Trzy fundamenty PiS zostały naruszone, co może zdecydować o jego szansach na pozostanie u władzy po 2023 r. To sprawczość, wizja partii dobrobytu oraz wewnętrzna spójność.
Trzy fundamenty PiS zostały naruszone, co może zdecydować o jego szansach na pozostanie u władzy po 2023 r. To sprawczość, wizja partii dobrobytu oraz wewnętrzna spójność.
Nasi wyborcy wycofali się do przedpokoju, czyli grupy niezdecydowanych. Pytanie, czy wrócą – mówi nam jeden z polityków PiS.
Według serwisu ewybory.eu średnie sondażowe poparcie dla partii rządzącej w styczniu wyniosło 32 proc. I na tym poziomie PiS dryfuje praktycznie od października 2020 r., gdy zapadł wyrok TK w sprawie aborcji. – Ta sprawa spowodowała, że PiS odciął się od naturalnego rezerwuaru wyborców, czyli części osób młodych. Pojawiło się pewne doświadczenie pokoleniowe, PiS został obarczony stereotypem, od którego uwalnianie się trwa nie miesiącami, lecz latami. Jeśli nałożymy na to jeszcze przekrój demograficzny elektoratu czy zjawisko depopulacji, to już widać, że wyborców PiS będzie ubywać – przekonuje prof. Rafał Chwedoruk, politolog.
Od osoby zbliżonej do obozu rządzącego słyszymy, że PiS jest w posiadaniu wewnętrznych sondaży dających mu zaledwie 28 proc. poparcia. – To katastrofalny wynik, nic dziwnego, że jest nerwowo – komentuje dla DGP. Ale nasz rozmówca z otoczenia premiera twierdzi, że żadnych tego typu sondaży nie widział. – Raczej coś w okolicach 32–33 proc. ostatnio było. Choć prawdą jest, że rośnie grupa niezdecydowanych, nawet dochodzi do 20 proc. – wskazuje.
W najnowszym sondażu IBRiS Polacy spodziewają się wręcz porażki wyborczej PiS. „Przekonanych do tego jest 53,2 proc. badanych (z czego 23,2 proc. zdecydowanie, a 30 proc. raczej tak). Na utrzymanie władzy przez PiS w trzeciej kadencji stawia 27,5 proc. społeczeństwa (zdecydowanie 10,3 proc., raczej 17,2 proc.). Jest więc jasne, że wiara w kolejne zwycięstwa topnieje i to także wśród wyborców Prawa i Sprawiedliwości. 16 proc. z nich uważa, że partia straci władzę. To problem dla Jarosława Kaczyńskiego” – wskazują autorzy badania. – Kluczowe będzie, czy poziom notowań PiS trwale zejdzie poniżej 30 proc., co znacząco pogorszy wewnętrzne nastroje w tym ugrupowaniu, bo spora część polityków PiS jest zahipnotyzowana sondażami. Na razie nie widać tąpnięcia, widać osłabienie – mówi prof. Antoni Dudek, politolog.
Sprawczość
Na tle innych rządzących ugrupowań Prawo i Sprawiedliwość wydawało się wręcz supersprawcze. Decydowały o tym dwa czynniki: samodzielne zdobycie władzy i dominująca rola Jarosława Kaczyńskiego. Apogeum była poprzednia kadencja, w której PiS realizował to, co założył – od zmian w podatkach przez 500 plus po całą feerię pomysłów dotyczących Trybunału Konstytucyjnego i wymiaru sprawiedliwości. Krytycy mogli zgrzytać zębami i zarzucać, że zwłaszcza te ostatnie posunięcia były niekonstytucyjne, ale byli bezsilni. W trwającej kadencji nastąpiła jednak znacząca zmiana – pozycja koalicjantów wzrosła i wzmogły się wewnętrzne walki, co przełożyło się na sprawczość, a w zasadzie jej brak w kilku kwestiach.
Najważniejszą z nich jest polityka epidemiczna, która przeszła niesamowitą ewolucję: od nadsprawczości na samym początku do obecnego dryfu. W 2020 r., na podstawie obserwacji rozwoju wypadków w innych krajach, rząd reagował bardzo restrykcyjnie, czego symbolem stało się zamykanie lasów. Potem jednak były wybory i polityka wobec epidemii ewoluowała. W efekcie dziś w rządzie jest kilka dyskutujących ze sobą ośrodków: kancelaria premiera, resorty zdrowia i edukacji, a do tego grupa „antysanitarystów” pod dowództwem posłanki Anny Siarkowskiej w klubie parlamentarnym. To krzyżuje plany co do radykalniejszych posunięć i sprawia, że rząd się miota. Choćby w sprawie szkół: już w zeszłym tygodniu było wiadomo, że przebijemy 50 tys. zakażeń dziennie, i można je było zamknąć z odpowiednim wyprzedzeniem, od poniedziałku, a zrobiono to dopiero od czwartku, wywołując przy okazji spore zamieszanie. Ten kryzys popchnął do rezygnacji większość członków Rady Medycznej.
