Budżet na obronność, stawianie na atom czy wzmocnienie ochrony granicy – to tematy, które łączą główne siły polityczne. Wraz z nowym rządem fundamenty w obszarze bezpieczeństwa się nie zmienią.

Zdrajcy! Ruskie onuce! Złodzieje! Tych mało wyszukanych obelg nasłuchaliśmy się do znudzenia. I to z obu stron wojny polsko-polskiej. Także w najbliższych tygodniach bez politycznego teatru się nie obejdzie. Poziom wzmożenia wśród świeżo wybranych reprezentantów narodu jest olbrzymi. Powoływanie komisji śledczych, głosowania nad wotum zaufania dla rządu czy uchwalanie budżetu mogą pobić kolejne rekordy liczby widzów. Choć najpewniej niektóre realne zmiany – jak odbicie państwowych mediów czy wprowadzenie finansowania in vitro z budżetu – odbędą się w otoczce krzyków i gorących przemówień, to istnieje sfera, w której obie zwaśnione strony się zgadzają, lecz z którą żadna się specjalnie nie afiszuje. Tutaj radykalnych zmian nie będzie. W obszarze bezpieczeństwa fundament stworzony przez PiS będzie dalej rozbudowywany przez rząd nowej koalicji. Przykładów jest tu co najmniej kilka.

Armia zjednoczonych sił

Pierwszy, podstawowy to obronność. Filarem jej planowania są oczywiście pieniądze. A jeśli chodzi o kwestie budżetu resortu obrony, to żadna z partii koalicyjnych, podobnie jak PiS, nie chce go zmniejszać. Warto też przypomnieć, że za ustawą o obronie ojczyzny, która podniosła te wydatki do co najmniej 3 proc. PKB, zagłosowały zgodnie wszystkie opcje polityczne poza częścią Konfederacji. Ale jej stanowisko też się zmieniło. – Planowany obecnie wzrost finansowania obronności jest uzasadniony w obliczu ogromnych zapóźnień spowodowanych rządami PO i PiS – mówił nam jeszcze przed wyborami Michał Wawer, obecnie poseł Ruchu Narodowego współtworzącego Konfederację.

Panuje też zgoda, że Wojsko Polskie powinno być liczniejsze. Jak bardzo? Tu już dochodzimy do różnic i wątpliwości, np. czy stawiamy na 300-tysięczną armię, czy jednak szkolimy mniejszą, lecz bardziej realną do osiągnięcia liczbę żołnierzy. Czy kupować więcej armatohaubic w Korei, które będą dostarczane szybko, czy rozwijać moce produkcyjne polskiego przemysłu zbrojeniowego? Możemy się spierać o to, jak konkretnie te zdolności do obrony budować, ale co do tego, że trzeba to robić, w zdecydowanej większości się zgadzamy.

Kolejny przykład ponadpartyjnej zgody dotyczy programu wielowarstwowej zintegrowanej obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej. W swoich 100 konkretach na pierwszych 100 dni rządów Koalicja Obywatelska zobowiązała się m.in. do tego, że „pozyska sześć kolejnych baterii Patriot”. Przypomnijmy, że obecnie mamy dwie i jest to sprzęt zdolny do zestrzelenia rakiet przeciwnika w odległości nawet 100 km. Może natomiast frapować to, że kilka dni przed ogłoszeniem tej propozycji KO przedstawiciele rządu PiS podpisali kontrakt na dostawę kolejnych sześciu baterii Patriot.

W skrócie: dotychczasowa opozycja zobowiązała się do zrobienia czegoś, co rząd właśnie zrobił. Trudno o lepszy dowód na zgodność w tej kwestii. Warto też przypomnieć, że niedawno podpisane kontrakty na programy obrony powietrznej „Wisła” (system Patriot) i „Narew” (działający na podobnej zasadzie system krótszego zasięgu) w połączniu z programem „Pilica plus” spowodują, że za pięć, sześć lat Polska będzie dysponować jednym z najlepszych systemów tego typu na świecie. A słuchając wypowiedzi przyszłego ministra obrony Władysława Kosiniaka-Kamysza i byłego ministra obrony Tomasza Siemoniaka, który w nowym rządzie będzie pełnił funkcję ministra koordynatora służb specjalnych, staje się jasne, że podpisane już kontrakty nie będą zrywane.

Wszyscy kochają atom

Porozumienie ponad podziałami obejmuje także bezpieczeństwo energetyczne. I wbrew pozorom ma ono długą historię. Spółkę PGE EJ 1, która miała budować w Polsce pierwszą elektrownię jądrową, powołano jeszcze za pierwszej kadencji rządu PO-PSL w 2010 r. W początkach swojego istnienia zasłynęła ona głównie tym, że jej prezes, były minister w rządze PO Aleksander Grad, zarabiał kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, co w symboliczny sposób pokazuje ponadpartyjną zgodę, jeśli chodzi o szafowanie stanowiskami w zarządach spółek Skarbu Państwa. A wracając do kwestii energetycznych – w 2021 r. Polskie Elektrownie Jądrowe, czyli następca PGE EJ 1, wreszcie wskazały lokalizację pierwszej elektrowni (ma to być Lubiatowo-Kopalino). Z kolei we wrześniu bieżącego roku z amerykańskimi firmami Westinghouse i Bechtel podpisano umowę na jej zaprojektowanie. Budowa ma ruszyć w 2026 r.

