Kiedy prezes PiS mówi, że na Polskim Ładzie stracą jedynie „cwaniacy”, premier twierdzi, że w walce z wirusem nie można było zrobić więcej, mam wrażenie, że liderzy obozu rządzącego popełniają błąd podobny do tego, który pozbawił władzy poprzednią koalicję

W jednej z reklam emitowanych podczas ostatniego finału Super Bowl dwóch znajomych spiera się o to, jak jeść mieszankę orzechów. Jeden wygrzebuje je pojedynczo, drugi pcha do buzi garściami. Spór przenosi się do innych stolików w barze, na ulice, w końcu wybuchają zamieszki. Na koniec jeden z przyjaciół komentuje z przekąsem: „Kto by pomyślał, że Ameryka może się tak bardzo podzielić w tak mało znaczącej kwestii”.
Rzeczywistość reklamowa nie odbiega specjalnie od rzeczywistości za oknem. A przynajmniej tej w mediach społecznościowych. Sam niedawno sprowokowałem nie lada spór zamieszczonym na Twitterze wpisem na temat… pomidorów. W lokalnym sklepiku na warszawskim Ursynowie za cztery pomidory malinowe i garść pomidorków cherry zapłaciłem 26 zł. Po powrocie do domu wrzuciłem do sieci zdjęcie mojej zdobyczy wraz z rachunkiem i refleksją, że chociaż media rządowe mogą mi wmawiać, że nigdy nie żyło mi się lepiej, a w Czechach inflacja jeszcze wyższa, to codzienne doświadczenia zakupowe rodzą frustrację. No i rozpętała się mała burza.
Obok kilkuset polubień pojawiło się kilkaset komentarzy i komentarzy do komentarzy. Niektórzy uświadamiali mi, że pomidory to produkt sezonowy, że kiedyś w lutym nie było ich w ogóle i że w związku z tym powinienem jeść wyłącznie cebulę i ziemniaki lub co najwyżej koncentraty (ktoś przywołał nawet piosenkę „Addio, pomidory” z Kabaretu Starszych Panów). Niektórzy zaklinali się, że u nich na bazarku jest taniej, inni polecali kupować w dyskontach, na co z kolei odpowiadano, że pomidory sklepowe nie mają smaku, a chemią są naszpikowane tak, że nie wiadomo gdzie wyrzucać resztki – do odpadów organicznych czy plastiku i metali. Jedni twierdzili, że mój rachunek wcale nie jest wysoki, inni że tyle samo płaciliśmy w zeszłym roku, a jeszcze inni, że owszem, jest wyraźnie drożej, ale nie ma w tym winy polskiego rządu, bo ceny energii rosną wszędzie, a to energia przy produkcji pomidorów ma znaczenie fundamentalne.
Krótko mówiąc, rozpętała się draka jak w klasie książkowego Mikołajka. Przy okazji okazało się, że z pomidorami jest jak z piłką nożną – legiony użytkowników Twittera nie tylko doskonale się na nich znają, ale chętnie też dzielą się swoją wiedzą publicznie.
Zaskoczony byłem bardzo, bo – przyznaję otwarcie – do roli pomidorowego eksperta nie pretenduję. A wpis mój był jedynie wyrazem rozgoryczenia zwykłego konsumenta. Wiem, że ceny warzyw i owoców zmieniają się sezonowo, zdaję sobie sprawę, że truskawki w lutym na Alasce będą droższe niż w czerwcu w Polsce, ale jednocześnie jako osoba odpowiedzialna za domowe zakupy widzę, że wybierając te same produkty, płacę więcej – i to niezależnie od tego, czy pójdę do warzywniaka, piekarni czy zwykłego sklepu spożywczego.
Ośmiu na stu
Najwyraźniej nie jestem jedyny. W opublikowanym w październiku sondażu IBRiS dla Onetu aż 92 proc. ankietowanych stwierdziło, że niepokoi ich wzrost cen, 78 proc. przyznało, że w ostatnich miesiącach stać ich na coraz mniej rzeczy, a niemal trzy czwarte wyraziło obawy o swoją przyszłość finansową. W innym badaniu – tym razem CBOS ze stycznia tego roku – aż 83 proc. ankietowanych zgodziło się, że w minionym roku ceny wzrosły zdecydowanie, a sześciu na 10 pytanych było zdania, że w najbliższym roku również wyraźnie pójdą w górę. Jednocześnie 70 proc. zapewniało, że w ciągu minionych 12 miesięcy ich wynagrodzenia nie zmieniły się (52 proc.) lub spadły (16 proc.).
Czy opinie ankietowanych są zgodne z oficjalnymi wskaźnikami dotyczącymi inflacji? Oczywiście, że nie. Ze styczniowego sondażu dla DGP i RMF FM wynika, że według Polaków ceny towarów i usług konsumpcyjnych w ciągu roku wzrosły o prawie 30 proc., czyli znacznie więcej niż w rzeczywistości. Jednocześnie we wspomnianym wyżej badaniu CBOS widać, że na naszą ocenę stanu rzeczy wpływają sympatie polityczne. Chociaż połowa ankietowanych za wzrost cen obwinia politykę polskich władz, to wśród wyborców PiS sądzi tak tylko ośmiu na 100 respondentów. Wśród wyborców Koalicji Obywatelskiej – 84 na 100.
