Rząd ocalał, ale stracił resztki społecznej legitymacji – tak można streścić batalię o emerytury Francuzów. Przy jej okazji pojawiła się diagnoza całkowitego oderwania władzy od społeczeństwa – jak za Ludwika XVI.

Kiedy premier Élisabeth Borne ogłaszała w poprzedni czwartek przyjęcie ustawy o zmianie systemu emerytalnego, musiała przekrzykiwać deputowanych. O co cały ten raban? Dlaczego Francuzi tak bardzo nie chcą pracować do 64. roku życia, skoro dla większości z nich to „tylko” dwa lata dłużej? I przede wszystkim: czy nadal chodzi jedynie o wiek emerytalny, czy też spór wszedł na nowy poziom? I toczy się teraz między prezydentem i rządem a społeczeństwem, a jego przedmiotem jest sposób reprezentacji politycznej i istota demokracji przedstawicielskiej?

Wszystko wskazuje, że tak właśnie jest. Rzecz już nie tylko w tym, jak reforma systemu emerytalnego (zwana „matką reform Macrona”, bo jej przyjęcie miało uwolnić środki do wprowadzenia wszystkich innych, choć z oficjalnych wyliczeń wynika, że jej skutki finansowe będą widoczne dopiero za 10 lat) wpłynie na ludzi. Rzecz w tym, jak już dziś wpływa na ich zaufanie do wybranego przecież dopiero co na drugą kadencję prezydenta i do całego systemu politycznego V Republiki. Została bowiem wprowadzona – właśnie: wprowadzona, a nie przyjęta przez parlament – przy użyciu procedury 49.3.

– Rosyjska ruletka albo gruba Berta – tak skomentował wybór, przed którym stanęła premier, Bruno Retailleau, przewodniczący senackiego klubu Republikanów. Borne, w ramach zlecenia, jakie dostała od prezydenta, teoretycznie mogła zaryzykować poddanie projektu ustawy pod głosowanie, lecz wobec wątpliwości, jak zachowają się Republikanie, wolała uciec się do nadzwyczajnej broni konstytucyjnej.

Spadek po generale

Artykuł 49 ust. 3 konstytucji daje premierowi możliwość przeforsowania projektu ustawy dotyczącego finansów publicznych (w praktyce najczęściej budżetowych) „na odpowiedzialność rządu”. Wprowadzenie tej procedury w życie pociąga za sobą natychmiastowe zawieszenie dyskusji w parlamencie. Tekst projektu uważa się za przyjęty bez poddania go pod głosowanie, chyba że w ciągu 24 godzin zostanie złożony wniosek o wotum nieufności wobec rządu. I przejdzie.

Narzędzie to pojawiło się u zarania obecnej republiki, w konstytucji z 4 października 1958 r. (jednej z najdłużej obowiązujących w historii, choć nowelizowanej 24 razy). Tyle że w 1958 r. sytuacja była specyficzna: w trakcie wojny algierskiej uznano, że trzeba położyć kres niestabilności rządów i zmniejszyć ryzyko wojskowego zamachu stanu. To wymagało silnej władzy wykonawczej. Konstytucja – pisana pod gen. de Gaulle’a – stworzyła ustrój z silną pozycją prezydenta, którego politykę ma realizować rząd. Ten powinien mieć jednocześnie oparcie w parlamencie jako ciele ustawodawczym. Rozwiązanie działa, kiedy polityczna rodzina głowy państwa ma wyraźną większość deputowanych (w tej kadencji nie ma) lub kiedy sam prezydent umie przekonać obywateli do swoich pomysłów.

Emmanuel Macron de Gaulle’em nie jest. Nie jest nawet Mitterrandem czy Chirakiem, którzy mieli wyraziste poglądy – w przeciwieństwie do obecnego gospodarza Pałacu Elizejskiego – a jednak dzięki charyzmie potrafili jednoczyć wokół siebie duże grupy społeczeństwa. Macron nie jest ani lewicowy, ani prawicowy, to biurokrata. Nie może zjednoczyć wokół siebie już chyba nikogo oprócz swoich klientów. Według sondażu z niedzieli opublikowanego w „Journal du dimanche” ma już zaledwie 28 proc. społecznego poparcia.

