Liberałowie mogą przegrać najbliższe wybory w Kanadzie. W dużej części przez swoją politykę migracyjną.
Kanada cieszy się opinią świetnego miejsca do życia. W rankingu Instytutu Gallupa „World Happiness Report 2021” znalazła się na wysokim 14. miejscu. Sami Kanadyjczycy jednak tak zadowoleni z sytuacji w swoim kraju nie są, a o spowodowanie problemów – a przynajmniej o brak odpowiedniej na nie reakcji – obwiniają rząd Justina Trudeau. Według badania przeprowadzonego pod koniec grudnia 2023 r. przez Nanos Research prawie 50 proc. uważa, że sytuacja w kraju zmierza w złym kierunku. Sondaże pokazują, że w najbliższych wyborach federalnych, które odbędą się najpóźniej w 2025 r., najprawdopodobniej zwyciężą konserwatyści, którzy mają już poparcie ok. 40 proc. wyborców. Według sondażowni Abacus Data w styczniu jedynie 25 proc. badanych zadeklarowało głosowanie na obecnie rządzącą Partię Liberalną.
Wybory mogą się odbyć nawet wcześniej, bo rząd Trudeau jest mniejszościowy, tworzy jedynie nieformalną koalicję z głoszącą socjaldemokratyczne postulaty New Democratic Party (NDP). Istnieje więc prawdopodobieństwo, że może na stałe utracić poparcie większości parlamentarnej.
– Na Kanadyjczyków urok Trudeau już nie działa, także na wielu z tych o liberalnych i progresywnych poglądach. Gdy po raz pierwszy objął on funkcję premiera w 2015 r., na świecie zapanowała prawdziwa „trudeaumania”, ale dzisiaj w obliczu problemów, z jakimi zmaga się Kanada, dobry wizerunek to za mało – tłumaczy dr Tomasz Soroka, kanadysta z Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych UJ. – Premier ma niskie notowania społeczne i wydaje się, przynajmniej na dziś, że trudno będzie Partii Liberalnej z takim liderem wygrać wybory, bo tak jak kiedyś był on powiewem świeżości w kanadyjskiej polityce, tak dzisiaj jest raczej symbolem pogorszenia się jakości życia – dodaje dr Soroka.
Eksperci wskazują, że to częściowo skutek recesji i wysokiej jak na Kanadę inflacji (w 2022 r. osiągnęła niespotykany od dekad szczyt w wysokości 8,1 proc., teraz spadła już do niewiele ponad 3 proc.) połączonej z kryzysem mieszkaniowym i w ochronie zdrowia. Część z tych zjawisk narastała od lat, ale ich skala ostatnio się zwiększyła. Wielu Kanadyjczyków wiąże to z dużym napływem imigrantów.
Luksus tylko od święta
Kryzys mieszkaniowy dotyka przede wszystkim młodsze pokolenia, które z powodu wzrostu cen nieruchomości nie mają szans na kupno lokum w podobnym standardzie lub lokalizacji jak kiedyś ich rodzice. I być może nie będą miały. W dużych miastach ceny są już niebotyczne. W Toronto przeciętna nieruchomość mieszkalna kosztuje już ponad 1 mln dolarów kanadyjskich (przy średnich zarobkach rocznych 68 tys.) A to jeszcze pogłębia podziały pokoleniowe. Starsi mogą teraz sprzedać drogo swoje kiedyś tanio kupione mieszkanie lub dom w dużym mieście, przenieść się na prowincję i żyć wygodnie z nadwyżki, podczas gdy młodsi nie są w stanie wejść na rynek mieszkaniowy. Nawet jeśli dobrze zarabiają. Nastroje, które dominują wśród pokolenia Z i milenialsów, dobrze oddaje tytuł tekstu opublikowanego przed Bożym Narodzeniem przez satyryczny portal The Beaverton: „Młodzi Kanadyjczycy jadą do domu, żeby zaznać poziomu życia, na który nigdy nie będą mogli sobie pozwolić”.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. – Z powodu wysokiej inflacji ustalono niewidziane od czasu kryzysu finansowego z 2008 r. wysokie stopy procentowe, co oczywiście przekłada się na dostępność kredytów mieszkaniowych – wyjaśnia dr Marcin Gabryś, kanadysta z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Coraz więcej Kanadyjczyków ma też trudności ze spłacaniem hipoteki, a o możliwych problemach z tym związanych ostrzegał nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Na wzrost cen wpłynęła także atrakcyjność kanadyjskiego rynku nieruchomości jako miejsca lokowania kapitału m.in. przez bogatych Azjatów. Kupują domy lub mieszkania, które potem stoją puste, bo celem nie jest ani zamieszkanie na miejscu, ani zysk z najmu, lecz zabezpieczenie kapitału. Problem urósł do takich rozmiarów, że rząd podjął decyzję o wprowadzeniu ograniczeń w nabywaniu nieruchomości przez cudzoziemców. Od 2023 r. osoby bez kanadyjskiego obywatelstwa lub prawa stałego pobytu nie mogą nabyć nieruchomości mieszkalnych. Na razie zakaz obowiązuje przez dwa lata. Wprowadzono jednak od niego kilka wyjątków, np. dla osób o statusie studenta.