Rozminięcie z nastrojami
Nie jest to zjawisko typowo polskie. Z podobnymi wyzwaniami musi się mierzyć chociażby prezydent Joe Biden. Chociaż inflacja w Stanach Zjednoczonych jest niższa niż w Polsce, to i tak osiągnęła poziom najwyższy od 40 lat. Badania opinii publicznej pokazują, że to dziś dla Amerykanów – także wyborców Bidena – jeden z najważniejszych powodów do zmartwień. Mimo że amerykańska gospodarka zdaje się być w dobrej kondycji. Bezrobocie spadło do poziomu 4 proc. – i to znacznie wcześniej, niż oczekiwano. W szybkim tempie powstają nowe firmy, statystyki pokazują wzrost oszczędności i jednocześnie spadek zobowiązań kredytowych Amerykanów. Dla polityka znaczenie muszą mieć jednak nie tylko obiektywne wskaźniki, lecz także przekonanie ludzi, na jakim poziomie żyją i w jakich barwach maluje się przyszłość.
Dlatego David Axelrod, były czołowy doradca Baracka Obamy, w niedawnym wywiadzie ostrzegał Bidena przed błędem, jaki popełniła ekipa ówczesnego prezydenta: „Nie przekonuj, że dokonałeś więcej dobrego, niż ludzie są w stanie przyjąć”.
„Obiektywnie rzecz biorąc” – mówił Axelrod – „tworzyliśmy miejsca pracy, sprawy szły ku lepszemu (po krachu finansowym z 2008 r. – red.), ale ludzie nie odczuwali tego na co dzień”. Politycy u władzy nierzadko sądzą, że wyborcy nie doceniają ich dokonań. I że jeśli tylko więcej będą mówili o swoich osiągnięciach, ich optymizm udzieli się społeczeństwu. Axelrod przypomniał, że może być dokładnie odwrotnie – jeśli optymistyczna opowieść władz rozmija się z codziennym doświadczeniem przeciętnego człowieka, to wywoła frustrację i złość.
Znamy to doskonale z naszej całkiem niedawnej historii politycznej. Dokładnie tak wyjaśniano przyczyny porażki Platformy Obywatelskiej, a zwłaszcza Bronisława Komorowskiego w wyborach z 2015 r. Podczas gdy prezydent opowiadał o osiągnięciach transformacji – jakby kampania była przedłużeniem obchodów 25-lecia wyborów z 4 czerwca 1989 r. – w społeczeństwie narastało poczucie niezadowolenia.
Zwracałem na to uwagę w swojej książce „Druga fala prywatyzacji”. Zgodnie z wynikami ówczesnych badań CBOS w maju 2015 r. 70 proc. ankietowanych uważało, że system polityczny funkcjonujący w Polsce „nie jest zbyt dobry” lub jest „zły”, a w związku z tym wymaga „wielu zmian” lub zmian „zasadniczych”. Miesiąc później ten odsetek wzrósł do 72 proc. i był najwyższy od stycznia 1989 r.
Możemy się spierać, czy były to przekonania uzasadnione czy nie. Trudno jednak mieć wątpliwości, że kampania prezydencka Bronisława Komorowskiego – podkreślająca sukcesy III RP – kompletnie się z tymi nastrojami rozminęła. A PiS z hasłem „dobrej zmiany” trafiło w nie znacznie lepiej.
Politycy u władzy nierzadko sądzą, że jeśli więcej będą mówili o swoich osiągnięciach, ich optymizm udzieli się społeczeństwu. Axelrod przypomniał, że może być dokładnie odwrotnie – jeśli optymistyczna opowieść władz rozmija się z codziennym doświadczeniem przeciętnego człowieka, to wywoła frustrację i złość
Dziś, kiedy prezes NBP mówi, że „inflacja nie ma negatywnego wpływu na zasobność portfeli Polaków”; kiedy premier Morawiecki ma pretensje do przedsiębiorców, że nie chwalą rządu za pomoc udzieloną podczas pandemii, a pytany czy w walce z koronawirusem można było zrobić więcej odpowiada: „nie sądzę”; kiedy były przewodniczący sejmowej komisji finansów publicznych Henryk Kowalczyk nie wierzy, że raty kredytów mieszkaniowych wzrosły o kilkaset złotych miesięcznie; kiedy Jarosław Kaczyński mówi, że na Polskim Ładzie stracą jedynie „cwaniacy”, a potem okazuje się, że cierpią też pielęgniarki i nauczycielki dorabiające do emerytury – mam wrażenie, że liderzy obozu rządzącego popełniają błąd podobny do tego, który pozbawił władzy poprzednią koalicję.
Bo czy wpatrując się w wyższy rachunek ze sklepu spożywczego, piekarni lub od dostawcy energii, przeciętny wyborca będzie się zastanawiał, który produkt podrożał z powodu „czynników zewnętrznych”, który z powodu polityki fiskalnej rządu, a przy którym mamy do czynienia jedynie z sezonowym wahnięciem? A może po prostu dostrzeże, że płaci więcej i zwyczajnie mu się to nie spodoba? Tym bardziej gdy z prorządowych mediów lub od polityków PiS usłyszy, że wszystko jest dobrze, a władza nie mogła zrobić więcej. Tak jak ja, kiedy do lokalnego warzywniaka ruszyłem po pomidory tuż po lekturze wywiadu z Mateuszem Morawieckim w tygodniku „Sieci”.
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”