Prezydent próbował jednak grać. Sprawiał wrażenie, że chce głosowania nad reformą. Do ostatniej chwili blefował także rząd. – Premier nie chce słyszeć o 49.3 – miał powtarzać minister pracy Olivier Dussopt w Zgromadzeniu Narodowym w poprzedni wtorek. Jeszcze na dzień przed głosowaniem, które się w końcu nie odbyło, rzecznik rządu Olivier Véran wciąż stanowczo zaprzeczał, by ta procedura była brana pod uwagę.

Płoną śmietniki

A chodzi o projekt, na który nie zgadza się 75 proc. obywateli. Od miesiąca protestują przeciwko niemu nie tylko związki zawodowe, lecz także niezorganizowani Francuzi. W Paryżu tłum spontanicznie zgromadził się w poniedziałek po południu na pl. Vauban. Tysiące ludzi przyszło, by wyrazić swój gniew. Zapłonęły kosze na śmieci. Wieczorem manifestacje i starcia z policją przeniosły się w okolice stacji metra Saint-Lazare, w pobliże Place de l'Opéra oraz ratusza (Châtelet). Aresztowano co najmniej 234 osoby. Użyto gazu łzawiącego.

Podobne sceny powtórzyły się w większości dużych miast we Francji. Płonące barykady pojawiły się na obwodnicy Rennes. W Strasburgu demonstranci zapalili świece dymne i skandowali: „My też przejdziemy siłą”. Podobne improwizowane protesty odbyły się w Bordeaux, Rouen, Limoges, Poitiers czy Breście. W Marsylii doszła do tego blokada rafinerii. Według France Info w Lyonie ok. 500 osób, w tym wiele młodych, zebrało się na pl. Guichard i zaatakowało policję, po czym rozproszyło się na kilka grup i ruszyło do różnych dzielnic. W Lille manifestanci skandowali: „Ścięliśmy Ludwika XVI, Macron, przyjdziemy po ciebie”. To samo skojarzenie mieli autorzy memów – internet roi się od podobizn prezydenta w peruczce à la XVIII w.

Związek zawodowy CGT przewiduje „pełną mobilizację” w branży chemicznej, która ucierpi na nowym prawie (usunięto przywileje emerytalne ze względu na pracę z niebezpiecznymi czynnikami chemicznymi). Już teraz występujące – szczególnie na południu – niedobory paliwa na stacjach mają się rozszerzyć na całą Francję. Wznowiono strajk w rafinerii w Feyzin w okolicach Lyonu. – Nie ma już dostaw LPG, oleju napędowego ani produktów przeznaczonych dla przemysłu tworzyw sztucznych – zapewnia Michaël Corgier ze związku FNIC-CGT w regionie Auvergne-Rhône-Alpes.

Według France Info kilka związków zawodowych wezwało egzaminatorów do strajku podczas matur (problem dotyczył prawie 540 tys. kandydatów, na ten tydzień zaplanowano testy, których wyniki stanowią jedną trzecią punktów na świadectwie). Od tej akcji odżegnały się jednak dwa główne związki – CFDT i CGT – i egzaminy się odbyły.

Polityczne plany i strategie

Ale napięcie nie minie zbyt szybko, bo mobilizacja społeczna nie spada.

– Sytuację mogłoby uspokoić zawieszenie reformy i ogłoszenie referendum. Prezydent powinien poprosić lud o ocenę swoich działań – mówiła w studiu radia Europe 1 Marine Le Pen. Przewodnicząca Zjednoczenia Narodowego natychmiast po oświadczeniu o wdrożeniu procedury 49.3 ogłosiła, że jej partia jest gotowa stanąć do wyborów. Według niej mogłyby one rozwiązać problem – i trudno się dziwić, skoro w wyścigu prezydenckim przegrała z Macronem nie tak znowu miażdżąco, a jej partia może tylko zyskać na chaosie rządów mniejszościowych. Oczywiście z jej ust padają inne argumenty – te o oddaniu głosu narodowi.

Ale nawet w ugrupowaniu prezydenckim nie ma pewności, czy przeforsowanie przez Macrona reformy emerytalnej było dobrą decyzją. – Przegłosowaliśmy w procedurze 49.3 budżet, bo wtedy nie mogliśmy w zasadzie nic wyciągnąć z opozycji. Tym razem jest jednak inaczej. 49.3 naprawdę daje poczucie niesprawiedliwości. Ma dyktatorski charakter – miało się wymknąć jednej z członkiń rządu cytowanej anonimowo w magazynie „Marianne”.