Wielu komentatorów w mediach podkreśla, że apelowanie o ograniczenie imigracji to nie rasizm ani ksenofobia – chodzi o to, że Kanada nie jest już w stanie zaoferować przybyszom dobrych warunków życia, a i samym obywatelom żyje się coraz gorzej
Do wzrostu cen doprowadził nie tylko zwiększony popyt, lecz także ograniczanie podaży. Jak wyjaśnia dr Marcin Gabryś, w Kanadzie praktycznie nie ma budownictwa społecznego, a władze miejskie często opóźniają budowę nowych mieszkań, bo ich wyborcy to ludzie z pokolenia, które tylko zyskuje na wzrostach. Postawa, którą określa się jako NIMBY (not in my backyard – nie w moim ogródku), powoduje, że bardzo trudno zrealizować jakąś inwestycję mieszkaniową w obszarze już zamieszkanym, bo zamożni sąsiedzi ją oprotestują. – Kanadyjczycy zarzucają rządowi, że nie podejmował dotychczas systemowych działań, które mogłyby temu problemowi zaradzić – wyjaśnia dr Gabryś.
Coś chyba jednak drgnęło, bo pod koniec ubiegłego roku minister finansów Cynthia Freeland zapowiedziała, że rząd przeznaczy 15 mld dolarów kanadyjskich w formie pożyczek na budowę dostępnych cenowo mieszkań, co ma pozwolić na powstanie w ciągu najbliższych lat ok. 100 tys. mieszkań. Ponadto zapowiedziała przeznaczenie kolejnego miliarda na budownictwo komunalne i wsparcie dla spółdzielni, dzięki czemu według szacunków ma powstać 7 tys. domów. To jednak kropla w morzu potrzeb, zwłaszcza w obliczu zwiększającej się populacji kraju.
Otwartość ma granice
A populacja rośnie bardzo szybko za sprawą imigrantów, co jako jedną z przyczyn gwałtownego wzrostu cen postrzega aż trzy czwarte Kanadyjczyków (wyniki badania przeprowadzonego przez firmę analityczną Leger w listopadzie 2023 r.). Analitycy z Bank of Montreal obliczyli zaś, że wzrost populacji kraju o 1 proc. powoduje 3-proc. wzrost cen nieruchomości mieszkalnych. Do 2020 r. Kanada pozwalała się osiedlać ok. 300 tys. osób rocznie. W 2022 r. do Kanady przyjechało na stałe prawie 440 tys. osób. Na ten rok ogłoszono plany przyjęcia na pobyt stały 485 tys. osób, w 2025 r. i 2026 r. planuje się przyjmowanie po 0,5 mln osób rocznie (przy 40-mln populacji kraju). A do tego trzeba jeszcze doliczyć pracowników tymczasowych i studentów z zagranicy, których liczebność idzie w setki tysięcy.
Zwykli Kanadyjczycy coraz mniej chętnie witają przybyszów. Według sondaży w 2023 r. poparcie dla rządowej otwartej polityki bardzo zmalało. Za zmniejszeniem zapowiedzianych kwot imigrantów opowiada się nawet 60 proc. pytanych Kanadyjczyków, a tylko ok. 9 proc. postuluje ich zwiększenie (w zależności od badania). I co ciekawe, coraz bardziej niechętni imigracji stają się nie tylko wyborcy Partii Konserwatywnej, lecz także ci głosujący na Partię Liberalną, a nawet NDP. Jako główną przyczynę takiej zmiany poglądów wskazuje się właśnie wzrost cen mieszkań i domów (wskazuje na to prawie 40 proc. badanych).
