Eugeniusz Romer dał świetną lekcję tego, jak można wykorzystać argumenty geograficzne na rzecz polskiej polityki państwowej.

Wielu ludzi sądzi, że nauki przyrodnicze są ze swej natury apolityczne. Nic bardziej mylnego. Nawet jeśli akademiccy biolodzy, chemicy czy geografowie mają za jedyny cel poszukiwanie obiektywnej prawdy o otaczającym nas świecie, to sprytni politycy i ideolodzy znajdą sposób, by owoce ich trudu wykorzystać na swoją korzyść. Nierzadko w sposób, który zszokuje zacnych uczonych. A bywa niestety i tak, że owi biolodzy, chemicy et consortes sami - z pobudek oportunistycznych - nagną obiektywną prawdę i zadbają, by wyniki ich dociekań miały odpowiednie zastosowanie w bieżącej polityce.
O tym mechanizmie wiedzą coś wszyscy, którzy krytycznie śledzą wydarzenia na styku polityki, biznesu i nauki w takich obszarach jak choćby rynek energii, zmiany klimatu czy - ostatnio - pandemia. W przeszłości przykłady szukania naukowych (albo i pseudonaukowych) podkładek pod wielkie operacje polityczne też nietrudno znaleźć.
Geografia, od dawien dawna definiowana jako dział nauki, który łączy zainteresowanie strukturami fizycznymi i społeczno-ekonomicznymi, jest na upolitycznienie podatna w sposób szczególny. Dla przykładu: gdy geomorfolodzy rosyjscy, kanadyjscy i duńscy toczą burzliwe spory o okoliczności powstania i charakter arktycznego podmorskiego Grzbietu Łomonosowa, to stawką jest nie tylko triumf w naukowej debacie, lecz przede wszystkim prawa rządów do ponad miliona kilometrów kwadratowych szelfu oraz zalegających pod nim wielkich złóż ropy i gazu. Swoją drogą złośliwi przewidują, że w pewnym momencie i tak najlepsi eksperci z Pekinu i Szanghaju pogodzą wszystkich - rozstrzygną ostatecznie (a jakże - w oparciu o twarde dane empiryczne), że ten grzbiet jest zatopioną przed milionami lat częścią masywu Hua Shan, a w konsekwencji gaz i ropa stanowią własność Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin.
Żarty żartami, ale naukowe analizy i argumenty bardzo się politykom przydają. Przynajmniej tym bystrzejszym, którzy chcą i potrafią z osiągnięć rzetelnej nauki skorzystać. Nic więc dziwnego, że ponad sto lat temu władze odradzającej się Rzeczpospolitej wezwały prof. Eugeniusza Romera, geografa cieszącego się wówczas zasłużoną międzynarodową sławą, by jako ekspert wspierał delegację polską na paryskim kongresie pokojowym. Opłaciło się, podobnie jak nieco później, w trakcie konferencji ryskiej, która ustalała warunki pokoju po wojnie polsko-radzieckiej oraz przebieg granicy. Romer całkiem przekonująco udowadniał znaczenie polskiej państwowości dla politycznej i strategicznej stabilności „pomostu bałtycko-czarnomorskiego”, czyli newralgicznego obszaru Europy. Wskazywał przy tym, że to likwidacja (poprzez rozbiory) owej państwowości oraz powstanie bezpośredniego styku pomiędzy rosnącymi w siłę Niemcami a eurazjatyckim imperium rosyjskim stanowiły przyczynę krwawych konfliktów w Europie. Wchodził więc w polemikę z rozpowszechnionymi nieco wcześniej teoriami, przede wszystkim autorów niemieckich, przedstawiających Mitteleuropę jako obszar naturalnych wpływów i panowania germańskiego, zaś tereny na wschód od niej - jako część „wielkiej Syberii”.
Romer z niezwykłą erudycją, sięgając po argumenty i dane z tak różnych dziedzin jak historia, ekonomia, botanika, geologia, urbanistyka czy etnografia, budował w gruncie rzeczy polską soft power. Wzbudzał tym w elitach politycznych i opinii publicznej zwycięskich mocarstw przekonanie o słuszności naszych żądań terytorialnych, a co ważniejsze - o ich silnym związku z ich własnymi interesami bezpieczeństwa. Czynił to z pobudek szlachetnych i idealistycznych - nie dla pieniędzy i splendorów, lecz z głębokim przekonaniem. Analogiczne tezy głosił znacznie wcześniej, gdy żaden rząd nie był zainteresowany ich popularyzacją - wręcz przeciwnie (urzędy cenzury nie raz próbowały zablokować ich publikację).
Romer swoje poglądy naukowe budował na wyniesionym z rodzinnego domu patriotyzmie, a jednocześnie specyficznie pojętej „środkowoeuropejskości”. Był wnukiem powstańca listopadowego, synem powstańca styczniowego (który, schroniwszy się po klęsce w Galicji, został z czasem austriackim urzędnikiem) i węgierskiej arystokratki, a także młodszym bratem sztabowego C.K. oficera, który w wolnej Polsce jako generał poprowadził Dywizję Jazdy w zwycięskim zagonie na Korosteń podczas wyprawy kijowskiej. Gdy Jan Romer w czasach pokoju budował wojskową siłę II RP, Eugeniusz rzucił się w wir pracy naukowej i popularyzatorskiej, skoncentrowanej na wykorzystaniu argumentów geograficznych na rzecz polskiej polityki państwowej. Notabene, relacje polsko-ukraińskie i ich „przyrodnicze” podłoże stanowiły istotne pole tej aktywności.
