Ostatni raz tak uważnie kraje Zachodu przyglądały się Polsce 35 lat temu. Wówczas szukały odpowiedzi na pytanie, jak może się zmienić część świata rządzona przez komunistów. Teraz patrzą, bo nigdzie indziej nie widzą nadziei na przyszłość.

Od momentu, gdy wynik wyborów parlamentarnych wyniósł na fotel premiera Donalda Tuska, w zachodnich mediach zagościło przekonanie, że Polska będzie prekursorem powrotu od rządów populistów do liberalnej demokracji. Tezę tę powtórzono już tyle razy, że kiedy na łamach dziennika „The Guardian” powiela ją Anne McElvoy, to wydaje się niewarta uwagi. No chyba że polski czytelnik miałby ochotę się nacieszyć tą przyjemnością, jaką Polakom daje znalezienie się przez moment w centrum zainteresowania Starego Kontynentu.

Kim jest Anne McElvoy?

Liczy się jednak nie tylko teza, lecz także osoba, która ją głosi. Anne McElvoy nie jest pierwszą lepszą dziennikarką. Można ją nazwać świadkiem epoki rozkwitu demokracji liberalnej i początków globalizacji. Karierę rozpoczęła w 1988 r., na łamach „The Times”, jako stażystka pisząca o sprawach bloku wschodniego. Do Polski po raz pierwszy zawitała niedługo potem. Dzięki naszemu regionowi zdobyła sławę, pisząc wspólnie z szefem wywiadu zagranicznego NRD Marcusem Wolfem jego bestsellerową autobiografię „Człowiek bez twarzy”. Ten rozdział zamknęła w drugiej połowie lat 90., już jako zastępczyni redaktora naczelnego „The Independent”, a następnie redaktor wykonawczy w „The Evening Standard”, skupiając się na sprawach w wymiarze globalnym. Dopiero niedawno znów bliżej zainteresowała się nami, prowadząc programy o tematyce międzynarodowej na antenie BBC Radio 4 (drugiej pod względem popularności rozgłośni w Wielkiej Brytanii – słucha jej regularnie ok. 10 mln osób). Od lutego McElvoy pełni zaś funkcję redaktor naczelnej działu audio w wykupionym niedawno przez koncern Axel Springer SE od amerykańskich udziałowców serwisie Politico. Jej zadaniem jest rozwijanie oferty podcastów opowiadających zachodnim odbiorcom, co nowego w interesujących dla nich krajach.

Jak napisała McElvoy na łamach „The Guardian”, zastanawiała się, „co się stanie, gdy kraj, którym rządził populistyczny nacjonalizm, dokona zwrotu o 180 stopni i będzie się starał jak najszybciej przywrócić normy prawne i demokratyczne”. Wybrała się więc wraz z ekipą radiową na rekonesans nad Wisłę. Efektem tego wyjazdu jest 28-minutowy reportaż do odsłuchania na stronie internetowej BBC Radio 4 pt. „The Reinvention of Poland” („Wymyślenie Polski na nowo”), a także wspomniany tekst na łamach „The Guardian”. W nim zaś Anne McElvoy stwierdza o III RP pod rządami Donalda Tuska, iż: „Może się okazać, że będzie to przypadek testowy dla innych państw lub ruchów w Europie”. O ile bowiem – wedle tego, co pisze – Rosja i Turcja „kupiły bilet w jedną stronę w kierunku autorytarnej polityki”, a Węgry podążają ich śladem, o tyle Polska zawróciła z tej drogi.

Znając polską rzeczywistość nie z krótkiej wizyty, lecz z życia, można odczuć pewien dysonans poznawczy. Zwłaszcza za sprawą niektórych fragmentów artykułu i audycji. Na przykład gdy McElvoy stwierdza, że: „Tusk wykazał się (jak na swoje bezkompromisowe standardy) ugodowością” lub „Rola Kościoła – niegdyś bufora przed totalitaryzmem w czasach komunizmu, a obecnie bastionu głębokiego konserwatyzmu społecznego – jest kluczowa”. Nie zmienia to tego, że ciesząca się autorytetem dziennikarka oddaje wzorcowo to, jak postrzegają współczesną Polskę opiniotwórcze środowiska na Zachodzie. Zwłaszcza te śledzące na co dzień zmiany zachodzące w świecie.

