Koniec konsensusu
Oburzenie liberałów – i radość konserwatystów – wywołała przede wszystkim treść dokumentu. Słynny wyrok w sprawie, która przeszła do historii pod nazwą Roe kontra Wade, zapadł w 1973 r. Wówczas złożony jeszcze z samych mężczyzn Sąd Najwyższy większością głosów siedem do dwóch wywiódł prawo do przerywania ciąży z XIV poprawki do konstytucji. Mówi ona m.in. o tym, że „żaden stan nie będzie stanowił lub wprowadzał w życie jakiegokolwiek prawa, które ograniczałoby przywileje i swobody obywateli
Stanów Zjednoczonych, ani pozbawiał kogokolwiek życia, wolności i własności bez przepisanego prawem postępowania”.
Prawo do przerywania ciąży nie było jednak bezwzględne – zostało uzależnione od etapu ciąży. O ile w pierwszym trymestrze nie było żadnych ograniczeń, o tyle w trzecim aborcja była dopuszczalna jedynie przy bezpośrednim zagrożeniu życia matki. Niespełna 20 lat później w sprawie Casey kontra Planned Parenthood SN ponownie – tym razem już z pierwszą w historii kobietą w składzie – podtrzymał istotę wcześniejszego orzeczenia. Jednak zamiast podziału ciąży na trymestry, kryterium dopuszczalności aborcji stała się „przeżywalność” płodu, czyli zdolność do funkcjonowania poza ciałem matki, co następuje ok. 23. tygodnia ciąży. Wcześniej władze nie mogły wprowadzać regulacji, które narzucałyby kobietom osiągnięcie tego etapu ciąży.
Pierwsza kobieta w SN – nominowana przez Ronalda Reagana Sandra Day O’Connor – uzyskała poparcie 99 senatorów – i żadnego głosu sprzeciwu. Nominowaną ostatnio przed Joego Bidena sędzię Ketanji Brown Jackson poparli wszyscy demokraci i zaledwie trójka senatorów Partii Republikańskiej. A i tak uznano to za dobry wynik
Tyle teoria. W praktyce różne zdominowane przez konserwatystów stany szukały sposobów na ominięcie obowiązującego
prawa. Wprowadzano np. bardzo szczegółowe regulacje dotyczące tego, gdzie można zakładać kliniki oferujące zabiegi, a także jakie wymagania techniczne muszą spełniać budynki, w których prowadzą działalność. Gdzieniegdzie uchwalano także przepisy nakazujące kobiecie przeprowadzenie badań USG przed podjęciem decyzji. Takie regulacje ograniczały liczbę punktów pozwalających kobietom na skorzystanie z ich praw, ale o otwartym zakazie nie mogło być mowy. Do czasu.
W 2020 r. zwolennicy zakazu aborcji uzyskali wreszcie to, do czego dążyli od lat – bezpieczną większość w Sądzie Najwyższym. W rezultacie wybrane legislatury stanowe wprowadziły regulacje jawnie sprzeczne z wyrokiem Roe v. Wade i zakazujące aborcji np. po 15. tygodniu ciąży. Właśnie takie
przepisy ze stanu Missisipi trafiły przed SN i stały się podstawą do orzeczenia, którego szkic wyciekł do mediów.
Te czasy dawno minęły
A co to ma wspólnego z Donaldem Trumpem? Bardzo wiele. Aż jedną trzecią z dziewięciorga sędziów z obecnego składu SN nominował były prezydent, a zatwierdzili ich senatorowie Partii Republikańskiej, którzy wówczas mieli większość w wyższej izbie Kongresu. Nominatów podsunęła Trumpowi organizacja Federalist Society lobbująca na rzecz konserwatywnych sędziów. Wybierając ich, były
prezydent spełnił obietnicę, jakiej udzielił chrześcijańskiej prawicy w zamian za jej poparcie.