„Polska musi być wolna i potężna, ponieważ położona w miejscu, gdzie kontynent europejski zwęża się po raz ostatni, przeznaczona jest na to, by być pośrednikiem między morzami północy i południa, pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym” - pisał z właściwą sobie emfazą Romer (co zapewne stanowi miód na serce dzisiejszych zwolenników naszej regionalnej mocarstwowości). Dodawał także: „Polska należy do zachodniej Europy z właściwym tej dziedzinie parciem ku wschodowi, co więcej, z najsilniejszą ku tej tendencji naturalną predestynacją. Takiego węzłowiska dróg, skierowanego ku wschodowi, północnemu i południowemu wschodowi, jakim jest to, które ogniskuje się w miejscu geograficznym, na którym powstała Warszawa, nie ma w Europie nigdzie”. Ale równocześnie podkreślał znaczenie ziem zachodnich, o które rywalizowaliśmy z Niemcami i częściowo Czechami, ze szczególnym uwzględnieniem dostępu do morza. Bo „ten, kto nie ma udziału w morzu, jest wykluczony z dobrych rzeczy tego świata, jest pasierbem naszego Pana Boga” - cytował słowa wybitnego niemieckiego ekonomisty i współtwórcy nowoczesnej ekonomii politycznej, Friedricha Lista. Baczną uwagę zwracał na wewnętrzne problemy narodowościowe, na ich tło przestrzenne, a także na niedostatki w infrastrukturze komunikacyjnej i przemysłowej. Analizował geohistoryczne uwarunkowania zróżnicowania rozwoju regionalnego oraz zalecał, jak sytuację poprawić.
Dobrze się stało, że jego dorobek badawczy i pisarski, mało znany szerszej publiczności, został przypomniany przez Wydawnictwo Nowej Konfederacji. „Pisma geopolityczne” Eugeniusza Romera, w wyborze i opracowaniu Marka Stefana oraz z przedmową Jacka Bartosiaka, ukazały się właśnie w serii „Klasycy geopolityki”. Ale warto, by sięgnęli po nie także ci, którzy do renesansu „geopolityki” (czy przynajmniej jej zwulgaryzowanej wersji) podchodzą sceptycznie. Mamy bowiem w wykonaniu Romera świetną lekcję tego, jak należy łączyć wiedzę z dziedzin przyrodniczych z politycznym pożytkiem. A w bonusie mądrą przestrogę: „ale chronić się należy przed uogólnieniami, a przede wszystkim nie należy sądzić, że jedna przyczyna, jak różdżka czarodziejska, cuda zdoła działać”. Autor adresuje ją do tych, którzy sądzą, że geografia wyjaśnia wszystko. Otóż nie, ona tylko (i aż) opisuje fizyczne ramy, które ludzka aktywność może wypełnić treścią na przeróżne sposoby.
To stwierdzenie, prawdziwe już u progu XX w., jest tym bardziej słuszne współcześnie. Techniczna łatwość przerzucania mostów nad wielkimi rzekami i przebijania autostrad przez pasma górskie, skurczenie czasoprzestrzeni dzięki samolotom i rakietom balistycznym, pojawienie się cyberprzestrzeni jako bardzo realnej i bodaj kluczowej sfery rywalizacji i kooperacji, zarówno gospodarczej jak i militarnej - to czynniki, które od czasów Romera drastycznie zmieniły uwarunkowania i zależności geostrategiczne. I o tym koniecznie należy pamiętać, inaczej traktując uniwersalne rozważania profesora o znaczeniu rzek w rozwoju ludzkiej cywilizacji, a inaczej praktyczne i bieżące uwagi o drogach transportu węgla w międzywojennej Polsce czy o czytelnictwie prasy na terenie poszczególnych dzielnic.
Nie zmieniła się jednak stara, dobra szkoła badania i wnioskowania, której prace lwowskiego naukowca są przykładem. Szacunek dla faktów, umiejętność błyskotliwego łączenia nawet tych pozornie odległych, a wreszcie jasność wywodu oraz zdolność wspierania go przedstawieniami graficznymi - to nadal imponuje. A przy okazji lektura Romera pozwala nam lepiej zrozumieć historię (nie tylko Polski). Lekko trawestując Józefa Szujskiego, innego galicyjskiego mędrca, można stwierdzić, że to „prawdziwa historia jest mistrzynią właściwej polityki”.
Czytać i studiować „Pisma geopolityczne” warto więc nie po to, by mechanicznie i bezkrytycznie przenosić oceny i rozwiązania z przeszłości w zupełnie inny świat. Raczej dla przypomnienia i utrwalenia dobrych praktyk pracy analitycznej, a także dla lepszego zrozumienia, jak myśleli nasi przodkowie, dlaczego podejmowali konkretne decyzje i działania. Może dzięki temu kolejnemu pokoleniu Polaków uda się powtórzyć ich niekwestionowane sukcesy, a jednocześnie uniknąć nowych tragicznych w skutkach błędów.