Emocje studzi prof. Dominique Rousseau, konstytucjonalistka. Owszem, dostrzega niekorzystne strony procedury 49.3, ale nie widzi w niej zagrożenia dla parlamentaryzmu. – Ten artykuł jest niepopularny, ponieważ wywiera presję na posłów i podważa zasadę szczerości debaty parlamentarnej – wyjaśnia dla Agence France-Presse. – Władza ucieka się do niego albo po to, by zdyscyplinować własnych deputowanych, tak jak było pod rządami François Hollande’a, albo dlatego, że nie jest pewna, czy zdobędzie wystarczającą liczbę głosów. Przegrana wniosku o wotum nieufności pokazuje, że owszem, nie ma większości „za”, ale nie ma jej też „przeciw” – dodaje.

Nie jest też niczym niezwyczajnym, że ci, którzy potępiają 49.3, gdy są w opozycji, zmieniają zdanie po tym, jak dojdą do władzy. W 2006 r. poseł François Hollande grzmiał o zaprzeczeniu zasad demokracji i potępiał premiera Dominique’a de Villepina. Ale gdy sam był prezydentem, jego premier Manuel Valls użył tej samej procedury sześć razy.

Wprawdzie bez serpentyn i konfetti, ale właśnie byliśmy świadkami swoistego „jubileuszu” – w sprawie emerytur procedura została użyta dokładnie po raz setny. Od 1958 r. skorzystało z niej 16 premierów. Bez żadnych konsekwencji. Wszyscy przetrwali wnioski o wotum nieufności. Élisabeth Borne na razie sięgnęła po to nadzwyczajne rozwiązanie 11 razy. To wprawdzie „tylko” drugie miejsce w rankingu szefów rządów, którzy najczęściej korzystali z art. 49 par. 3 – i obecna premier wciąż jest daleko za mistrzem Michelem Rocardem (28 razy), który miał za sobą względną większość parlamentarną w latach 1988–1991. Tyle że te 11 razy w wykonaniu Borne zdarzyło się od grudnia 2022 r. Premier zaczęto już nawet nazywać „Madame 49.3”.

Najbliżej obalenia rządu w wyniku wotum nieufności było 16 listopada 1991 r., kiedy za odwołaniem Rocarda głosowało 284 posłów (zabrakło 5). Gabinet Borne miał większy zapas: 278 głosów „za”, a potrzeba było 287. Co ciekawe, nie zagłosowali niektórzy z wnioskodawców, np. Christophe Naegelen, deputowany koła Liot (Libertés, indépendants, outre-mer et territoires). – Pięciu czy sześciu z nas wahało się między wstrzymaniem się od głosu a głosowaniem przeciwko reformie. Byliśmy już więc w tym stanie umysłu, kiedy aktywowano 49.3, i kilku z nas, mniej więcej jedna czwarta grupy, powiedziało, że nie chcemy dodawać chaosu do chaosu – tłumaczył na łamach „Marianne”.

Drugi wniosek o wotum nieufności złożyło Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen – powszechnie izolowane w parlamencie ugrupowanie nie miało szans na stworzenie wokół siebie większości, jednak postanowiło pokazać się swoim (także ewentualnym) wyborcom jako aktywny przeciwnik rządu w sporze ze społeczeństwem.

– Wystarczyłoby, gdyby wszyscy, którzy byli przeciwni nowemu prawu, zagłosowali za wotum nieufności – mówi deputowany Liot Charles de Courson, który uzasadniał wniosek w Zgromadzeniu. Nie jest jednak tajemnicą, że prawie żaden poseł nie chce na nowo prowadzić kampanii. Wszyscy wiedzą, że nie ma gwarancji powtórnej elekcji, a układ sił od czerwca ubiegłego roku się zmienił. Grupy takie jak Republikanie, którzy w tej chwili są języczkiem u wagi, czy lewicowa Nupes – obie uwikłane w spory wewnętrzne i afery obyczajowo-polityczne – miałyby o wiele mniejsze szanse na powtórzenie wyniku.

