Problemem większości ubogich Polaków nie jest już brak pracy. Na ich status materialny rzutują głównie wiek, niepełnosprawność i choroby. Nierzadko przepracowali 30, 40 lat, a mimo to trudno im utrzymać się na powierzchni.

Mój status ekonomiczny? Za dużo, by umrzeć, za mało, żeby żyć – mówi Małgorzata Bzowska, która w styczniu skończy 80 lat. Na pytanie, jak wygląda bieda w XXI w., odpowiada, że ma jej twarz.
Rosnące koszty życia wywołują coraz silniejsze obawy. Niepokój budzi zwłaszcza zima, kiedy mieszkania i domy trzeba będzie ogrzewać, a możliwość podjęcia pracy sezonowej gwałtownie spadnie. W mediach kolejni eksperci podkreślają potrzebę zaciskania pasa. Co jednak z tymi, którzy już teraz ledwo spinają domowy budżet? W tej grupie, jak mówią nasi rozmówcy, są przede wszystkim rodziny, które opiekują się osobami z niepełnosprawnościami, i samotne kobiety w wieku emerytalnym.

Banki żywności mają dwie główne grupy odbiorców

W październiku obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Walki z Ubóstwem. Z tej okazji EAPN Polska (organizacja łącząca krajowe organizacje pozarządowe z ich europejskimi odpowiednikami działającymi w zakresie pomocy społecznej) opublikował coroczny raport na ten temat. Ubóstwo skrajne w 2021 r. zmniejszyło się o 1 pkt proc., do poziomu 4,2 proc. (1,6 mln Polaków). Ten sam wynik zanotowaliśmy w 2019 r. Jednak zasięg ubóstwa relatywnego prawie się nie zmienił (z 11,8 do 12 proc. rok do roku). Obejmuje ono szacunkowo 4,6 mln Polaków. Eksperci z EAPN Polska oceniali, że niewielkie zmiany w statystyce trudno uznać za dobry prognostyk. Trudno też oczekiwać – ostrzegali – że ten spadek w dzisiejszych warunkach się utrzyma. Przeciwnie: inflacja i wzrost kosztów życia mogą nas cofnąć o kilka lat w walce z tym zjawiskiem.
Teresa Bocheńska, dyrektorka Banku Żywności w Elblągu, zastrzega, że nie ma wglądu w wysokość dochodów osób, które zgłaszają się w ostatnich tygodniach po pomoc. Widzi jednak, że ich przybywa. – To, co nas niepokoi, to fakt, że kończy się program operacyjny „pomoc żywnościowa” współfinansowany ze środków europejskich. Stanowił on duże wsparcie dla naszej działalności. O kolejnym słyszymy, że może pojawić się w 2024 r., ale to nic pewnego – mówi.
Banki żywności mają dziś według niej dwie grupy odbiorców. Pierwsza to środowiskowe domy pomocy, świetlice, które prowadzą dożywianie. – Kilka dni temu rozmawiałam z kobietą, która odpowiada w takim miejscu za zakupy. Koszty żywności tak poszybowały, że ma obawy o zimę, gdy gorący posiłek będzie dla potrzebujących na wagę złota – relacjonuje Teresa Bocheńska. Druga grupa to klienci indywidualni. Bocheńska przyznaje, że banki żywności co do zasady powinny wspierać tylko instytucje, jednak pracownicy widzą, że ci, którzy proszą o żywność, naprawdę są w potrzebie. Takich osób pod opieką tej organizacji jest dziś ok. 3 tys. Dla nich np. przygotowywane są paczki z wczorajszym chlebem z zaprzyjaźnionych piekarni.