Trzeba pamiętać, że klimat wokół imigracji jest tu inny niż w Europie. Kanadyjczycy to naród imigrantów, a niemal jedna czwarta jej obywateli urodziła się gdzie indziej. – Nie sprzeciwiają się samemu zjawisku imigracji, której są generalnie przychylni, ale jego skali i temu, jakie skutki obecnie wywołuje – wyjaśnia dr Gabryś. Ten ton coraz głośniej wybrzmiewa w mediach. Wielu komentatorów podkreśla, że apelowanie o ograniczenie imigracji to nie rasizm ani ksenofobia – chodzi o to, że Kanada nie jest już w stanie zaoferować przybyszom dobrych warunków życia, a i samym obywatelom żyje się coraz gorzej.
Takie opinie są coraz częściej spotykane, i to mimo istnienia systemu punktowego, który ma zagwarantować, że każdy imigrant ekonomiczny, któremu pozwoli się wjechać, jest Kanadzie potrzebny. Nielegalnych wjazdów do tego kraju jest nieporównywalnie mniej niż w Stanach Zjednoczonych czy Europie Zachodniej. – Podstawowa różnica to geografia. To ona przede wszystkim sprawia, że do Kanady opłaca się w zasadzie wjechać jedynie legalnie – wyjaśnia dr Tomasz Soroka z Uniwersytetu Jagiellońskiego. A i to dopiero wtedy, gdy uzyska się odpowiednią liczbę punktów w wyniku oceny według m.in. takich kryteriów, jak wiek, zawód, wykształcenie, doświadczenie zawodowe, przydatność dla kanadyjskiej gospodarki. – Dzięki temu Kanadzie łatwo jest głosić politykę owartości i integrować imigrantów, bo tak naprawdę są oni selekcjonowani już na wstępie. Kraj przyjmuje tych, których chce. Mówiąc obrazowo, nikt przypadkowy w łódce tam nie przypłynie – wyjaśnia dr Soroka.
Profesor dr. hab. Anna Reczyńska, kierowniczka Katedry Studiów Kanadyjskich Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego, przypomina, że Kanada nie zawsze była tak otwarta na imigrantów. – Do I wojny światowej, mimo że ten kraj nie uchodził za tak atrakcyjny dla imigrantów jak USA, stosowano specyficzny system selekcji i ograniczeń, który uniemożliwiał przyjazd np. Japończyków i Hindusów i utrudniał napływ Chińczyków – opisuje profesor Reczyńska. Preferowano przybyszów z Europy Zachodniej, choć im też nie rozdawano ziemi za darmo. Dopiero gdy zabrakło chętnych do karczowania lasów i zagospodarowania prowincji preryjnych, dopuszczono, a nawet zachęcano do przyjazdu chłopów z Europy Centralnej: Ukraińców, którzy stworzyli w Kanadzie bazę dla rozbudowanej diaspory, Polaków, Słowaków oraz przedstawicieli innych grup z terenu Austro-Węgier. Urzędnicy tych pionierów cenili, mieszkańcy miast odnosili się jednak do nich z wyższością, a nawet pogardą ze względu na dziwny język, stroje i obyczaje.
Przełom w kanadyjskiej polityce imigracyjnej przyniosło wprowadzenie w 1967 r. wspomnianego systemu punktowego. – Na jego podstawie przyjmowana jest corocznie do Kanady największa grupa imigrantów. Nieco mniejszą stanowią członkowie rodzin osób mieszkających w Kanadzie na stałe, a trzecią, najmniejszą, uchodźcy – wyjaśnia prof. Reczyńska.
W ostatnich latach najwięcej imigrantów pochodzi z Azji Południowo-Wschodniej. – Dyskryminacja rasowa jest karana, a władze dążą do likwidacji wszelkich barier i uprzedzeń w stosunku do imigrantów. Propagowany jest ich pozytywny wizerunek, a sukcesy oraz przypadki udanej integracji są szeroko nagłaśniane. Kanada wdrożyła też specjalny program dla uchodźców ukraińskich i wydała im prawie milion wiz. Można się zastanawiać, na ile jest to akcja pomocowa, a na ile efekt zabiegów ukraińskiej diaspory oraz jaki wpływ ma fakt, że przybysze są białymi Europejczykami – mówi prof. Reczyńska.