Świat przez pryzmat drogi zawodowej McElvoy

Porzućmy na chwilę standardowy między Bugiem a Odrą polonocentryzm i spróbujmy spojrzeć na świat przez pryzmat drogi zawodowej Anne McElvoy. Gdy 37-letnia dziennikarka zostawała redaktorem wykonawczym wydawanego od 1827 r. londyńskiego dziennika „The Evening Standard”, Zachód i liberalna demokracja znajdowały się u szczytu swoich wpływów. Ponad połowę PKB całego globu wytwarzały gospodarki krajów Unii Europejskiej i Ameryki Północnej (dziś to ok. 40 proc.). Stany Zjednoczone pozostawały jedynym supermocarstwem i gwarantowały Pax Americana w skali globu. Związek Radziecki, który po II wojnie światowej rzucił im wyzwanie, po prostu się rozpadł. Z każdym rokiem przybywało państw, w których obalano dyktatury, zastępując je demokracją wzorowaną na zachodniej. W 2007 r. założona jeszcze przez Eleonorę Roosevelt fundacja Freedom House triumfalnie obwieściła, że od 1972 r., gdy na całym świecie było 40 państw demokratycznych, ich liczba wzrosła do 120. 85 z nich określono mianem demokracji liberalnych. W krajach tych mieszkało 38 proc. populacji globu.

Żadne państwo nie mogło nawet marzyć o posiadaniu sił zbrojnych zdolnych się mierzyć z amerykańskimi. Po inwazji na Irak i obaleniu Saddama Husajna wydawało się, że Waszyngton ustanowił swoje porządki na całym Bliskim Wschodzie. W tym apogeum powodzenia, kiedy największym zmartwieniem wydawał się islamski terroryzm, widoczne stawały się już jednak symptomy regresu. Zachód nadal był bogaty i potężny, ale już tak nie przyciągał naśladowców.

Na początku 2009 r. „The Evening Standard” wykupił były funkcjonariusz Pierwszego Zarządu Głównego KGB Aleksander Lebiediew, wówczas już szacowny bankier z 2 mld dol. na koncie. Na pytania brytyjskich mediów, po co mu taki nabytek, Lebiediew uprzejmie odpowiedział, że gdy pracował w Londynie jako sowiecki szpieg, zaczynał swój dzień roboczy od czytania „The Evening Standard”. Dlatego darzy to pismo wielkim sentymentem. Pod rządami Lebiediewa dziennik przekształcono w darmowy tabloid rozdawany na stacjach metra. Anne McElvoy zaproponowano pisanie stałych komentarzy politycznych i tyle. Miała szansę opisywać w nich dekadę przyśpieszającego odwrotu liberalnej demokracji w świecie.

W tym samym czasie w ramach resetu stosunków z Rosją Barack Obama i Angela Merkel oferowali Władimirowi Putinowi przyłączenie się do Zachodu. Ale on ofertę odrzucił i gdy w 2012 r. odzyskał urząd prezydenta – na jedną kadencję przekazany dla zachowania pozorów przestrzegania konstytucji w ręce Dmitrija Miedwiediewa – dokończył likwidację marnych resztek liberalnej demokracji w swoim kraju. Jak bardzo samobójcza okazała się przyjęta w Berlinie strategia „Wandel durch Handel” (demokratyczne zmiany za sprawą współpracy gospodarczej), stało się w pełni jasne 10 lat później, po najeździe Rosji na Ukrainę.