Laurence Rossignol, wiceprzewodnicząca Senatu, mówi, że ponadpartyjny wniosek o wotum nieufności był balonem sondującym, czy da się zakończyć konflikt i po z górą miesiącu przywrócić spokój. – W polityce można mieć wielkie projekty i nawet w nie wierzyć, ale potem nadchodzi konfrontacja z rzeczywistością i trzeba zrewidować pomysły. I nie chodzi o zmianę poglądów, tylko o wzięcie pod uwagę wpływu, jaki dana sprawa ma na państwo. Myślę, że byłoby rozsądnie zrobić krok w tył i nie narzucać społeczeństwu tego, czego ewidentnie nie chce. Tymczasem prezydent chce za wszelką cenę wprowadzić zmiany, których motywów i długotrwałych skutków nikt nie zna. Przecież mówiono nam kolejno, że chodzi o ratowanie systemu emerytalnego, finansów publicznych, a potem, że o pomoc biznesowi, któremu brakuje rąk do pracy. Co więc było prawdą? Może nic – mówi Rossignol.

Kim jest Borne?

– A kim jest pani Borne? Tylko narzędziem w rękach Macrona – odpowiada wiceprzewodnicząca Senatu na pytanie o przyszłość premier. – Nie będę się domagać jej odejścia, bo to nic nie zmieni. Kiedy przeczytałam nagłówki: „Prezydent urządza konsultacje”, myślałam, że może wreszcie spotka się ze związkami zawodowymi czy kimś, kto myśli inaczej niż on. Nic z tego. Konsultował się ze swoimi deputowanymi, z ministrami, ze swoją przewodniczącą Zgromadzenia Narodowego. Dla macronistów liczy się z jednej strony rynek, a z drugiej rozgrywki personalne, czyli kogo można przeciągnąć i kto czego może chcieć w zamian. Tyle że pomiędzy tymi dwiema optykami jest państwo, ale oni tego widzą. Oczekuję, że prezydent się cofnie i że wykaże odrobinę empatii dla narodu – mówiła.

Na razie ani prezydent, ani premier nie zamierzają się cofać. Borne próbuje tłumaczyć, że „głos ulicy nie może być ważniejszy niż głos parlamentu”. Tyle że deputowanym nie pozwolono go zabrać, wdrażając procedurę 49.3, która nie przewiduje debaty. Ani – oczywiście – głosowania.

Emmanuel Macron wypowiedział się w środę. W wywiadzie dla stacji telewizyjnych TF1 i France2 stwierdził, że tekst został przygotowany na podstawie miesięcy prac w parlamencie i przez ten parlament przyjęty w wyniku zastosowania procedury 49.3, czyli przez głosowanie nad wotum nieufności. – Teraz będzie kontynuował demokratyczną drogę. Trzeba poczekać na orzeczenie Rady Konstytucyjnej – powiedział. Dodał, że „trzeba się wsłuchiwać w słuszną złość wyrażaną w sposób zgodny z prawem i na nią odpowiadać”. Pytany o „przewagę parlamentu nad ulicą” odpowiedział, że deputowani stali się obiektem niespotykanego ataku. – Kiedy pewne grupy używają skrajnej przemocy, ponieważ nie są z czegoś zadowolone, to już nie jest republika – wygłosił solennie (to jego własne określenie ze wstępu do tej wypowiedzi). – Czy sądzą państwo, że wprowadzenie tej reformy sprawia mi przyjemność? Nie sprawia. Czy mógłbym zrobić to, co poprzednicy, czyli zamieść brudy pod dywan? Tak. Ale robię to, co trzeba, z poczucia odpowiedzialności i w interesie publicznym. Żałuję tylko, że nie udało nam się przekonać społeczeństwa do konieczności tej reformy.

Komentarze pojawiły się natychmiast: prezydent odwraca kota ogonem, próbując przedstawiać protesty jako zagrożenie demokracji, której reguły sam narusza. Nie bez znaczenia była nawet pora, o której nadano wywiad. O godz. 13 nie mogli go raczej obejrzeć na żywo przeciętni Francuzi. Co najwyżej inwestorzy i technokraci, czyli wyborcy Macrona. Nie ma więc mowy o próbie uspokojenia nastrojów – twierdzą przeciwnicy prezydenta.