Kto prosi o pomoc? Stałą grupę stanowią rodziny, w których znajdują się osoby uzależnione. Niestety alkoholizm pozostaje jednym z głównych czynników biedy, która odbija się na dzieciach. Ale obok nich są ludzie starsi lub ci, którzy mają pod opieką bliskich z niepełnosprawnościami. – Do tej pory staraliśmy się im wydawać paczki, 5–6 kg raz w miesiącu. Jeśli nie znajdziemy rozwiązania, które zastąpi unijny program, będziemy w stanie przygotować na osobę 9 kg raz do roku – wylicza Bocheńska. Zwraca uwagę, że krajowy system wymaga zmian. Zwłaszcza ustawa o pomocy społecznej. Stanowi ona, że pomoc społeczna jest „instytucją polityki państwa mającą na celu umożliwienie osobom i rodzinom przezwyciężanie trudnych sytuacji życiowych, których nie są one w stanie pokonać, wykorzystując własne uprawnienia, zasoby i możliwości”. – Te trudne sytuacje z założenia wynikają według ustawy z bezrobocia, które, owszem, było problemem i determinantą biedy, ale w czasach transformacji. Dziś jest historycznie niskie. I nie wynika z braku pracy, tylko braku chęci do niej. A wpływ na nasz status materialny mają wiek, niepełnosprawność i choroby.
Elżbieta Żukowska-Bubienko, szefowa Stowarzyszenia „Ku Dobrej Nadziei” w Białymstoku, które zajmuje się wydawaniem posiłków i wsparciem ludzi w kryzysie bezdomności, także mówi o cenach. Zwłaszcza jajek, mięsa. – Pod naszą opieką jest ok. 100 osób. Gdy robi się chłodniej, potrzebujących zawsze przybywa – mówi. Środy to dzień, gdy dodatkowo wydawane są paczki z produktami spożywczymi o krótkim terminie przydatności pozyskane od okolicznych darczyńców i przedsiębiorców. Teraz kolejka po nie ustawia się już nad ranem. Obok osób, które stoją w niej od zawsze, widzi nowe twarze. – Łatwo je dostrzec, bo jeszcze nie potrafią się odnaleźć w takiej rzeczywistości, łatwiej dają się wypchnąć z kolejki, są bezradne.
Tu również pytam, kto zgłasza się po pomoc. – To ludzie, którym w życiu wydarzyło się coś złego, co zdeterminowało ich dalsze losy. Mam ludzi po rozwodach, w depresji, alkoholików. Pochowaliśmy ostatnio dwóch podopiecznych, jeden miał 36 lat. Próbował walczyć z depresją, próbował pracować. Zapił się. Drugi wyszedł z biedy, dostał mieszkanie socjalne. Ale stało się to, czego najbardziej się bał: przeraziła go rzeczywistość i się zabił. Przychodzi do nas od niedawna pani, która przez lata pracowała jako organistka w kościele. Odeszła, bo musiała zająć się niepełnosprawnym rodzeństwem. Zbliża się do 60. Niedawno dowiedziała się, że nie miała odprowadzanych składek. Nie ma więc wypracowanej emerytury. Jest chłopak, który ma szansę na mieszkanie komunalne, ale tkwi w nim głębokie przekonanie, że nie będzie się w stanie samodzielnie utrzymać. Dlatego bezpieczniej czuje się w ogrzewalni – wylicza Elżbieta Żukowska-Bubienko. Przekonuje, że bieda dopada dziś niezaradne osoby bez świadczeń, emerytury, bez ubezpieczenia, bez wykształcenia i kompetencji społecznych, znajomości. Ich sytuacja to często skutek poddania się.

