To rzecz o wielkiej skale, która z samotnego monolitu, praktycznie nieistniejącego w narodowej wyobraźni, zamieniła się w jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Australii.

Wikonicznym filmie Petera Weira „Piknik pod Wiszącą Skałą” (1975 r.), będącym ekranizacją powieści Joan Lindsay o tym samym tytule (oryg. wyd. 1967 r., wyd. pol. Książka i Wiedza 1991 r., przeł. Wacław Niepokólczycki), grupa nastoletnich uczennic w dniu Świętego Walentego - czyli, klimatycznie rzecz ujmując, późnym latem 1900 r., udaje się z nauczycielkami na krótką wycieczkę w australijski interior, urządzając sobie dłuższy postój u stóp nieodległego masywu skalnego. Podczas ciekawskiego eksplorowania skał znikają bez śladu trzy dziewczęta i nauczycielka. Szaleńcze poszukiwania nie dają żadnych rezultatów. Tydzień później odnajduje się jedna z uczennic: niczego nie pamięta. Pozostałe nie wracają nigdy, a zagadka jest nierozwiązana.
Jak każde wybitne dzieło sztuki także „Piknik pod Wiszącą Skałą” fascynuje wieloznacznością. Odczytywano go choćby jako opowieść o dojrzewaniu, inicjacji seksualnej i traumie wchodzenia w dorosłość. Inni interpretatorzy wskazywali na metaforyczne przesłanie postkolonialne filmu; można rozumieć go jako horror metafizyczny o zderzeniu dwóch skrajnie nieprzystających światów. Biali kolonizatorzy zawłaszczają przestrzeń kontynentu bez chęci uznania (a nawet - bez świadomości) jej symbolicznej przynależności do pierwotnych mieszkańców, jej antropologicznej głębi. Odpowiada im milcząca obecność starej cywilizacji - niesłychanie dyskretnej i niewyobrażalnie antycznej (liczącej dziesiątki tysięcy lat ciągłej historii). Owa milcząca obecność jest w filmie podkreślana pracą kamery: oko obiektywu, które spogląda na kicające po skałach dziewczęta, symuluje perspektywę aktywnego obserwatora. Efekt obcości podkreśla muzyka wyrwana żywcem z kompletnie odmiennego kontekstu kulturowego: rumuńskie melodie ludowe w wykonaniu Gheorghego Zamfira, wirtuoza gry na fletni Pana.
Czy osoby, które zniknęły, zostały porwane? Złożone w ofierze? A może odwrotnie: dostąpiły elitarnego wtajemniczenia? Przeniosły się do innego wymiaru? Oczywiście nie sposób odpowiedzieć na te pytania - zresztą nie w tym rzecz. Weir opowiada w „Pikniku…” o symbolicznym lęku przed interiorem, lęku (połączonym z poczuciem winy), który przenika australijską kulturę. Nieprzypadkowo książka i film powstały w okresie - mowa o przełomie lat 60. i 70. - gdy Aborygeni zaczęli skutecznie domagać się uznania swoich praw do zagrabionych ziem, wywołując ogólnokrajową dyskusję na temat spuścizny okrutnej australijskiej polityki wobec „pierwszych narodów”.
Ale sztuka to jedno, a życie - drugie. Książka „Powrót do Uluru” Marka McKenny, historyka z Uniwersytetu w Sydney, też traktuje o pewnej mistycznej skale pośród pustyni, jej miejscu w zbiorowej wyobraźni i w rzeczywistych dziejach kontynentu. Skale, która „w ciągu niespełna pięćdziesięciu lat przeistoczyła się z samotnego monolitu, praktycznie nieistniejącego w narodowej wyobraźni, w jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Australii, zaraz po kangurze i operze w Sydney. Od dawna była dla Anangu (rdzennego narodu zamieszkującego środek kontynentu - red.) «miejscem świętym», «punktem najwyższej świętości», ale stopniowo stała się centrum całego narodu, zarazem geograficznym i duchowym”. Chodzi, rzecz jasna, o Uluru (zwane też Ayers Rock), potężną prekambryjską formację skalną, położoną niemal w geometrycznym środku Australii.