Czy jest konieczna? Skąd aż taka – schowana na czas ostatniej kampanii wyborczej – determinacja, by podnieść wiek emerytalny? Można przyjąć, że jeśli nie teraz, to kiedy – ostatnia kadencja sprzyja podejmowaniu mniej popularnych decyzji. Może więc francuski prezydent jest wizjonerem i dostrzega problem, który większości objawi się dopiero za 10 lat, kiedy – według prognoz – może dojść do (niegrożącego ruiną) niezrównoważenia wpływów do systemu emerytalnego. Reforma ma w tym czasie przynieść 10 mld euro oszczędności, co przy deficycie 159 mld euro w 2022 r. nie robi większego wrażenia. Także dlatego wielu Francuzów, którzy potrzeby zmian nie rozumieją, odbiera upór Macrona raczej jako objaw niedojrzałości. Jak humorysta Christophe Alévêque, który w dniu ogłoszenia procedury 49.3 komentował, że „Manu to typowy nastolatek. Nie należało mu mówić, że to zły pomysł i że wszyscy są przeciw, bo tym bardziej się zaparł, że to zrobi”.

Śmiech może i daje ujście emocjom, ale tym razem może być nie na miejscu. – Podpalają to państwo, które i tak jest podatne na radykalizmy. Widzieliśmy przecież, w co się przerodził ruch „żółtych kamizelek”. Można się spodziewać, że protesty w sprawie wieku emerytalnego będą coraz bardziej radykalne. A w takich warunkach ludzie długo nie wytrzymują. Władza posuwa się do szantażu i liczy, że gwałtowność na ulicach przestraszy i obywateli, i polityków. Trzeba też pamiętać, że na całym świecie demokracja jest kontestowana. Ludzie przestają wierzyć, że jest najlepszym sposobem rozwiązywania ich problemów – martwi się Laurence Rossignol.

– Dziewięć głosów to bardzo, bardzo mało. To znaczy, że wotum nieufności mogło przejść. Macron odmówił wysłuchania tego, co mają mu do powiedzenia obywatele i ich reprezentanci. Władza, która wykorzystuje prawne narzędzia do utrzymania się wbrew woli społeczeństwa, naraża na niebezpieczeństwo spójność narodu. Gniew obywateli będzie tylko rósł. To się źle skończy – dodaje Natacha Polony, redaktor naczelna „Marianne”.

Co dalej?

Pozostają dwie legalne drogi powstrzymania zmian. Pierwszą jest stwierdzenie, czy rząd faktycznie miał prawo wdrożyć procedurę 49.3.

Według części polityków i prawników nie, bo duże fragmenty ustawy nie dotyczą finansów publicznych, tylko praw seniorów. To m.in. będzie oceniała Rada Konstytucyjna, która może także wziąć pod uwagę przeforsowane skrócenie czasu dyskusji nad projektem w Senacie (jeszcze przed wdrożeniem art. 49 par. 3).

Druga to wygrana w referendum, którego już domaga się opozycja, ale także np. redakcja „Marianne”, która w poniedziałek uruchomiła akcję zbierania podpisów. Żeby zmusić prezydenta do jego przeprowadzenia, po pierwsze ustawa nie może być przedmiotem prac parlamentu przez nadchodzące sześć miesięcy (to punkt, w którym prezydent i rząd mogą zastosować legalną obstrukcję). Po drugie zwolennicy pozostawienia sprawy do decyzji społeczeństwa muszą zdobyć wsparcie 185 deputowanych (co zrobią bez problemu) i podpisy aż 4,9 mln obywateli. Z tym też nie powinno być kłopotów, biorąc pod uwagę skalę protestów. Chyba że ludzie już całkiem stracili wiarę w wagę swoich decyzji dla funkcjonowania demokratycznego państwa.

Wiadomo, że żaden protest społeczny nie trwa wiecznie. Postawi się nowe kubły na śmieci, a bruk naprawi. Rachunek przyjdzie w 2027 r. Jak twierdzi wielu komentatorów, Emmanuel Macron właśnie szeroko otworzył drzwi Pałacu Elizejskiego przed Marine Le Pen. ©℗

Jak twierdzi wielu komentatorów, Emmanuel Macron właśnie szeroko otworzył drzwi Pałacu Elizejskiego przed Marine Le Pen