Informacje o słabnącym rublu w naturalny sposób ożywiły na Zachodzie (a i u nas) stare nadzieje na to, że Rosja się sypie. Co się tam właściwie dzieje? Czy faktycznie zaczyna pękać ekonomicznie?
W połowie sierpnia wartość rosyjskiej waluty spadła poniżej ważnej psychologicznie granicy 100 rubli za dolara. Rosyjski bank centralny zmobilizował siły i setkę obronił. W efekcie dziś dolar kosztuje ok. 97 rubli. Zagrożenie dalszą deprecjacją waluty wisi jednak nad Rosją. Zwłaszcza że trend jest wyraźny. Mniej więcej od grudnia 2022 r. jej waluta stale się osłabia. Z poziomu 60 rubli za dolara u schyłku 2022 r. doszła do setki w sierpniu. To wciąż daleko od rekordowych 135 rubli za dolara notowanych tuż po rozpoczęciu inwazji Putina na Ukrainę (marzec 2022 r.). Ale jednocześnie rosyjska waluta jest w dużo gorszej sytuacji niż przez większą część poprzedniego roku. Wtedy bowiem wydawało się, że tarcza pieniężna dobrze chroni gospodarkę przed sankcjami. I że Putin może się śmiać Zachodowi w twarz.
Ta najnowsza deprecjacja rubla to naturalna konsekwencja tego, że oto odwracają się trendy ekonomiczne, które uruchomił wybuch wojny w Ukrainie. Gdy Putin ruszył na Kijów, Zachód zaczął (powoli, ale jednak konsekwentnie) odpowiadać sankcjami ekonomicznymi. Na początek ograniczono eksport towarów do Rosji. A ponieważ nie towarzyszyła temu natychmiastowa rezygnacja z importu rosyjskich surowców, to nic dziwnego, że bilans handlu zagranicznego Moskwy napęczniał jak stodoły po wyjątkowo udanych żniwach. Na dodatek Putin zażądał płacenia za gaz w rublach. Co zapewniło popyt na rosyjską walutę i sprawiło, że po chwilowym szoku odbudowała się ona do przedwojennych poziomów.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Zwłaszcza że Zachód nie próżnował i w 2022 r. rzeczywiście nastąpił stopniowy odwrót od używania rosyjskich surowców. Do tego doszło ustalenie (na poziomie G7) ceny maksymalnej (65 dol. za baryłkę) na rosyjską ropę transportowaną drogą morską. Na tym z kolei postanowiły skorzystać kraje zachowujące w sporze o Ukrainę neutralność (Chiny, Indie czy kraje Zatoki Perskiej), które podpięły się pod globalną zniżkę cen rosyjskiej ropy. Wszystko to sprawiło, że rosyjski eksport surowców jest dziś większy niż przed wojną. Ale przynosi mniejsze zyski niż na początku 2022 r., bo ropa Urals jest sprzedawana dziś dużo taniej.
Na dodatek Rosjanie musieli zacząć więcej eksportować. Chodzi o zakup takich towarów (zwykle technologicznie przetworzonych), które wcześniej sprowadzano z Zachodu. Do pewnego stopnia rosyjska gospodarka próbuje je produkować sama. I dlatego rodzima wytwórczość w takich branżach, jak: pojazdy, maszyny, komputery, meble czy chemikalia, skoczyła w latach 2022–2023 o ponad 100 proc. Rosyjska gospodarka – jakkolwiek duża – nie jest jednak w stanie podołać temu zadaniu w stopniu zadowalającym obywateli. Problemem są nie tylko technologie. To także brak rąk i głów do pracy. Mówimy bowiem o kraju, w którym trwa jednak powszechny pobór do wojska i z którego (z powodu wojny) wyjechało ok. 10 proc. wielu najlepiej wykwalifikowanych pracowników. Oba te czynniki sprawiły, że podaż siły roboczej w przedziale 29–49 lat zmniejszyła się o prawie 3 proc. A zadań do wykonania przybyło.
Skutek jest taki, że Rosja musi zdać się na import. W efekcie owa niesamowita wręcz nadwyżka handlowa z pierwszego półrocza wojny (126 mld dol. na plusie) stopniała w pierwszych sześciu miesiącach 2023 r. do ok. 20 mld. Jeśli do tego dodać to, że moskiewski bank centralny po pierwszym jastrzębim uderzeniu (stopy procentowe wzrosły w 2022 r. do niebotycznych 20 proc.) postanowił jednak ulżyć obywatelom, obniżając stopy do 7,5 proc., to dostajemy – w najogólniejszych zarysach – szkic tego, co się dzieje dziś z tamtejszą gospodarką.
Pytanie brzmi, czy to już jest ekonomiczna zapaść Kremla? Wśród specjalistów nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Rosja ma kłopoty, owszem. Ale mówienie o jej końcu byłoby podobne do dzielenia skóry na ciągle żywym niedźwiedziu. ©Ⓟ