Prokurator sędzią

McKenna chciał się w swojej pracy przyjrzeć procesowi ideowego włączania interioru w ramy tożsamościowej wyobraźni Australijczyków; jedną ze składowych procesu stanowi, naturalnie, uznanie wartości dorobku cywilizacyjnego Aborygenów oraz ich praw terytorialnych. Inną - ulokowanie obcego pejzażu na mentalnej mapie i oswojenie go. „Ta kraina wymykała się wszelkim próbom opisania - zauważa McKenna. - Wydawało się, że jeśli ktoś już tu przybył, musiał stawić czoła ostatecznym pytaniom o naturę ludzkiej egzystencji. Środek kontynentu był nie tyle miejscem, ile raczej obecnością, w której zawierało się wszystko i wszystko w niej rozpływało - taką, która przypominała nam, że nie jesteśmy pępkiem wszechświata. Ten środek obnaża naszą pychę, plasuje nasze istnienie na ogromnym tle geologicznego czasu. Tu nigdy nie mógłby stanąć Partenon czy Pałac Dożów. Tu nauczycielem jest sam teren”.
Historia Australii jest wprawdzie przesycona rasizmem, niejednokrotnie skrajnym, ale historykowi z Sydney nie chodziło o napisanie kolejnej monografii etnicznych prześladowań. Poszukiwał nośnej metafory fundamentalnych zmian - i znalazł ją. Po pierwsze, w postaci monolitu Uluru. Po drugie - w skomplikowanych następstwach zbrodni, jaką popełniono w latach 30. zeszłego wieku w jednej z jaskiń masywu. „Jak liczni białoskórzy przede mną przybyłem tu w poszukiwaniu wiedzy. Chciałem pojąć przeobrażenie Uluru: jak to jest, że skała przeistoczyła się z uderzającego monolitu w duchowe jądro narodu? Jak ta raptowna metamorfoza odnosiła się do dziejów interiorowego pogranicza? Dopiero kiedy głębiej zaznajomiłem się z dziejami środkowej Australii i jej krwawych rubieży, których pozostałości są widoczne po dziś dzień, uświadomiłem sobie, że te dwie opowieści stanowią jedną całość”.
ikona lupy />
Mark McKenna, „Powrót do Uluru”, przeł. Tomasz S. Gałązka, Art Rage 2022 / nieznane
Wczesną jesienią 1934 r. Bill McKinnon, policjant z Alice Springs, udał się z dwoma aborygeńskimi pomocnikami na nieodległą (w sensie australijskim - bo chodziło i tak o potężny dystans) farmę, w której pobliżu został zabity jeden z parobków, Kai-Umen. Był to skutek porachunków wewnątrzplemiennych: Kai-Umen miał naruszyć tabu, starszyzna skazała go na śmierć, do wykonania kary wydelegowano paru młodych mężczyzn. I to właśnie ich poszukiwał McKinnon, przeprowadziwszy śledztwo. Gdy znalazł, zaaresztował ich i pod zbrojną eskortą zaczął prowadzić w stronę Alice Springs. Którejś nocy uciekli. Policjant z uporem tropił ich jak dziką zwierzynę. Zbiegowie najwyraźniej zamierzali się ukryć w załomach skalnych Uluru. 13 października doszło do konfrontacji - jeden z uciekinierów został postrzelony. Po śladach jego krwi tropiciele łatwo ustalili, gdzie chowają się Aborygeni. Ranny przebywał w jaskini z ujęciem wody, nie chciał wyjść, rzucał kamykami w stróżów prawa. McKinnon strzelił do niego dwukrotnie. Trafił. Yokununna - bo tak nazywał się zbieg - wkrótce wyzionął ducha. Policjant zatrzymał dwóch innych uciekinierów. Pozostałych trzech zdołało umknąć.
To nie jest skomplikowana historia, takich jak ta musiały się wydarzyć tysiące, nie był to też oczywiście pierwszy samosąd - ale był to jeden z pierwszych tego rodzaju incydentów, który poruszył i podzielił opinię publiczną, a także zmusił władze do reakcji (powołano komisję śledczą na poziomie federalnym). McKenna dokonuje w swojej książce drobiazgowej analizy owego „wypadku przy pracy” - okazuje się on bowiem zaskakująco wielowarstwowy.
W pierwszej kolejności jest to szczególnego rodzaju teatr absurdu: policjant działa w zasadzie samotnie na terytorium wielkości niewielkiego europejskiego kraju, egzekwując przestrzeganie prawa od ludzi, którzy tego prawa nie znają, bo nie mają prawa go znać: w większości nie mówią nawet po angielsku i żyją w równoległej rzeczywistości norm plemiennych. W takiej sytuacji, co nie dziwi, wszelkie fakty prowadzące do ustalenia winy powstają głównie w głowie policjanta, a wszelkie zeznania są wymuszane przemocą. Policjant zresztą, jako jedyny przedstawiciel władzy państwowej na danym terytorium, staje się zarazem prokuratorem i sędzią. Korzysta szeroko z tego przywileju.
Szczególne zadania potrzebują szczególnych wykonawców - takich jak Bill McKinnon, „Krokodyl Dundee” interioru, intrygujący „gawędziarz o ciętym języku, niewzruszenie opanowany i zawzięty”. Opowieść McKenny o McKinnonie należy do najciekawszych w książce, nie tylko dlatego, że policjant prowadził drobiazgowe zapisy diarystyczne, próbował też wpływać na pracę komisji śledczej w sprawie zabójstwa Yokununny, usilnie starając się „kontrolować narrację” na swój temat (fakt szokujący: gdy komisja udała się w interior, by zbierać informacje, ochoczo skorzystała z usług McKinnona jako przewodnika). McKenna przez badanie biografii policjanta rekonstruuje pionierski wzorzec osobowy „twardziela z pogranicza”, a następnie go demitologizuje, wskazując rasistowskie praktyki względem rdzennej ludzkości, brutalność, bezkarność, łamanie prawa, taryfę ulgową wobec białych przestępców, imperialne gesty „brania w posiadanie” cudzej ziemi.
Demitologizuje - ale w gruncie rzeczy nie oskarża samego McKinnona, który był doskonałym produktem swoich czasów i swojego środowiska, fenomenem „ludowej historii”, która przeciwstawia się historii oficjalnej. Dostajemy więc w „Powrocie do Uluru” świetną analizę języka pogardy i strachu, jakiego używano do charakteryzowania Aborygenów. Znamy ten język, bo jest on uniwersalny - w naszej części Europy podobnie segregujące, stereotypowe treści można usłyszeć na temat Romów (chytrzy, śliscy, leniwi, prymitywni, kradną, szanują tylko siłę, nie umieją pracować), wcześniej powracały w różnego rodzaju wypowiedziach antysemickich, ale też w dyskursie kolonialnym - choćby w odniesieniu do Afrykanów.