Oczywiście opozycyjna wobec republikanów Partia Demokratyczna postępowała podobnie, kiedy była u władzy: wskazywała sędziów bardziej liberalnych. Ale mimo różnic międzypartyjnych i mimo konfliktów z władzą wykonawczą Sąd Najwyższy przez dekady cieszył się szacunkiem jako instytucja potrafiąca wznieść się ponad proste podziały polityczne. Jeszcze na początku lat 90. nominowana przez Billa Clintona sędzia Ruth Bader Ginsburg – ikona liberalnego skrzydła SN – została zatwierdzona przez Senat stosunkiem głosów 96 do 3. Pierwsza kobieta w Sądzie Najwyższym – nominowana przez Ronalda Reagana Sandra Day O’Connor – w 1981 r. uzyskała poparcie 99 senatorów – i żadnego głosu sprzeciwu.
Te czasy dawno minęły. Nominowaną ostatnio przed prezydenta Joego Bidena sędzię Ketanji Brown Jackson poparli wszyscy demokraci i zaledwie trójka senatorów Partii Republikańskiej. A i tak uznano to za dobry wynik.
W przeszłości decyzje podejmowane przez sędziów niekiedy nie przystawały do prostego podziału między liberałami i konserwatystami. Za słynnym orzeczeniem z 1992 r. opowiedziała się trójka sędziów nominowana przez republikańskich prezydentów. Podobnie zresztą było przy orzeczeniu Roe v. Wade, gdzie za prawem do aborcji opowiedzieli się sędziowie nominowani przez prezydentów Eisenhowera i Nixona.
Nie było w tym zresztą nic dziwnego, bo – choć trudno w to uwierzyć – kwestia dostępu do aborcji nie była wówczas tak kontrowersyjna jak obecnie i nie dzieliła Amerykanów wzdłuż linii partyjnych. Organizacja Planned Parenthood promująca m.in. dostęp do antykoncepcji miała w swoich szeregach wielu republikanów. „W roku 1960 krajowa rada duchownych Planned Parenthood wydała oświadczenie pt. «Etyka planowania rodziny», w którym opisano planowanie rodziny jako wypełnianie «woli Boga»” – pisze w swojej historii Stanów Zjednoczonych Jill Lepore, historyczka z Uniwersytetu Harvarda. Późniejszy wiceprezydent i prezydent z ramienia Partii Republikańskiej George H.W. Bush „tak bardzo zasłynął z poparcia dla planowania rodziny, że zyskał sobie przezwisko «Rubbers», Gumka”. Ustawę liberalizującą dostęp do aborcji w Kalifornii jeszcze przed słynnym wyrokiem SN podpisał ówczesny gubernator stanu i przyszły prezydent Ronald Reagan. Swoje stanowisko zmienił – przynajmniej w sferze deklaracji – dopiero później, w latach 80., gdy ubiegał się o prezydenturę i potrzebne było mu poparcie konserwatywnych ewangelików.
Był to czas, kiedy kwestia prawa do aborcji stawała się w coraz większym stopniu elementem wojen kulturowych, a poszczególne stanowiska – pro-life i pro-choice – zostały zmonopolizowane odpowiednio przez Partię Republikańską i Demokratyczną. Niegdyś nie brakowało liberałów przeciwnych aborcji i konserwatystów popierających wolność wyboru. Dziś to gatunki praktycznie wymarłe.
Sąd w roli prawodawcy
Wraz z polaryzacją sceny politycznej zmieniała się także rola SN. Głębokie podziały partyjne coraz częściej prowadzą do paraliżu władzy ustawodawczej. W amerykańskim Senacie do zatwierdzenia każdej zmiany przepisów potrzebna jest niemal zawsze większość 60 ze 100 senatorów. Jako że rzadko kiedy jedna z partii dysponuje taką przewagą, większość ustaw nigdy nie dociera na biurko prezydenta i umiera na Kapitolu. Wie o tym doskonale Joe Biden, który pożegnał się już chyba z ambitnymi planami reformowania amerykańskiego systemu ochrony zdrowia, wyższej edukacji czy polityki migracyjnej. W związku z paraliżem legislatury to właśnie sądy – w tym SN – biorą na swoje barki ciężar już nie tylko interpretacji prawa, lecz także jego ustalania. Tak jest też w sprawie dostępu do aborcji.
