22 lutego 2019 r. poseł Paweł Szramka wszedł na sejmową mównicę i ku rozbawieniu sali złożył życzenia urodzinowe siostrze i szwagrowi, które zakończył wezwaniem, żeby wszyscy zawsze pamiętali, że rodzina jest najważniejsza.

Nikt nie potępił go za wykorzystanie parlamentu do czystej prywaty, a film z wystąpienia na YouTubie zebrał same pozytywne reakcje. Jeśli spojrzymy na badania opinii publicznej, to zdecydowana większość Polaków zgadza się z tezą posła: rodzina jest najważniejszą wartością w życiu.

To dlatego zajmuje ona wyjątkowe miejsce w polskiej polityce i religii. Mamy Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej, a partia rządząca niedawno chciała jeszcze powołać Instytut Rodziny i Demografii. Zapowiedź waloryzacji świadczenia 500 plus również należy uznać za świadectwo uznania dla tej instytucji. Motto „rodzina Bogiem silna” (cytując kard. Wyszyńskiego) stanowi de facto fundament nauczania Kościoła. Nie jest też pewnie przypadkiem, że to właśnie papież Polak tak wyraźnie wprowadził perspektywę rodzinną do praktyki duszpasterskiej.

Co więcej, w zestawieniu państw UE pod względem zaufania społecznego Polska sytuuje się na szarym końcu, ale jeśli uwzględnimy więzi rodzinne, to wówczas wskakujemy do europejskiej czołówki. Według badań m.in. holenderskich psychologów społecznych Geerta Hofstedego i Fonsa Trompenaarsa nasza kultura cechuje się silnym partykularyzmem. W praktyce oznacza to, że policjant, który złapie swojego szwagra na nieprzepisowej jeździe samochodem albo innym drobnym przestępstwie, raczej puści go wolno, co najwyżej grożąc palcem. Amoralny familizm, opisany przez amerykańskiego socjologa Edwarda Banfielda na podstawie obserwacji życia miejscowości w południowych Włoszech, bardzo dobrze pasuje zatem także do zjawisk społecznych zachodzących w naszym kraju.

Jednocześnie we współczesnej myśli społecznej, zdominowanej przez perspektywę liberalno-lewicową, rodzina bywa postrzegana jako ostoja patriarchatu, przemocy i opresji. Nie sposób też nie zauważyć, że instytucja ta przeżywa ogromny kryzys – choć może lepiej byłoby nazwać to ewolucją, co obrazują dane o liczbie rozwodów. Większe polskie miasta już nie różnią się tu znacząco od tych w Europie Zachodniej: rodziny patch workowe coraz częściej są normą, a nie wyjątkiem. Ludzie mają też dzisiaj świadomość patologii, które toczyły – i nadal toczą – życie rodzinne. Alkoholizm, przemoc czy wykorzystywanie seksualne dotykały całkiem sporą część domów. Możliwe, że nawet co trzeci z nas doświadczył takich problemów na własnej skórze. A z pewnością wielu zna opowieści osób, które w wieku 40 lat trafiły na terapię, żeby przepracować rodzinne traumy.

Ze strony polskich rodziców słychać też obawy, że mimo najszczerszych chęci zafundują swoim pociechom jakieś traumy, które te będą musiały w przyszłości samodzielnie przepracować. Zwłaszcza że przemiany modelu wychowawczego w kierunku opiekuńczej nadaktywności (tzw. helicopter parent) uczyniły z nas globalnych liderów w kategorii wypalenia rodzicielskiego, co będzie musiało się przekładać na dobrostan psychiczny zarówno matek i ojców, jak i dzieci.