Co na to politycy opozycji? Już przed wyborami obecny kandydat na premiera Donald Tusk podczas spotkania w wyborcami w Koninie mówił, że „będziemy stawiać na atom”. – Przejrzymy oczywiście wszystkie te decyzje czy wstępne decyzje, jakie podejmował pan Sasin, bo mamy powody być nieufnymi co do jakości tych decyzji. Ale niczego nie zastopujemy tylko dlatego, że narodziło się w czasie rządów PiS – deklarował polityk. Po wyborach potwierdził, że „elektrownie jądrowe są niezbędne”. Z kolei przymierzany do stanowiska ministra finansów w jego nowym rządzie Andrzej Domański stwierdził, że ewentualny audyt przygotowania elektrowni ma być przeprowadzony tak, aby nie zakłócać spraw projektowych, i że nikt nie mówi o zrywaniu umów. Nawet posłanka Urszula Zielińska z Zielonych, którzy współtworzą KO, nie jest już przeciwko atomowi (choć wnioskując z jej wypowiedzi na łamach DGP, chyba też nie do końca „za”). Zaskoczyła ostatnio lewicowa partia Razem, deklarując, że w „naszym kraju od lat powinny działać elektrownie jądrowe”. Dodała do tego wpadające w ucho hasło: „Nie węglowa, nie gazowa, wielka Polska atomowa!”. Podsumowując, konsensus w tej materii obejmuje nie tylko dwie główne partie PiS i PO, lecz także te bardziej odległe od centrum. Jeśli do tego dodamy opublikowany na naszych łamach ubiegłotygodniowy sondaż, w którym 85 proc. ankietowanych Polaków opowiedziało się za kontynuacją inwestycji w atom, oczywiste jest, że temu projektowi nic – poza standardowym opóźnieniem – nie grozi.

Wspólna zapora

Wbrew pozorom wśród polityków głównego nurtu jest też konsensus w sprawie uszczelnienia ochrony granicy państwa. O tym, że PiS traktuje ten temat bardzo poważnie, mogliśmy się przekonać przez ostatnie dwa lata: wzdłuż granicy z Białorusią wzniesiono barierę, a tysiące funkcjonariuszy Straży Granicznej i żołnierzy zostały przerzucone na wschód, by utrudnić przemieszczanie się migrantom, którzy nielegalnie dostali się na terytorium RP. Próby dyskontowania tej sprawy politycznie były doskonale widoczne w kampanii wyborczej w wykonaniu m.in. ministra Mariusza Kamińskiego. Ale jeśli spojrzymy na wypowiedzi Donalda Tuska, to brzmią one podobnie. Już w 2015 r. jako przewodniczący Rady Europejskiej mówił, że „najpilniejsze pytanie, jakie musimy sobie zadać, to jak odzyskać kontrolę na naszych granicach zewnętrznych. W innym przypadku nie ma sensu nawet mówić o wspólnej unijnej polityce migracyjnej”. Z kolei w 2021 r. podczas kryzysu migracyjnego opowiadał się za ochroną granicy, choć zastrzegał, że widzi tam też „antyhumanitarną propagandę”. Biorąc pod uwagę, że szefem ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji ma zostać Marcin Kierwiński, bliski współpracownik Tuska, trudno zakładać, że kurs państwa w tym obszarze się zmieni. Tym bardziej że to wpisuje się w politykę UE. Finlandia, najmłodszy członek Sojuszu Północnoatlantyckiego, jest obecnie poddawana podobnej presji migracyjnej jak Polska, a rząd w Helsinkach idzie podobną drogą, co nasze władze – zamknął granicę z Rosją dla ruchu pasażerskiego.

Jeśli chodzi o samą UE, to w najbliższych miesiącach na pewno radykalnie się zmieni atmosfera na linii Bruksela–Warszawa. Ale i tu odnajdziemy sporo podobieństw. Przesłanką jest wypowiedź Tuska wygłoszona przy okazji głosowania w Parlamencie Europejskim dotyczącym zmiany traktatów europejskich. Lider PO przestrzegał przed „brnięciem w bardzo naiwny entuzjazm integracyjny”.

Można stąd wysnuć zaskakująco pozytywny wniosek. Choć nie są to już czasy, w których konsensus strategiczny w polskiej polityce jest czymś oczywistym – jak wówczas, gdy największym partiom w Polsce zależało na wejściu najpierw do NATO (1999), a później do UE (2004) – to jednak w kluczowych dla bezpieczeństwa kwestiach wciąż panuje daleko posunięta zgoda wśród najważniejszych polityków. Fakt, że to Rosja stanowi dla nas zagrożenie egzystencjalne, więc musimy tworzyć silną armię, jest jasny. To, że politycy PO i PiS nawzajem zarzucają sobie prorosyjskość, jest tego dowodem. Warto o tym pamiętać i ze spokojem obserwować awantury polityczne, których nie zabraknie. Choć wiele nas różni, wspólne fundamenty są nad wyraz solidne. ©Ⓟ