Przygotowaniem wtorkowej wizyty Orbána na Ukrainie zajmował się szef węgierskiej dyplomacji Péter Szijjártó. Na początku tego roku zawiózł on na spotkanie ze swoim odpowiednikiem Dmytro Kułebą, do którego doszło w Użhorodzie, plan składający się z 11 punktów, które Kijów winien spełnić, by doszło do normalizacji w stosunkach dwustronnych. Ani przez moment w historii sporu między tymi państwami Budapeszt nie tłumaczył się ze swoich żądań. Zajmując wielokrotnie postawę zgodną z interesami Kremla, zasadniczo domagał się realizacji swoich interesów narodowych.
Jeden z punktów zakłada wprowadzenie do ukraińskiego prawa zapisu o autonomii kulturowej. Miała by ona obowiązywać w wioskach, miastach i powiatach, w których Węgrzy stanowili 10 proc. ludności w ciągu ostatnich 100 lat. Dla państwa, które od 2014 r. mierzy się z aneksją, separatyzmem, zaś teraz z wojną na pełną skalę, takie żądania były i są nie do przyjęcia. Orbán w gruncie rzeczy domaga się kantonizacji Zakarpacia w wersji light. Dodatkowo chce mieć swoje kwoty deputowanych do Rady Najwyższej, którzy reprezentowaliby interesy mniejszości węgierskiej. Od lat trwa też na Zakarpaciu proces „paszportyzacji” Węgrów, którzy dzięki temu zyskują prawo do głosowania w sąsiednim państwie. Tym działaniem Budapeszt podsyca niepokój władz w Kijowie, które nie mogą być pewne lojalności dużej części mieszkańców Zakarpacia.
Orbán od początku wojny w 2014 r. dawał do zrozumienia, że będzie handlował perspektywą integracji Ukrainy z UE i NATO. W przypadku tej drugiej organizacji na razie nie ma tematu, bo Kijowa nie chcą w Sojuszu przede wszystkim Amerykanie i Niemcy. W przypadku Unii możliwości Budapesztu są duże. Szczególnie teraz, gdy Węgry przejęły przewodnictwo w Radzie Europejskiej. Warto przypomnieć, jakie stanowisko zajmował Budapeszt jeszcze na przełomie lat 2023–2024 w kwestii drogi Kijowa do UE. Orbán mówił wprost o „powszechnej i systemowej korupcji” na Ukrainie i konieczności „ewaluacji polityki sankcji na Rosję i jej skutków dla państw UE”. Jeszcze w grudniu ub.r. władze w Budapeszcie nawoływały do zdjęcia z agendy tematu rozmów o integracji Kijowa ze Wspólnotą. Później blokowały unijne instrumenty finansowe na rzecz Ukrainy i eksponowały kwestie ograniczenia wolności słowa, deficytu legitymizacji władz i braku wyborów. Po wtorkowej wizycie widać, że były to przede wszystkim środki nacisku, a nie nieprzekraczalne czerwone linie.
Efektem tej polityki nie jest jednak zamknięcie Orbánowi dostępu do najważniejszych osób na Ukrainie. To węgierski premier stawiał warunki przed spotkaniem z Wołodymyrem Zełenskim w Kijowie. Nie on prosił czy zabiegał o zdjęcie. Trudno na razie ocenić, ile realnie taką polityką uda mu się osiągnąć. Pewne fakty wskazują na to, że na tym polu Węgry mogą mówić o korzyściach. Jeszcze jesienią ub.r. Ukraińcy usunęli ze swojej listy sankcyjnej węgierski bank OTP, który znalazł się na niej ze względu na sponsorowanie wojny i współpracę z Rosją. Zmiany zaszły również w kwestii edukacji mniejszości węgierskiej na Zakarpaciu. Orbán wymusił również na państwach KE odblokowanie części pieniędzy z KPO i funduszy strukturalnych, posługując się Ukrainą jako narzędziem.
Węgrom sprzyjają też trendy polityczne w Europie i USA. We Francji rośnie znaczenie sceptycznego wobec Ukrainy Zjednoczenia Narodowego. W Niemczech największym przegranym wyborów do Parlamentu Europejskiego był kanclerz Olaf Scholz, zaś we Włoszech największą wygraną Giorgia Meloni. W USA po prezydenturę idzie Donald Trump.
Jeśli spojrzeć na premiera Węgier w szerszej perspektywie, ultratransakcyjny polityk jest po prostu skuteczny. Siedzi okrakiem między światem Zachodu a Chinami i Rosją, ale zapewnia Węgrom korzyści. Raz jest wielkim ukrainosceptykiem, by innym razem – w roli lidera UE – uchylać Kijowowi drzwi do Wspólnoty. Premier Węgier gra. I jak na razie wygrywa. ©Ⓟ