Z tą rodzinnością i naszym podejściem do niej jest więc coś nie tak. Jak gdybyśmy byli ofiarami społecznego syndromu sztokholmskiego. Tyle że to wszystko wygląda na dość marny teatr. Jeśli bowiem spojrzeć na ilość czasu, jaki poświęcamy rodzinie, to wcale nie widać tam potwierdzenia tezy, że faktycznie jest ona dla nas najważniejsza. Na przykład z badań przytoczonych przez prof. Michała Michalskiego z Instytutu Wiedzy o Rodzinie i Społeczeństwie wynika, że w latach 2004–2014 odsetek rodziców spożywających z dzieckiem posiłki spadł z 83 proc. do 53 proc., rozmawiających z nim na różne tematy z 60 proc. do 46 proc., oglądających razem telewizję z 58 proc. do 44 proc., a wykonujących wspólnie obowiązki domowe z 37 proc. do 33 proc. Stawiam na to, że rewolucja smartfonowa i nasze uzależnienie od mediów społecznościowych jedynie ten trend nasiliły.

Wbrew ogólnym deklaracjom o prorodzinnym nastawieniu (ang. familism) w praktyce dnia większość Polek i Polaków obiera na co dzień orientację na karierę zawodową (ang. workism). Z jakiegoś powodu czujemy, że wartości rodzinne trzeba afirmować, ale w rzeczywistości nie mają one dla nas tak wielkiego znaczenia. No, chyba że trzeba coś załatwić drogą nieformalną – wtedy ciotka albo kuzyn stają się naszymi najlepszymi przyjaciółmi. Mam wrażenie, że w ostatnich latach w polskiej kinematografii powstało sporo dzieł, które dość dobrze to zjawisko dekonstruują – weźmy choćby „Cichą noc” Piotra Domalewskiego, nie wspominając o „Weselu” Wojciecha Smarzowskiego.

Oczywiście trochę przejaskrawiam, podobnie zresztą jak twórcy wspomnianych filmów. Nie zarzucam Polkom i Polakom skrajnego cynizmu. Myślę sobie jednak, że coś z tym naszym podejściem do rodziny trzeba zrobić. Z jednej strony nie powinniśmy ciągle udawać, że ta instytucja to arkadia, a zadaniem państwa jest stworzenie jej jak najlepszych warunków rozwoju. Lewicowa krytyka patriarchalnej rodziny jest w wielu punktach słuszna. Z drugiej strony w sytuacji dramatycznego rozpadu więzi społecznych potrzebna jest nam instytucja, która pozwoli nam je odbudować. Zdaję sobie sprawę, że w duchu amoralnego familizmu rodzina raczej przyczynia się dziś do dalszej erozji społeczeństwa, ale nie widzę dla niej alternatywy.

Dlaczego? Spójrzmy na system edukacyjny. Szkoła ma niby za zadanie niwelować dysproporcje społeczne i wyrównywać szanse. A jak jest w praktyce? Mamy sporo badań, zarówno zagranicznych, jak i krajowych, które mówią, że niespecjalnie się to udaje. Edukacja utrwala status społeczny. Ba, ostatnimi czasy za sprawą prywatyzacji i osobliwej szkolnej „gentryfikacji” nawet nierówności powiększa. Powód jest dość prosty – efekty edukacyjne są w zdecydowanej mierze zależne od kapitału symbolicznego, który jest dziedziczony. Niezależnie od tego, czy badania prowadzono w USA, w Polsce czy w Ghanie, kluczową determinantą wyników szkolnych okazuje się wykształcenie rodziców (zwłaszcza matki). Nie da się więc pominąć rodziny. Chyba że dzieci byśmy odebrali rodzicom – i to na bardzo wczesnym etapie – żeby umieścić je w jakichś kibucach – tego jednak nie postulują nawet najbardziej radykalni przedstawiciele lewicy. To oczywiście nie oznacza, że szkoła publiczna czy wychowanie przedszkolne nie mają do odegrania ważnej roli. Trzeba tylko zrozumieć, że robienie tego w kontrze do instytucji rodziny będzie nie tylko politycznie kontrowersyjne (zwłaszcza z perspektywy konserwatystów, ale i liberałów), lecz także zwyczajnie nieskuteczne.

