W realiach polskiej polityki symetryzm, rozumiany jako stawianie znaku równości pomiędzy jedną a drugą stroną, jest w najlepszym razie dowodem skrajnej naiwności.

Inspiracją do napisania tego tekstu jest kontrowersja wywołana panelem symetrystów, który miał się odbyć na Campusie Polska Przyszłości – kilkudniowym festiwalu debat organizowanym przez Rafała Trzaskowskiego i Sławomira Nitrasa. Po tym, jak w mediach społecznościowych zaprotestowała grupa wyborców Koalicji Obywatelskiej, okazało się jednak, że panel nie dojdzie do skutku.

Przyczyną awantury był udział w panelu Grzegorza Sroczyńskiego – autora głośnych wywiadów i popularnego publicysty – który najbardziej zagorzałych i aktywnych na Twitterze fanów KO już dawno wziął sobie za cel. A oni odpowiadają mu pięknym za nadobne, zarzucając – nieraz wulgarnie – działania sprzyjające PiS. Organizatorzy Campusu ulegli presji i próbowali wymóc na prowadzącym dyskusję Marcinie Mellerze wycofanie zaproszenia dla Sroczyńskiego. A kiedy ten się nie zgodził, panel odwołano.

Incydent wywołał pełne pasji dyskusje. Padały pytania o kondycję największej partii opozycyjnej, która z jednej strony obiecuje odbudowę zaufania do instytucji państwa po rządach PiS, a z drugiej – ulega niewielkiej grupie aktywnej w mediach społecznościowych. Podważano też przywiązanie polityków KO do demokracji. Ale najpowszechniejsze było załamywanie rąk nad cenzurowaniem głosu niezależnego dziennikarza. Jacek Żakowski pytał nawet, czy telewizja publiczna pod rządami dzisiejszej opozycji odzyska niezależność, czy nadal będzie medium skrajnie upartyjnionym, tyle że służącym innej partii.

Jestem przekonany, że organizatorzy Campusu popełnili błąd. Mogli Sroczyńskiego w ogóle nie zapraszać – braku panelu symetrystów nikt by nie zauważył, a tym bardziej nikt by z tego powodu nie protestował. Ale kiedy dyskusja została już zapowiedziana, należało ją w programie zachować. Przeciwnicy symetrystów podnosili, że po tym, jak Sroczyński i Meller na antenie Radia Tok FM porównali część wyborców KO do „kundelków” i „ratlerków” – głośno ujadających, lecz niegroźnych dla PiS – zaproszenie należało cofnąć. Sądzę, że lepszym rozwiązaniem było zaproszenie oburzonych do udziału w Campusie, aby sami mogli powiedzieć panelistom, co sądzą o ich porównaniach i by w bezpośredniej dyskusji mogli podważyć ich argumenty. Oburzeni poczuliby się docenieni, a organizatorzy uniknęliby niepotrzebnego skandalu.

Nie przekonuje mnie również argument drugiej strony, że krytyka Sroczyńskiego to atak na niezależność dziennikarską. Otóż to, czym zajmuje się Sroczyński, przedstawiając swoje zdanie o wyborcach KO, to nie dziennikarstwo, lecz publicystyka. Nie dzieli się z nami odkrytymi przez siebie informacjami, nie ujawnia przypadków korupcji czy innych afer z wnętrza politycznego świata, nie magluje polityka, by wykazać braki w jego rozumowaniu.

Zamiast tego, na podstawie własnych przemyśleń, robi dokładnie to samo, co ja w tej chwili: przedstawia odbiorcom swoje subiektywne opinie. Gdyby taką działalność uznać za dziennikarstwo, to do grona dziennikarzy należałoby zaliczyć prof. Marcina Matczaka, Marka Borowskiego czy Jana Hartmana, bo każdy z nich regularnie publikuje felietony w znanym medium. Sroczyński ma oczywiście prawo przedstawiać nam swoje poglądy, ale krytyka jego tekstów nie jest krytyką niezależności dziennikarskiej, lecz opinii w tych tekstach zawartych.

Absurdalny jest także pokrewny zarzut, mówiący, że wycofanie zaproszenia to dowód na zamykanie ust popularnemu autorowi. Przypomnijmy, dostał on zaproszenie od organizujących to spotkanie polityków. Ci nie musieli tego robić. I w końcu zaproszenie wycofali. Nie jest to zapewne przyjemne, podobnie jak nie byłoby nam miło, gdyby znajomy odwołał wysłane już do nas zaproszenie na imprezę. Ale to w końcu jego impreza.

