W ośrodku zamkniętym z czasem każdy traci kontrolę. Wygląda to trochę tak, jakby w budynku krążył wirus. Nie było dnia, żeby ktoś nie podejmował próby samobójczej.

Z Olą Hamad rozmawia Karolina Wójcicka
Kilka miesięcy temu zdecydowałaś się na ucieczkę z kraju. Dlaczego?
Irak nie jest bezpiecznym miejscem do życia. To piekło, z którego musieliśmy jak najszybciej wyjechać. Mam czwórkę dzieci. Zależało mi, żeby zapewnić im spokojne życie, dostęp do edukacji… No i wolność wyboru religii.
Jak wyglądała wasza podróż przez Białoruś do Polski?
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będzie tak niebezpieczna. Przeprawa miała być prosta. Przecież to tylko las! Zakładaliśmy, że będziemy mieć dostęp do wody, jedzenia i internetu. Byliśmy w ogromnym błędzie. Idąc przez Białoruś w kierunku granicy z Polską, zobaczyliśmy setki wyczerpanych ludzi. Większość z nich koczowała tam od tygodni, a władze obu państw przerzucały się nimi niczym piłką do gry. Białorusini nad niektórymi znęcali się fizycznie. Torturowali nas na wiele sposobów. Wyzywali, straszyli psami. Moje dzieci do dziś się ich boją. Zabierali nam pieniądze i telefony. Tylko iPhone’y, inne ich nie interesowały.
Jak długo tam byliście?
Straciłam rachubę czasu, ale po białoruskiej stronie sześć, siedem dni. Koczowaliśmy w 30-osobowej grupie. Przy granicy są bagna. Dookoła nich stało zwykle wielu strażników. Któregoś dnia się jednak nie pojawili. Postanowiliśmy wykorzystać okazję, by przedostać się na terytorium Polski. Najpierw przez bagna przenosiliśmy dzieci, potem wracaliśmy po torby. Ubrania całkowicie nam przemokły, dzieci były całe w błocie. Płakały. Było bardzo zimno. Po drugiej stronie czekali na nas polscy pogranicznicy. Wiedzieliśmy, że będą chcieli nas zawrócić. Mówię dobrze po angielsku, więc postanowiłam zaryzykować i z nimi porozmawiać. Płacząc, tłumaczyłam, że są naszą ostatnią nadzieją. Mówiłam, że umrzemy, jeśli nas nie wpuszczą. Zgodzili się. Dali nam też trochę wody i jedzenia. Wskazali drogę. Radzili, żebyśmy biegli jak najszybciej, bo ich współpracownicy nie są dobrymi ludźmi i wywiozą nas do punktu wyjścia.
Co wydarzyło się później?
Mieli rację. Na trasie, którą nam wskazali, nie spotkaliśmy żadnych strażników, ale bardzo szybko się pogubiliśmy. Nie było zasięgu. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę się kierować. Kolejne siedem dni spędziliśmy więc w polskim lesie. Byliśmy wyczerpani. Znowu zaczęło brakować nam wody, a dzieci były słabe i głodne. Nie mogły stanąć na nogach, kręciło im się w głowie. Modliliśmy się o deszcz. Z drzew zrywaliśmy liście, z których można było zlizać kilka kropel wody. Dawaliśmy je maluchom. Żałowaliśmy, że nie zebraliśmy wody z bagien. Nie mieliśmy siły przeczesywać lasu. Baliśmy się zresztą, że w końcu wpadniemy na pograniczników. W końcu złapaliśmy zasięg. Dzięki temu szybko skontaktowaliśmy się z polską organizacją pomocową.
Skąd wiedzieliście o jej istnieniu?
Mieliśmy znajomych, którzy dotarli wcześniej do Polski. To oni przekazali nam numer do tej organizacji. Nie wierzyłam, że ktoś będzie chciał nam pomóc, ale wolontariusze przyjechali bardzo szybko. Był z nimi lekarz. Takiej serdeczności od drugiego człowieka nigdy wcześniej nie doświadczyłam. W Iraku było zupełnie inaczej. To był moment, w którym zorientowałam się, że jestem w dobrym i bezpiecznym miejscu. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że tutejszy rząd nie chce przyjmować uchodźców. Zorientowałam się dopiero wtedy, kiedy trafiliśmy na posterunek Straży Granicznej. Spędziliśmy tam osiem dni, a strażnicy ciągle na nas krzyczeli. Dookoła było mnóstwo ludzi. Spaliśmy w jednym pokoju z Afrykańczykami i osobami z Wysp Karaibskich.