Najtrudniej mają samotne wdowy

Doktor Elżbieta Ostrowska, ekonomistka, przewodnicząca Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów, robi zastrzeżenie, że jej wiedza o osobach najbardziej potrzebujących jest ograniczona. – Bo one często nie wiedzą, do kogo się zgłaszać. Dodatkowo osoby starsze są wykluczone cyfrowo, a z racji wieku i chorób bywają skazane na pobyt w domu. Mimo to także ona dostaje dramatyczne listy z pytaniem: „Jak za ok. 1,5 tys. zł miesięcznie nie zadłużyć się, opłacić rachunki i przeżyć?”. – To problem zwłaszcza jednoosobowych gospodarstw emeryckich, kobiet – wdów. Na stare lata zostają same, dodatkowo z emeryturą nierzadko niższą o ok. 30 proc. w stosunku do tych, które pobierają mężczyźni. Dokonują dramatycznych wyborów. Można oszczędzać na jedzeniu, nie wykupić lekarstw, ale pozostają sztywne wydatki na rachunki, które kiedyś były pokrywane z dwóch świadczeń – mówi Elżbieta Ostrowska. – W trudną sytuację osuwają się osoby w zaawansowanej starości, które nie mogą już dorobić w taki czy inny sposób. Takie, które potrzebują wsparcia na co dzień, a nie zawsze mają koło siebie rodzinę. A zwłaszcza osoby z wyludniających się rejonów wiejskich kraju, dla których problem ogrzania izby staje się elementarny w kontekście chłodu i mrozów – podkreśla. Owszem, przyznaje, że 13. i 14. emerytura ratują częściowo ich sytuację. Także zapowiedź waloryzacji świadczenia dodaje nieco optymizmu, ale trzeba pamiętać o sile nabywczej pieniądza i rosnących wydatkach.
Doktor Ostrowska podkreśla, że dla starszej osoby korzystanie z pomocy społecznej bywa uwłaczające. – Nieraz słyszę, że po przepracowaniu całego życia powinno ich być stać na więcej – mówi. Zwraca też uwagę, że dziś trudniej jest zapełnić paczkę dla seniora – przedsiębiorcy rzadziej i w mniejszej ilości dostarczają żywność z krótkim terminem.
Marek Kopczacki z sosnowieckiego MOPS zwraca uwagę na obowiązujące kryteria dochodowe uprawniające do świadczeń z pomocy społecznej. Próg dla osoby samotnie gospodarującej wynosi 776 zł. W przypadku rodzin to 600 zł w przeliczeniu na jednego członka gospodarstwa domowego.
Opisuje, że obserwuje dwa typy ubóstwa: wyuczone i nabyte. – W przypadku pierwszego niestety wytworzyła się grupa osób, które pobierają świadczenia dochodzące do kilku tysięcy złotych. I choć nigdy nie pracowały, część tych środków jest uzusowiona, czyli nabywają też prawa emerytalne. Dyskusyjne pozostaje, czy naprawdę potrzebują znaczącej pomocy ze strony państwa – mówi. Obok nich są jednak ludzie samotni, których miesięczny przychód nie przekracza 1,4 tys. zł. Przepracowały 30, 40 lat, a mimo to mają problem z utrzymaniem się na powierzchni.
Taką osobą jest Małgorzata Bzowska. Całe życie pracowała jako inżynier budownictwa w różnych firmach. I jeszcze niedawno jej sytuacja była znośna. Dramatycznie pogorszyła się, gdy przed rokiem jej syn zmarł na COVID-19. Zostały wielki ból i dług, który musi spłacać sama. – Syn był matematykiem, fizykiem, pracownikiem uczelni. A do tego zapalonym szachistą ze świetnymi wynikami. Prawie 20 lat temu dostał zaproszenie na turniej do Słowacji. Mieliśmy jechać razem. Postanowiłam wziąć w banku małą pożyczkę na ten cel. Zamiast tego dostałam kartę kredytową z limitem na 16 tys. zł – wspomina. Problem w tym, że karta została skradziona, a złodzieje kupili za nią telewizory. Kobieta zorientowała się, dopiero gdy przeszła na emeryturę, a komornik wszedł jej na konto. Przez kolejne lata zapłaciła 38 tys. z tytułu karnych odsetek i wciąż ma do spłacenia prawie drugie tyle. – Jak to mówi sympatyczny pan komornik, mam więc tzw. dożywocie. Z mojej całkiem niezłej emerytury (2,6 tys. zł) zostaje niespełna 1,8 tys. zł. Na szczęście mieszkam w domu asystenta, przy uczelni, w której niegdyś pracował mój syn. Płacę za to 1 tys. zł. Na życie zostaje niespełna 800 zł – wylicza. Aktualnie (rozmawiamy 25 października) ma w kieszeni 10 zł. – I prawdę mówiąc, nie wiem, na co zaszaleć – ironizuje.
Od roku jej wydatki wzrosły również dlatego, że zachorowała. Wszystkie stawy zaczęły ją boleć, dostała wysokiej gorączki. Pierwsza diagnoza: reumatoidalne zapalenie stawów. Kolejna: polimialgia. Ta ostatnia brzmi lepiej, bo to choroba uleczalna, ale wymagająca regularnych konsultacji i przyjmowania leków. – Nie mogę z nich zrezygnować, bo nie chcę powrotu dojmującego bólu – mówi kobieta. Teraz może już chodzić, więc jest lepiej. Fizycznie. – Bo psychicznie… Coraz bardziej podoba mi się taki jeden wysoki budynek uczelni i zastanawiam się, jak to by było z niego sfrunąć – używa kpiarskiego tonu, ale przebija przez niego powaga.
Jej wydatki? Pasta do zębów, pierogi w Biedronce. Na obiad wydziela sobie trzy. Albo robi zupę jarzynową z mrożonki, która ma starczyć na pół tygodnia. Chleb kupuje w kromkach, zwykle je jedną dziennie. Raz na kilka dni robi jajecznicę z jednego jajka. – A najśmieszniejsze jest to, że tej mojej diety w ogóle po mnie nie widać. Przez sterydy zrobiłam się krąglejsza – ucina. Mówi, że żyje z lekkiego żebractwa. Miała zbiór książek, który już się rozszedł. Podobnie biżuteria. Najbardziej obawia się, jak długo będzie mogła mieszkać w uczelnianym budynku. Bo jak nie tu, to gdzie? – Raz na tydzień idę na mszę. Modlę się do św. Antoniego i święty nie daje mi zginąć. Zwykle zjawia się ktoś z siatką, a w niej olej, cukier…