Nie mam na to żadnej złotej recepty. Skala wyzwania jest tak ogromna, że wymaga wielkiego społecznego namysłu, który wyjdzie poza prostą dychotomię „rodzina jest najważniejsza” vs. „rodzina jest patologią”. Przede wszystkim musimy mieć świadomość, że jesteśmy zdeterminowani „zależnością od ścieżki”, czyli istniejących uwarunkowań kulturowych, społecznych i politycznych (np. wprowadzenie programu „Rodzina 500 plus” miało wpływ na postrzeganie rodzin, szczególnie rodzin wielodzietnych, jako osób żerujących na wsparciu ze strony państwa). Mamy swoje wyobrażenia o rodzinie i traumy – i nie da się tego ignorować.

Co więcej, dominująca w Polsce orientacja na karierę zawodową powiązana jest także ze szczególnym modelem emancypacji kobiet. Dla porównania w Czechach czy we Francji ta emancypacja ma znacznie bardziej „rodzinny” wymiar, co przekłada się na większa skłonność kobiet do łączenia obowiązków zawodowych z rodzicielstwem (i relatywnie wyższy współczynnik dzietności). W Polsce, jak pokazują niedawne badania CBOS, upowszechnia się postawa bezdzietności z wyboru – w 2022 r. już 42 proc. kobiet w wieku 18–45 lat, które nie mają dzieci, deklarowało, że nie planuje ich mieć (w 2017 r. było to 22 proc.). Oczywiście jest wiele innych czynników wpływających na decyzje prokreacyjne, ale wspomniana orientacja na workism uznawana jest przez część demografów za jeden z najważniejszych czynników determinujących współczynnik dzietności.

Pole gry dla polityki publicznej jest zatem mocno zawężone, co nie oznacza, że go nie ma. Rzeczą, od której powinniśmy zacząć, jest rozpoczęcie spokojnej społecznej debaty o rodzinie. Zdaję sobie sprawę, że w okresie kampanii będzie o nią trudno, ale warto szukać środowisk po różnych stronach sporu światopoglądowego, które będą gotowe w taką rozmowę wejść.

Drugim krokiem powinno być rozważenie wprowadzenia publiczno-społecznego systemu wsparcia psychologicznego dla rodzin. Popularność forów internetowych dla rodziców dowodzi, że zapotrzebowanie na tego typu pomoc jest ogromne. W trzecim kroku można by pomyśleć o uzupełnieniu systemu edukacji o ofertę kształcenia kompetencji komunikacyjnych, choćby w duchu tzw. porozumienia bez przemocy (ang. nonviolent communication, NVC), adresowanego zarówno do uczniów, jak i do osób dorosłych (w tym rodziców).

Oczywiście propozycje te nie rozwiążą wszystkich problemów rodzin, zwłaszcza że ich część ma źródła strukturalne – jak niskie dochody, niedostępność mieszkań czy mała przestrzeń życiowa. Mogą jednak przyczynić się do poprawy ich jakości życia, a także większej trwałości związków, co jest pożądane z perspektywy dobrostanu psychicznego dzieci. Zresztą dostrzegam pole do niełatwego kompromisu: konserwatyści zgodzą się, że rodzinę mogą tworzyć też związki nieformalne (w tym związki partnerskie), a liberałowie i lewica zaakceptują, że powinniśmy prowadzić publiczne działania mające na celu zwiększenie ich trwałości.

Nie wykluczam, że to jedna z najważniejszych debat, które stoją przed nami w najbliższej dekadzie, szczególnie ze względu na zapaść demograficzną i starzenie się społeczeństwa. Instytucja rodziny będzie mieć do odegrania ogromną rolę w procesie dostosywania się do czekających nas zmian. Bez niej będzie nam szalenie trudno odbudować społeczną solidarność, która po pandemii COVID-19 – jak wskazują badania CBOS – znajduje się w głębokim kryzysie. Parafrazując wspomniane wcześniej motto, powiedziałbym raczej, że „solidarność jest najważniejsza”, a rodzina może pomóc w jej osiągnięciu. ©Ⓟ