Nowa prawda

W pewnym momencie książka McKenny wykonuje zwrot o 180 stopni i przestaje się interesować pamięcią białych - zwraca się za to ku pamięci historycznej Aborygenów. Okazuje się bowiem, że dla plemienia Anangu wydarzenia z jesieni 1934 r. także były ważne i, po wielokroć opowiedziane, przekształciły się w narrację o potrzebie odzyskania świętych miejsc. Mówiąc krótko: zbrodnia, którą popełnił McKinnon, miała miejsce w świątyni. „Ów splot historii wokół wodopoju - pradawnych ścieżek śpiewu, »swego rodzaju pisma świętego« wyrażającego stosunek Anangu do rodzimych ziem jako niezbywalnego prawa, oraz legend o europejskich pionierach środkowej Australii - jest niemalże zbyt złożony, zbyt ogromny, by objąć go jednym spojrzeniem” - pisze australijski historyk, a potem jednak podejmuje próbę rozplątania tego węzła.
Opowiada o tym, w jaki sposób Anangu wpisali zabójstwo Yokununny w swój system wiedzy o świecie - przywołuje choćby bezpośrednią relację naocznego świadka, jednego z tych uciekinierów, których policjant nie dał rady złapać; spisana z nagrania dokonanego po półwieczu od tamtych wydarzeń wyznacza chyba najbardziej poruszający moment w książce. I to nie tylko dlatego, że przeczy wersji McKinnona.
Jednocześnie autor próbuje ustalić, kiedy i jak nastąpił przełom w publicznym postrzeganiu Uluru - kiedy monolit przestał być ciałem obcym i dokonała się powszechna akceptacja jego uświęconego charakteru. Etapem pośrednim był najazd turystów, już to spragnionych duchowych przeżyć, już to chcących się wdrapać po zboczu na grzbiet masywu. Łańcuchy, które umożliwiały tę wspinaczkę, zostały zdemontowane przez ludzi Anangu dopiero w 2019 r. „Teraz Uluru zdawało się nie tylko repozytorium tajemnic i legend Anangu, lecz także prawdy o tym, jak zajadle biała Australia przez wieki usiłowała unicestwić tubylczą kulturę” - pisze McKenna i dodaje, że są wciąż sprawy, które czekają na rozwiązanie. Dla przykładu, kwestia aborygeńskich szczątków (kości, czaszek, pełnych szkieletów), które, niepochowane, wypełniają magazyny australijskich muzeów historii naturalnej; w swoim czasie „dokumentowano” w ten sposób proces wymierania lokalnej rasy „podludzi”. ©℗