Fabryki dyplomów
Szczególne oburzenie wśród Kanadyjczyków wywołuje istnienie tzw. diploma mills („fabryki dyplomów”), czyli uczelni ściągających tysiące cudzoziemców, przede wszystkim Hindusów, dla których studia, o czym uczelnie doskonale wiedzą, są jedynie pretekstem. Tak naprawdę chodzi o łatwiejszą ścieżkę do otrzymania prawa stałego pobytu, a w najgorszym razie pozostanie w Kanadzie nielegalnie po wygaśnięciu wizy.
– Czesne dla zagranicznych studentów jest bardzo wysokie. Niekiedy składa się na nie rodzina, a studenci muszą dodatkowo podjąć pracę. Zdobyte doświadczenie i odbycie stażu po studiach ułatwia im natomiast starania o stały pobyt w Kanadzie (dostają dodatkowe punkty) i mogą sprowadzić rodzinę – wyjaśnia mechanizm prof. Reczyńska.
Uczelnia zyskuje, pobierając więcej pieniędzy niż od Kanadyjczyków. Jak się jednak wskazuje, wpływ na rozwój tego zjawiska miało także zamrożenie przez władze wysokości czesnego dla własnych obywateli, co popchnęło uczelnie do szukania finansowania w ten sposób.
„New York Times” opisał, jak działa to w Northern College w 40-tysięcznym Timmins w północnym Ontario. W miasteczku aż 82 proc. (ponad 6 tys. osób) studentów pochodzi spoza Kanady. Większość z Indii. Uczelnię założono kilkadziesiąt lat temu, żeby kształcić siłę roboczą dla tego górniczego regionu, jednak rodzima młodzież zaczęła wybierać studia w dużych miastach, na co nałożył się także niż demograficzny, więc dochody uczelni zaczęły spadać. Zaradzono temu, ściągając cudzoziemców. Chociaż artykuł nie miał negatywnego wydźwięku, to jednak przez samych Kanadyjczyków był komentowany jednoznacznie – to tylko czubek góry lodowej.
Opisywana przez NYT uczelnia wprost zachęca do przyjazdu obietnicą pozostania w Kanadzie. Cytowana w artykule rektor Northern College mówi bez ogródek: „Jeśli tu przyjedziecie, możemy wam praktycznie zagwarantować, że będziecie mogli tu zostać, żyć i stworzyć tu dla siebie dom”. Niekoniecznie jednak Hindusi chcieliby się osiedlać na stałe akurat w miastach typu Timmins, gdzie trudno im znaleźć pracę. Pojawiają się głosy, że przynajmniej dla części z nich Kanada to tylko przystanek na drodze do USA, co podobno obiecują w Indiach rekruterzy kanadyjskich uczelni. Bo jak się okazuje, życie w kraju klonowego liścia nie jest łatwe.
– Wzrost kosztów utrzymania, w tym głównie zamieszkania, powoduje, że niektórzy z tych studentów żyją w bardzo trudnych warunkach. Część uczelni nie zapewnia im żadnego zakwaterowania. W mediach pojawiają się doniesienia o tym, że studenci mieszkają w samochodach czy na parkingach – mówi dr Marcin Gabryś. W opisywanym przez NYT Timmins uczelnia zmuszona była nieco ograniczyć przyjęcia cudzoziemców, bo po prostu studenci nie mogli znaleźć lokum w tym małym mieście.
Niektórzy są w tak trudnej sytuacji materialnej, że korzystają z banków żywności. Działający w Brampton w Ontario bank ogłosił, że nie będzie wspierał cudzoziemców, bo jest ich tak wielu, że brakuje jedzenia dla potrzebujących Kanadyjczyków. Teoretycznie takie sytuacje nie powinny się zdarzać, bo przyjeżdżając do Kanady, studenci są zobowiązani do wykazania, że mają wystarczająco dużo pieniędzy, żeby się utrzymać. Wymagana kwota nie była jednak waloryzowana od dwóch dekad i nie przystawała do obecnych cen. Rząd zwiększył ją dopiero w tym roku.
Zjawisko diploma mills przybrało na sile za rządów liberałów. W 2015 r. w Kanadzie studiowało 350 tys. cudzoziemców, a na koniec 2023 r. liczba ta się potroiła. Krytyka poskutkowała tym, że w styczniu tego roku rząd ogłosił zmniejszenie liczby wiz dostępnych dla studentów. Każda prowincja będzie mogła przyjąć tylko określoną liczbę studentów z zagranicy, uzależnioną od liczby mieszkańców. Widać też pewną zmianę retoryki. Marc Miller, minister ds. imigracji, uchodźców i obywatelstwa, powiedział wprost, że nie można dopuszczać do tego, że ktoś przyjeżdża zdobywać dyplom na kierunku biznesowym tylko po to, żeby potem jeździć jako kierowca Ubera.