Kilka ujęć tematu biedy

Doktor Piotr Zawadzki z Katedry Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego zwraca uwagę, że polska bieda to temat złożony. – Proszę nie traktować tego jak wymówkę z mojej strony, ale w zasadzie każdą tezę można udowodnić, dobierając rozmówców – mówi. I wylicza możliwe perspektywy. Podwyższenie płacy minimalnej spowodowało, że z systemu pomocowego wypadło niemało osób, które przekroczyły o kilka złotych progi finansowe uprawniające do świadczeń, i teraz, przy inflacji, są w szczególnie trudnej sytuacji (miejskie i gminne ośrodki pomocy potwierdzają nam to, wprost powołując się na zestawienia rok do roku). Są także osoby, które znajdują sposób na to, by wykorzystywać system. Każdy MOPS, przekonuje dr Zawadzki, ma takich klientów, o których wiadomo, że wręcz żerują na świadczeniach. I z pewnością, zaznacza, są też ludzie, którzy nie dojadają i zbierają dziś drewno na zimę, by ogrzać dom.
– Statystycznie żyje nam się lepiej i co roku do systemu pomocy płyną większe pieniądze. Transfery są nakierowane na pomoc najbardziej potrzebującym. Ale musimy pamiętać, że zawsze znajdą się osoby, którym można by dać więcej, roztoczyć nad nimi większy parasol ochronny. Albo kolejne grupy, które wsparcia potrzebują – wylicza. Przekonuje, że Polska jest krajem socjalnym z systemem wsparcia na miarę swoich możliwości. Ale żaden system nie jest w pełni odporny na nadużycia. Czyli np. na szarą strefę zatrudnienia. Żaden nie jest też w stanie uwzględnić indywidualnej potrzeby danego człowieka. Co do zasady powinien być skonstruowany tak, by motywować jednostkę do poprawy swojej sytuacji. Pomoc powinna przysługiwać tylko na czas kryzysu. Takie podejście sprawdza się jednak w odniesieniu do osób zdolnych do pracy, samodzielnych, z dużych aglomeracji. – Dlatego dużo gorzej radzą sobie osoby borykające się ze schorzeniami, także cywilizacyjnymi. A na mapie ryzyka na czerwono zaczyna palić się Opolszczyzna, która nie tylko pustoszeje, lecz także szybko się starzeje – opisuje.
Profesor Tomasz Panek z Instytutu Statystyki i Demografii Szkoły Głównej Handlowej zwraca z kolei uwagę, że skrajne ubóstwo zostało w Polsce radykalnie zmniejszone dzięki świadczeniom 500 plus. – To pierwszy od 30 lat program, który tak zadziałał. Nie spełnił swoich pierwotnych założeń, czyli nie wpłynął trwale na dzietność, ale pomógł osobom, które żyły poniżej minimum egzystencji – twierdzi. Obecny kryzys jednak znów może w nich uderzyć. Bo to ludzie, w których budżetach najwyższy udział mają wydatki na żywność, opał, energię. Dopiero w miarę bogacenia się te proporcje się zmieniają.
– Weźmy choćby różnicę między rejestrowaną stopą bezrobocia a stopą bezrobocia szacowaną na podstawie Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności. Te dane rozjeżdżają się. I można zakładać, że nawet jedna trzecia osób, które zgłaszają się po pomoc w związku z bezrobociem, pracę posiada. Owszem, osoby bez zatrudnienia to nie zawsze te, które są poszukiwane przez przedsiębiorców, ale na proste prace zapotrzebowanie zawsze jest – mówi Tomasz Panek. Zgadza się, że uszczelnienie tej części systemu pozwoliłoby zwiększyć pulę środków finansowych przeznaczonych na pomoc socjalną dla innych grup ludności. A do listy tych szczególnie potrzebujących dołącza rodzinne gospodarstwa domowe z jednym rodzicem.