W końcu trafiliście do ośrodka zamkniętego w Białej Podlaskiej.
Tak. Ośrodek z zewnątrz wyglądał jak więzienie. Trzy bramy i bardzo wysokie płoty wykończone drutem kolczastym. Na wejściu zabrano nam wszystkie rzeczy, nawet zabawki dla dzieci. Musieliśmy rozebrać się do naga. Strażnicy wkładali ręce w najbardziej intymne części ciała. Sprawdzali, czy czegoś nie przemycamy. W ten sam sposób potraktowali dzieci. Kazali się im rozebrać i usiąść na podłodze. Czekali, aż coś z nich wyleci. Pewnie spodziewali się narkotyków. Dzieci oczywiście płakały. Rozumiem, że trzeba było nas dokładnie przeszukać, ale sposób, w jaki to zrobiono, był upokarzający. Czuliśmy się jak przestępcy.
Jak wyglądało życie w ośrodku?
Czułam się tam nie tylko jak w więzieniu, lecz także szpitalu psychiatrycznym. Wszędzie były kamery. Nie można było otwierać okien. Dało się uchylić tylko niewielką szparę. Czasami budziłam się w nocy z atakiem paniki. Potrzebowałam wtedy świeżego powietrza. Podchodziłam do okna i próbowałam poczuć jakikolwiek powiew wiatru. Zwykle zaczynałam płakać.
Mogliście wychodzić swobodnie z pokojów?
Raczej nie. Czasami prosiliśmy strażników o taką możliwość. Pozwalali nam wtedy na spacer po korytarzu. W ośrodku żyje się według określonego harmonogramu. Na zewnątrz wychodzi się na dwie godziny po śniadaniu i kolejne dwie po obiedzie. Nie można się było spóźniać na zbiórki, bo strażnicy zaczynali krzyczeć. Przed budynkiem znajdował się plac zabaw, ale zabroniono nam z niego korzystać. Mogliśmy przebywać wyłącznie na tyłach ośrodka. Przez cały czas obserwowali nas pracownicy ośrodka. Po powrocie byliśmy liczeni. Zupełnie jak więźniowie. Wieczorem też nas zresztą liczyli. Po dwóch godzinach powtarzali cały proces. Wtedy zwykle już spaliśmy. Jeśli czyjaś twarz była przykryta pościelą, to budzili tę osobę. Chcieli sprawdzić, czy to na pewno ona. Nie mieliśmy żadnej prywatności. Do pokoju mogli wejść w każdej chwili.
Mieszkaliście w pokoju z innymi?
Nie. Jeśli rodzina jest duża, a moja jest, to otrzymuje pokój na wyłączność. Samotni mężczyźni nie byli kwaterowani w naszym ośrodku, więc do pokojów współdzielonych trafiały jedynie osierocone dzieci i samotne matki. Mieszkało w nich zdecydowanie za dużo osób, nie było wolnej przestrzeni.
W takich pokojach ludzie się jakoś dogadywali?
Bywało naprawdę ciężko. Do jednego pokoju trafiały często osoby z różnych państw, przez co mierzyliśmy się z wieloma problemami.
Konfliktami na tle narodowościowym?
Tak. Sporo kobiet, które zakwaterowano w ośrodku, pochodziło z Iranu. Ci ludzie nie lubią Arabów. Szczególnie Irakijczyków. Historia naszych wzajemnych relacji jest trudna, dlatego Iranki często słownie atakowały Irakijki. Tłumaczyłyśmy im, że to nie ma sensu, że nie chcemy problemów. Wiedziałyśmy przecież, że spędzimy w ośrodku kolejnych kilka miesięcy i angażowanie się w tego typu konflikty nas wszystkich wykończy. Irańczycy pozytywny stosunek mieli wyłącznie do Kurdów.
A inne narodowości?
W ośrodku było sporo Tadżyków. Oni też nie lubią Arabów. Staraliśmy się nie wchodzić z nimi w żadne interakcje. Nas było mało, ich dużo. Gdyby cokolwiek się wydarzyło, zaatakowaliby nas. Dobrze dogadywaliśmy się za to z Somalijczykami. Afrykańskie rodziny były bardzo spokojne. Pomagały nam i uwielbiały nasze dzieci.
Jak wyglądają relacje mieszkańców z pracownikami?