Recepta z ostrego dyżuru
Liczba mieszkańców od lat wzrasta, ale liczba lekarzy i innego personelu medycznego – nie. Długo czeka się nie tylko na wizytę u specjalisty, lecz także na samo zapisanie się na listę u lekarza pierwszego kontaktu, który musi, podobnie jak w Polsce, wystawić skierowanie. Aż jedna piąta Kanadyjczyków nie ma w ogóle takiego lekarza, a ci, którzy mają, narzekają na ich dostępność. Jak można przeczytać w kanadyjskich mediach, jest to spowodowane tym, że lekarzy tej specjalności jest niewielu, a młodzi medycy wybierają inne dziedziny. Powody takiego stanu rzeczy brzmią znajomo: dużo papierkowej roboty po godzinach wizyt pacjentów, zachwianie równowagi praca–życie prywatne, co prowadzi do wypalenia zawodowego, odchodzenie lekarzy na emeryturę. Niedobór lekarzy pierwszego kontaktu jest jeszcze bardziej dotkliwy, gdyż ominięcie państwowego systemu w zasadzie nie jest możliwe. Prywatna służba zdrowia działa w Kanadzie w bardzo ograniczonym zakresie.
– To pewne założenie ideologiczne. Każdy Kanadyjczyk ma mieć równy dostęp do opieki zdrowotnej. Jest też praktyczny aspekt takiego podejścia: istnieje obawa, że rozwój prywatnego systemu wydrenuje państwowy system z lekarzy i pielęgniarek, których i tak jest zbyt mało – wyjaśnia dr Marcin Gabryś.
Wielu osobom pozostaje więc wizyta na ostrym dyżurze, nawet gdy ich dolegliwości nie są nagłe albo gdy potrzebują tylko przedłużenia recepty. Efektów można się domyślać – na przyjęcie czeka się nawet kilkadziesiąt godzin.
Liberałom zarzuca się nie tyle, że ten problem spowodowali, bo on narastał od lat, ile to, że nie robią nic, żeby sytuację poprawić. Według badania Angus Reid Institute prawie 70 proc. obywateli uważa, że stan służby zdrowia pogorszył się w ostatniej dekadzie, co przypada w większości na czasy rządów Partii Liberalnej. Kanadyjczycy na tyle surowo oceniają sytuację, że duża część nie wierzy już, że nawet zwiększenie finansowania coś znacząco zmieni. – Konieczne są reformy systemowe. Jako jedną z propozycji zgłasza się ułatwienie nostryfikacji dyplomu przez zagranicznych lekarzy, których wśród imigrantów nie brakuje. Dzisiaj to bardzo trudna procedura, a wykształceni za granicą medycy nierzadko wykonują proste, fizyczne prace – potwierdza dr Gabryś.
Konserwatywni imigranci
Uzasadnieniem dla podtrzymywania dotychczasowej polityki migracyjnej z jednej strony są względy humanitarne, ale z drugiej – brak rąk do pracy i starzejące się społeczeństwo. Organizacje biznesowe nawołują nawet do zwiększenia zaplanowanych przez rząd limitów. A to wzmaga pojawiające się głosy, że masowy napływ imigrantów ma służyć obniżeniu presji płacowej. Sean Fraser jako minister odpowiedzialny za sprawy imigracji mierzył się w ubiegłym roku z zarzutami, że o podwyższeniu kwot imigrantów decydowała tak naprawdę prywatna firma konsultingowa zatrudniona przez rząd. Ten sam Fraser, ale już jako minister ds. budownictwa, stwierdził, że receptą na kryzys mieszkaniowy nie jest zamknięcie drzwi przed imigrantami, lecz budowa większej liczby mieszkań. Jego zdaniem deweloperzy chcą budować więcej, ale brakuje im pracowników, więc receptą na to jest… zwiększenie imigracji.
– Paradoksem jest jednak to, że imigranci, gdy już uzyskają obywatelstwo i prawo do głosowania, chętnie wybierają konserwatystów. Szczególnie osoby pochodzące z Azji, którym często z przyczyn kulturowych bliżej jest do konserwatystów. Niektóre progresywne postulaty liberałów są dla nich trudne do zaakceptowania – twierdzi dr Tomasz Soroka. ©Ⓟ