Czy państwo wspiera potrzebujących?

Doktor Marta Sałkowska, socjolog z Collegium Civitas, zwraca uwagę, że ograniczenia, do jakich klasę średnią zmusza obecny kryzys, to „problem pierwszego świata”. – A każdy kryzys ma to do siebie, że uwypukla nierówności w dostępie do dóbr elementarnych, wcale nie luksusowych. I tak się dzieje teraz – ocenia.
Przekonuje, że jako społeczeństwo jesteśmy wymęczeni. Od marca 2020 r. żyjemy w stanie nadzwyczajnym. W stanie nadzwyczajnej niepewności, co się wydarzy. Najpierw COVID-19, potem wojna tuż przy naszej granicy.
– Wyjątkowość sytuacji polega na tym, że nasze dochody są narażone na szereg niewiadomych od lat. To, że część osób przetrwała dzięki pracy zdalnej, było niewątpliwym przywilejem klasy średniej, wykształconej. Osoby najgorzej sytuowane, niewykształcone traciły źródła stałych dochodów. Nasze portfele są też nadwyrężone przez pomoc, której udzielaliśmy na ogromną skalę uchodźcom z Ukrainy. To było zaangażowanie w rozmaite zbiórki, w efekcie którego przekierowywaliśmy nasze zainteresowanie z dotychczasowych działań charytatywnych na nowe – opisuje.
Na to nakładają się teraz drożyzna i inflacja. Niezależnie więc od tego, co zostaje nam w portfelu, mamy subiektywne wrażenie ubożenia. Do tego ciągle słyszymy, że najgorsze przed nami, że nadciąga zima, że inflacja nie powiedziała ostatniego słowa. Jesteśmy pod ostrzałem różnych prognoz. Porównujemy, ile kosztują produkty dziś, a ile kosztowały kilka miesięcy temu. To był zwyczajowy temat rozmów emerytów i rencistów, a dziś także aktywnych zawodowo osób w średnim wieku. – Często zadajemy sobie też pytanie, czy państwo nas wspiera? Odpowiedź bardzo utrudnia fakt, że żyjemy w chaosie polaryzacji społecznej. Wszystko stało się polityczne, uwikłane w rozgrywki. Każdy mechanizm, instrument, który ma służyć wspieraniu potrzebujących, jest oglądany przez pryzmat preferencji politycznych – podkreśla dr Sałkowska. – Także samo korzystanie z pomocy jest w naszym kraju nacechowane silnymi emocjami. Robiłam badania w Norwegii dotyczące rodziców osób z niepełnosprawnościami. Było w nich naturalne przekonanie, że wsparcie od państwa po prostu im się należy. Analogiczne badania powtórzone w Polsce ujawniły w tych ludziach obawę, że gdy pójdą do opieki społecznej, zostaną uznani za roszczeniowych. Tego rodzaju zaszłości i naleciałości w myśleniu nie ułatwiają szukania pomocy tym, którzy naprawdę są w potrzebie – opowiada socjolog.