Zwolennicy całkowitego zakazu przerywania ciąży są w zdecydowanej mniejszości – według sondaży Gallupa takie rozwiązanie w maju 2021 r. popierało zaledwie 19 proc. ankietowanych. Choć trzeba przyznać, że wiele zależy od sposobu zadania pytania. W tych samych badaniach aż 47 proc. uznało się za zwolenników obozu pro-life.
Nie zmienia to tego, że z powodu wspomnianego paraliżu legislatury ani jedna, ani druga grupa nie ma szans na przegłosowanie ogólnokrajowych regulacji w tej sprawie. Dlatego najlepszą drogą do ograniczenia dostępu do aborcji była dla jej przeciwników droga sądowa. Wydaje się, że swój cel osiągnęli.
Nie oznacza to jednak końca sporów. Decyzja Sądu Najwyższego – jeśli będzie zgodna z ujawnionym szkicem – nie zakaże aborcji na terenie całego kraju, ale przeniesie odpowiedzialność na poziom stanów. Kilkanaście z nich ma już tzw. prawa spustowe, które zaczną działać automatycznie, gdy tylko SN unieważni orzeczenie Roe v. Wade. W innych zdominowanych przez konserwatystów stanach zapowiedziano szybkie wprowadzenie zakazów. W efekcie w wielu miejscach w kraju kobiety zostaną pozbawione prawa do przerywania ciąży. Oczywiście te bardziej zamożne będą mogły zawsze udać się w podróż do Kalifornii, Nowego Jorku lub innego liberalnego stanu, by taki zabieg wykonać. Przynajmniej na razie.
Co dalej
Decyzja SN uruchomi lawinę nowych pytań. Czy można zakazać kobietom przemieszczania się do innych stanów w celu dokonania aborcji? A jeśli nie, to czy należy karać je lub osoby pomagające w dokonaniu zabiegu tam, gdzie jest to legalne? Czy uzasadnienie decyzji SN pozwoli na podważenie także innych wyroków – chociażby gwarantujących prawo dostępu do środków antykoncepcyjnych, zwłaszcza tych uznawanych przez ruch pro-life za „wczesnoporonne”?
Wyrok, którego możemy się spodziewać w czerwcu, na nowo rozpali także dyskusję o roli Sądu Najwyższego w amerykańskiej demokracji. Czy dożywotnie sprawowanie urzędu przez sędziów to na pewno najlepsze rozwiązanie i czy nie lepiej wprowadzić jasno określone kadencje? A może przy okazji należałoby zwiększyć liczbę sędziów? Wielu republikanów, a także część demokratów uznałoby takie decyzje za zamach na demokrację, ale prawda jest taka, że demokracja w USA od dawna jest w kryzysie, a zaufanie do najważniejszych instytucji jest na dramatycznie niskim poziomie. Sąd Najwyższy przez lata był na tym tle wyjątkiem. Jeszcze w 2001 r. dobre zdanie o jego pracy miało 62 proc. ankietowanych, a 29 proc. oceniało ją negatywnie. Dziś krytycy dominują stosunkiem 53 proc. do 40 proc. głosów.
Zniesienie obowiązującego od pół wieku orzeczenia nie poprawi tych opinii. Tym bardziej że decyzja zapadnie m.in. głosami trójki sędziów nominowanych przez Donalda Trumpa. Tak oto prawo popierane przez większość Amerykanów, przez kolejne lata potwierdzane przez SN, teraz zostanie anulowane dzięki głosom sędziów wskazanych przez prezydenta, który zdobył mniej głosów w wyborach niż jego kontrkandydatka Hillary Clinton, a senatorzy, którzy je zatwierdzali, reprezentowali mniejszość społeczeństwa. ©℗
Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”