero niedawno można było zupełnie inaczej spojrzeć na jej dzieła.
Moim – i nie tylko, bo to nie jest mój pomysł – celem jest taka ingerencja w historię sztuki, by feministyczna historia sztuki nie była czymś oddzielnym, znajdującym się na specjalnym regale w księgarni. W takim wypadku jest większa szansa, że po książkę Sylwii Zientek czy moją sięgną tylko zainteresowane tym osoby, a bardzo bym chciała, żeby ludzie po prostu cieszyli się sztuką, odkrywali ją i doświadczali jej w pełniejszym wymiarze. Uważam zresztą „cancelowanie” artystów za bezużyteczne, zachęcam raczej do tego, by mieć świadomość kontekstu. Można z jednej strony doceniać niesamowity kunszt wykonania dzieła, a z drugiej wiedzieć, że osoba, która jest stworzyła, stosowała np. przemoc. Na wiele rzeczy można wtedy spojrzeć inaczej, zinterpretować je w różny sposób i zastanowić się, co jest dla nas w tym wszystkim najważniejsze.
Jest grupa osób, dla której to naruszanie czegoś świętego, co było ustawione na piedestale i tam powinno zostać, bez zastanawiania się nad tym. Ludziom kojarzy się to z zabieraniem im czegoś. Wydaje mi się, że wynika to z lęku przed tym, że straci się coś pewnego, a wtedy świat będzie się bardziej chwiać. Bardzo bym chciała, byśmy pielęgnowali w sobie ciekawość i otwartość na zmianę punktu widzenia. Dlatego też cieszy mnie, że generalnie odbiór książki jest dobry, także w świecie ludzi związanych z historią sztuki. Miałam spotkanie autorskie w Zachęcie, zostałam też zaproszona przez Grażynę Bastek, kustoszkę Muzeum Narodowego, do jej podcastu, bo mówiła, że znalazła w mojej książce dużo nowych, ciekawych tropów. Mam więc nadzieję dotrzeć do jak największej liczby osób, a nawet jeżeli jedna po przeczytaniu mojej książki pójdzie do muzeum i otworzy się na zupełnie inne spojrzenie na dane dzieło, będę bardzo szczęśliwa. ©Ⓟ