Strażnicy powtarzali nam, że nie jesteśmy tu mile widziani. Nie szanowali nas. Pytali, czy chcemy zostać w Polsce. Byli w szoku, kiedy odpowiadaliśmy, że tak. Tłumaczyli, że mamy wyjechać. Czekali na to. Mówili, że w okolicy jest dworzec PKP, mnóstwo taksówek… Dostrzegłam też sporo rasizmu w zachowaniu polskich służb. Białorusini prosto z granicy byli przewożeni do ośrodków otwartych. W nich życie wygląda zupełnie inaczej. Mieszkańcy otrzymują trochę wolności. Nie podoba mi się, że ze względu na inną religię jesteśmy traktowani inaczej. O Białorusinach nie mówi się zresztą, że są nielegalnymi migrantami. Owszem, my nie dotarliśmy do Europy w legalny sposób, ale nie mieliśmy jednak innej możliwości. Mieliśmy czekać na wizę, kiedy dookoła toczył się konflikt? W Iraku cały czas jest wielkie ryzyko. Nie mieliśmy czasu, chcemy tylko żyć.
Mieliście opiekę zdrowotną?
Dostęp do niej był bardzo ograniczony. Ludzie w ośrodku mieli różne problemy zdrowotne. Jedna kobieta chorowała na raka. Ktoś powinien się był nią zaopiekować, tymczasem do ośrodka przyjeżdżał tylko lekarz rodzinny. Przepisywał leki przeciwbólowe. W dodatku za każdym razem miał przy sobie broń. Nie mogłam tego zrozumieć. My naprawdę nie jesteśmy niebezpieczni.
Nie mogliście umówić się na wizytę z innymi specjalistami?
Teoretycznie mogliśmy. Trzeba było wypełnić wniosek, w którym należało wskazać dolegliwości. Jeśli był wtorek, lekarz mógł przyjechać dopiero w następny poniedziałek. W przypadku strasznych bóli było to nie do zniesienia. W dodatku lekarze nie mogli nas badać. Mogli tylko wypisać skierowanie na badania do szpitala. I wtedy znowu musieliśmy czekać, zwykle tydzień lub dwa. To bardzo długo, zważywszy, że każdemu coś dolegało. Dzieci były ciągle słabe, bo jedzenie było nie najlepszej jakości.
To znaczy?
Problemem nie była ilość, lecz jakość. Codziennie jedliśmy ziemniaki. Szare, niedobre. Wszystkich bolały po nich brzuchy. Czasami polewano je sosem, rzadziej dorzucano kurczaka czy rybę.
Zgłaszaliście ten problem pracownikom ośrodka?
Rozmawiałam z komendantem. Powiedział, że nie mogą zmienić jedzenia, bo na wyżywienie otrzymują 12 zł dziennie na osobę. Mówił, że to bardzo mało jak na trzy posiłki i niestety nie są w stanie zaoferować nic lepszego.
Jak taka rzeczywistość wpływa na samopoczucie mieszkańców?
Przekraczając próg ośrodka, człowiek zaczyna się zmieniać. Wszyscy mierzą się z problemami psychicznymi. Potrzebują psychologów i psychiatrów. Mieszkała z nami pewna rodzina z Iraku. Kobieta w ciąży z mężem i dwoma synami. Pamiętam, że kiedy ich przywieźli, ojciec był w całkiem dobrej kondycji. Później zaczął wariować. Nie był w stanie wytrzymać w tych warunkach. Chodził po korytarzu i wyzywał wszystkich od najgorszych. Próbowaliśmy z nim rozmawiać, ale wtedy zaatakował nas ze swoim synem. Uderzyli mnie w twarz. Cios był tak silny, że straciłam przytomność. Strażnicy nie stanęli w naszej obronie. Wyszli z założenia, że możemy walczyć między sobą, ale ich w te konflikty mamy nie wciągać. A mężczyzna krzyczał, że zabije nas wszystkich pod osłoną nocy… Tak wygląda rzeczywistość w ośrodkach zamkniętych. Z czasem każdy traci kontrolę. Wygląda to trochę tak, jakby w budynku krążył wirus. Nie było dnia, żeby ktoś nie podejmował próby samobójczej. Kiedy jeden człowiek próbuje się zabić, zaraża myślami samobójczymi kolejne osoby. Problem ten dotknął także mnie. Czułam się bezsilna. Któregoś dnia zaczekałam więc, aż mąż i dzieci zasną. Wypiłam całe opakowanie szamponu. Liczyłam, że może jest w nim jakaś szkodliwa substancja. Skończyło się na bolącym przez tydzień brzuchu i wymiotach.
Co dzieje się z ludźmi, którzy przechodzą próbę samobójczą?