Na szczęście uczestnicy niedoszłego panelu mają – na razie – liczne inne fora do prowadzenia dyskusji, gwarantujące im zapewne jeszcze większe zasięgi. Napisałem „na razie” celowo. Nie jest tajemnicą, że gdyby Zjednoczona Prawica miała w rękach pełnię władzy, większość niezależnych mediów już dawno spotkałby los mediów publicznych. Dowodów skłaniających do takiego wniosku mamy aż nadto. Zakusy na przejęcie kontroli nad TVN, kary nakładane według uznania przez przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, wykorzystywanie przez władzę pieniędzy spółek Skarbu Państwa do podporządkowania sobie mediów lokalnych czy wreszcie próby bezpośredniego ingerowania przez polityków w skład personalny redakcji (opisane przez redaktorów naczelnych Onetu i Wirtualnej Polski).

Po ośmiu latach rządów Zjednoczonej Prawicy media znalazły się w bardzo trudnym położeniu. Obecnej opozycji demokratycznej daleko do doskonałości i w normalnych warunkach zadaniem dziennikarzy (i publicystów) byłoby punktowanie tych słabości. Problem w tym, że po drugiej stronie jest partia, która podstawowe normy demokratyczne – w tym uznanie dla roli mediów – depcze na każdym kroku. Wystarczy zobaczyć, jak wyglądają dziś konferencje prasowe przedstawicieli rządu: odmawiają oni nie tylko odpowiedzi na pytania, ale nawet prawa do zadania pytania na temat inny, niż sobie dany minister zażyczył.

W tych warunkach symetryzm, rozumiany jako stawianie znaku równości pomiędzy jedną a drugą stroną, jest w najlepszym razie dowodem skrajnej naiwności. Tymczasem Grzegorz Sroczyński właśnie w kierunku tak rozumianego symetryzmu od dłuższego czasu zmierza. Porównywanie grupy zwolenników KO – nawet tych najzagorzalszych – do klubów „Gazety Polskiej” zbudowanych przez PiS i podległe tej partii media na kulcie kłamstwa o zamachu w Smoleńsku jest całkowicie chybione. Stawianie znaku równości pomiędzy PiS, który rękami trybunału Julii Przyłębskiej zmienił w Polsce prawo aborcyjne, a zarządzanymi przez opozycję samorządami, które rzekomo mogłyby „zrobić porządki” w szpitalach, w których odmawia się kobietom przerwania ciąży, jest absurdalne. Samorządy muszą działać w granicach prawa, a to prawo za przyzwoleniem Kaczyńskiego właśnie zostało zmienione. Twierdzenie, że polska polityka nie rozwiązuje codziennych prostych problemów i nie popycha spraw do przodu, a zarazem obwinianie za to w jednakowym stopniu partii rządzącej i opozycji, która władzy tworzenia prawa nie ma, budzi co najmniej zdziwienie. Podobnie jak stawianie opozycji zarzutu, że po wygranych wyborach nie będzie w stanie szybko odwrócić bezprawnych zmian wprowadzanych latami przez PiS. To trochę tak, jakby mieć pretensję do właściciela samochodu, który został skradziony i skasowany przez złodzieja, o to, że jeszcze go nie naprawił.

Niezależność mediów nie polega na trzymaniu równego dystansu od każdej partii. W demokracjach zachodnich najbardziej prestiżowe redakcje potrafią przed wyborami wskazać preferowanego przez siebie kandydata. I nie tracą z tego powodu na prestiżu.

Największy paradoks symetrystycznej publicystyki polega jednak na czym innym. Narzekający na postępującą polaryzację i zmęczenie dominacją dwóch partii symetryści mogliby się przecież skoncentrować na analizach propozycji programowych mniejszych ugrupowań. Zamiast lamentować nad radykalizmem i wulgarnością twitterowej grupki zwolenników Koalicji Obywatelskiej można by opisać propozycje programowe Lewicy czy Polski 2050.

I jeszcze jedno. Dziś Sroczyński nawołuje do tego, by opozycja – ale tak naprawdę KO – nie dała się porwać grupie radykałów z Twittera, bo Twitter to nie wielki ruch społecznościowy, lecz niewiele znacząca „banieczka” z „grupą hejterów”. Zgadzam się. Zarówno z tym, że politycy powinni trzymać skrajnych zwolenników na pewien dystans, jak i z tym, że media społecznościowe to nie społeczeństwo. Ale jeśli tak jest, dlaczego tej niewiele znaczącej banieczce redaktor Sroczyński poświęcał i poświęca tak wiele tekstów i audycji? Odnoszę wrażenie, że tworzy potwora po to, by potem dzielnie z nim walczyć. ©Ⓟ

Autor jest doktorem socjologii, publicystą i doradcą politycznym