Dokładnie tę samą strategię Zachód zastosował wobec Chin. W przekonaniu, że Państwo Środka, goszczące u siebie dziesiątki tysięcy inwestorów z Zachodu, po dopuszczeniu do WTO ulegnie urokowi liberalnej demokracji, a rządząca nim partia komunistyczna po reformach gospodarczych zgodzi się też na polityczne. To miała być tylko kwestia czasu. Tymczasem chińscy przywódcy zręcznie połączyli kapitalizm z gospodarką centralnie planowaną, w której ostatnie słowo i kontrola zawsze należały do nich. Przewodniczący Xi Jinping dorzucił do tego opartą na najnowszych technologiach masową inwigilację, czyniąc z Chin nowoczesne państwo totalitarne z narzędziami kontrolowania obywateli, o jakich Józef Stalin mógł tylko pomarzyć. Jednocześnie Xi zainicjował światową ekspansję Państwa Środka, co oznaczało rzucenie wyzwania Stanom Zjednoczonym. Dziś Zachód żyje w lęku, czy Pekin zdecyduje się na próbę podboju Tajwanu, ryzykując wybuch III wojny światowej. Gdyby nie olbrzymie inwestycje, jakie w erze globalizacji lokowały w Chinach zachodnie koncerny, budując potęgę przemysłową Państwa Środka, o światowej ekspansji Pekin mógłby jeszcze bardzo długo tylko marzyć.

Zresztą sama globalizacja, będąca początkowo kołem zamachowym dla gospodarki USA, okazała się zatrutym owocem. Zubożyła amerykańskie społeczeństwo i przyniosła podziały polityczne, jakich w Stanach Zjednoczonych nie widziano od czasów wojny secesyjnej. Polityczne klęski, gospodarczy odwrót, wzrost siły największych oponentów sprawiły, że liberalna demokracja straciła swój blask i moc świecenia przykładem. Okazało się, że idea stworzenia społeczeństwa cieszącego się wolnością ograniczaną jedynie zasadą absolutnej tolerancji wobec każdej mniejszości jakoś się nie przyjmuje poza umownym Zachodem. Ba! Nawet w jego granicach zaczęło być z tym coraz gorzej. Anne McElvoy wymienia Węgry rządzone przez Orbána, bo też stały się one przykładem kraju, który będąc członkiem Unii Europejskiej, zdołał pójść pod prąd sztandarowych idei liberalnej demokracji. A to oznaczało, że jej wpływy słabną nawet na jej własnym podwórku.

Zmiany w Polsce nadzieją dla Zachodu

Dlatego zwrot polityczny, który dokonał się w zeszłym roku w Polsce, jest na Zachodzie postrzegany nie jako zwykła wymiana rządzących po wyborach, lecz jako powrót do liberalnej demokracji. Dał on tamtejszym opiniotwórczym elitom zastrzyk wiary, że nie wszystko jeszcze stracone, że światowe trendy się jeszcze odwrócą. Kłopot w tym, iż Zachód taki, jaki jest obecnie – z jego ideami, kulturą oraz elitami – został ukształtowany w epoce definitywnie dobiegającej końca. Epoce triumfu nad komunizmem, bogactwa, siły i przekonania o jego misji uczynienia świata lepszym. Tymczasem z tych wszystkich atutów pozostały porozrzucane okruchy. Zwłaszcza jeśli chodzi o wiarę we własne siły i chęć do walki o lepszy świat. To zaś dodatkowo osłabia moc przyciągania.

Potencjał ekonomiczny i militarny Zachodu jest nadal olbrzymi, jednak jego samopoczucie prezentuje się nader kiepsko. Najlepiej świadczy o tym to, że Polska rządzona przez Donalda Tuska stała się jedną z największych tego Zachodu nadziei na jego własną przyszłość. ©Ⓟ

Ten artykuł pochodzi z Magazynu na Weekend, wydawanego przez Dziennik Gazetę Prawną. Zapraszamy do zapoznania się ze wszystkimi tekstami zawartymi w Magazynie: Magazyn na Weekend - Dziennik Gazeta Prawna