Strażnicy przychodzą i wstrzykują takiej osobie jakieś leki. Moja koleżanka z ośrodka jest samotną matką. Jej dziewięcioletnia córka nie wytrzymywała napięcia. Codziennie wchodziła na szafę i próbowała z niej skakać. Rzucała też przedmiotami. Strażnicy próbowali z nią rozmawiać. Dawali jej cukierki. Widząc jednak, że zachowanie się powtarza, zaczęli dziewczynkę straszyć odesłaniem do szpitala psychiatrycznego. Matce powiedzieli, że musi radzić sobie sama. Dobiło ją to. Zaczęła mieć objawy depresji. Pewnego dnia sama chciała się zabić. Rozbiła na podłodze szkło i zaczęła się w nim tarzać. Wbijała je w swoje ciało. Krew była dosłownie wszędzie. Na miejsce przyszedł jeden strażnik. Związał ją i dał jej zastrzyk. Kobieta zasnęła na dwie doby.
Kto opiekował się w tym czasie jej córką?
Inna koleżanka, również samotna matka.
Osoby po próbie samobójczej trafiają do szpitala?
Zwykle nie. Do szpitala psychiatrycznego przewieziono jedynie 13-letnią Tibę. Dziewczynka odmawiała przyjmowania jakichkolwiek posiłków. Z nikim nie rozmawiała. Widziałam, jak z dnia na dzień się zmienia. Raz wyszła na korytarz i od razu zemdlała. Próbowaliśmy ją cucić, strasznie się trzęsła. Jej ciało zrobiło się żółte. Rodzina zabrała ją do pokoju. Po chwili przyszli strażnicy. Krzyczeliśmy, żeby dzwonili po karetkę. Dali jej tylko syrop. Teraz jest w Warszawie ze swoją mamą. Chcą z niej zrobić osobę chorą psychicznie, ale prawda jest jednak taka, że wystarczyłoby wypuścić ją z tego więzienia… To proste. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym nie poprawi jej stanu. Ona potrzebuje namiastki normalności. Przecież wciąż jest dzieckiem, dla którego doświadczenie uchodźcze jest niezwykle traumatyczne.
Ośrodek organizuje jakieś zajęcia dla dzieci?
Na początku odbywały się lekcje. Potem je wstrzymano. Nie wiem dlaczego. Zabrano nasze telefony, więc nie mogliśmy nawet włączyć dzieciom bajek, które w Iraku oglądały na YouTubie. Jedyną rozrywką okazało się codzienne wyjście na dwór, gdzie mogły bawić się w błocie. Dość szybko zaczęłam u nich obserwować objawy depresji. Któregoś dnia powiedziały mi, że chcą umrzeć. Przeżyłam szok. Przecież mają przed sobą całe życie, czeka na nie wiele dobrego po wyjściu z ośrodka… One były jednak przekonane, że pobyt tam się nigdy nie skończy. Wśród najmłodszych mieszkańców pojawiła się również przemoc. Widząc, w jaki sposób zachowują się służby na granicy, nie sposób nie przejąć pewnych wzorców.
Osoby spoza ośrodka mogły was odwiedzać?
Tak, ale wizyty przebiegały dokładnie tak jak w więzieniu. Wyznaczony czas, towarzystwo dwóch strażników i kamery dookoła. Po 2,5 miesiąca przeniesiono nas do ośrodka otwartego. Tu wygląda to zupełnie inaczej. Nasi nowi przyjaciele, wolontariusze, którzy nas uratowali, mogą nas odwiedzać i zabierać na wycieczki. Byliśmy już razem w restauracji i kawiarni. Ostatnio zabrali nasze dzieci do McDonalda. To najlepsze, co je od dawna spotkało. Ośrodek jest położony na uboczu, a w pobliżu nie ma żadnych sklepów, dlatego nasi przyjaciele przyjeżdżają po nas samochodem i pomagają w załatwianiu różnych spraw. Wystarczy, że napiszemy wniosek o zgodę do strażników. Nie mają nigdy nic przeciwko. Życie w ośrodku otwartym to zupełnie co innego.
Co zrobisz, kiedy wyjdziesz?
Zostanę w Polsce. Chcę tu wychować moje dzieci. Wiem, że większość to dziwi. Uchodźcy zwykle jadą do Niemiec, ale ja szukałam tylko bezpieczeństwa. Tu je znalazłam. Poznałam też wspaniałych ludzi. Ci, z którymi mieliśmy do czynienia w ośrodku zamkniętym, dali nam zły obraz Polski. Chciałabym, żeby wszyscy uchodźcy wiedzieli, że poza murami ośrodka i lasem przy granicy wszystko wygląda inaczej.
Jedna kobieta chorowała na raka. Do ośrodka przyjeżdżał jednak tylko lekarz rodzinny. Przepisywał leki przeciwbólowe