– Nas zabija sugestia, że PiS to partia mówiąca o pandemii głosem Kowalskiego czy Siarkowskiej. W tej sprawie trzeba współpracować także z opozycją. Problem w tym, że nie wszyscy chcą – mówi osoba zbliżona do Mateusza Morawieckiego.
Najbardziej dobitnym symbolem obecnej sytuacji jest ustawa Hoca – czy jej kolejna mutacja wynikająca z wtorkowego spotkania z opozycją w kancelarii premiera. Pierwsze pomysły znane były już latem (wówczas chodziło o danie pracodawcom uprawnień do kontroli certyfikatów covidowych pracowników). Dziś, gdy jesteśmy w przededniu piku piątej fali, zamiast działać, PiS nadal dyskutuje, co robić, bo stał się zakładnikiem kilku czy kilkunastu posłów. Dlatego możliwe jest, że kiedy wynegocjowana ustawa wejdzie w życie, będzie już po piątej fali. A może i po epidemii, bowiem część naukowców prognozuje, że po tsunami zakażeń wywołanych Omikronem COVID-19 stanie się chorobą o rząd wielkości mniej śmiertelną, a więc zagrożeniem porównywalnym z grypą. W Wielkiej Brytanii czy Danii już wdrażana jest polityka odchodzenia od restrykcji i traktowania COVID-19 jak choroby sezonowej.
Sprawczość przestała być przymiotem PiS także w kontekście wymiaru sprawiedliwości. W tej kadencji planowano kontynuację działań, ale widać poważne kłopoty. I nie chodzi tylko o efekty dotychczasowych zmian (karuzelę personalną, wydłużenie czasu orzekania, masowe podważanie statusu sędziów), lecz także brak decyzyjności obozu władzy jako całości. Przygotowania do kolejnej odsłony reformy stanęły w pół kroku. Ziobryści przedstawili projekt zmian w sądach powszechnych, m.in. spłaszczenie struktury sądów czy wprowadzenie jednolitego statusu sędziowskiego, ale zdaniem przedstawicieli kancelarii premiera pakiet wymaga poprawek. Nie wiadomo, czy i kiedy zostanie przyjęty przez rząd (mówi się ogólnikowo o I kwartale br.). Jednocześnie od kilku miesięcy w Zjednoczonej Prawicy trwa klincz w sprawie drugiej ustawy reformującej Sąd Najwyższy (okrajającej liczbę izb i stan osobowy w SN, w tym likwidującej kontestowaną w UE Izbę Dyscyplinarną). Zmiany w kształcie proponowanym przez Zbigniewa Ziobrę blokuje Pałac Prezydencki. A Solidarna Polska upiera się, że reforma SN stanowi element całego pakietu sądowego, który musi być uchwalony albo w całości, albo wcale. W otoczeniu prezydenta, w SN i części PiS pojawiają się natomiast konkurencyjne koncepcje zmian w SN czy nowych zasad wyboru członków KRS poprzez zwiększenie reprezentatywności kandydatów sędziowskich. Ich celem byłoby zejście z linii strzału Brukseli i przynajmniej w części usunięcie zastrzeżeń TSUE do sądownictwa dyscyplinarnego czy KRS. Tu pada twarde „nie” ministra sprawiedliwości. Klincz trwa, a czas leci. Już słychać głosy, że może się nie udać ruszyć z reformą sądów na tyle szybko, by jej pozytywne skutki zdyskontować w wyborczym roku 2023.
Są też namacalne efekty tego klinczu w postaci blokady miliardów euro z Krajowego Planu Odbudowy (KPO). – Dodatkowym warunkiem jego akceptacji jest ustalenie z KE zapisu na temat reformy sądownictwa w KPO, którego treść jest obecnie dyskutowana z KE – przyznaje Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej. Chodzi o zlikwidowanie ID SN czy przywrócenie do orzekania sędziów, których zdaniem KE pozbawiono tej możliwości bezprawnie. PiS od miesięcy nie jest w stanie podjąć kierunkowych decyzji. Cena za ten bezwład jest okrutnie wymierna – to 1 mln euro kary za każdy dzień funkcjonowania Izby Dyscyplinarnej.
16 lutego ma zapaść wyrok TSUE w sprawie zaskarżonego przez Polskę i Węgry tzw. mechanizmu warunkowości uzależniającego wypłatę eurofunduszy od dochowania zasad praworządności. Jak wskazuje opinia rzecznika generalnego będzie on niekorzystny dla skarżących, więc da możliwość wstrzymywania także środków pochodzących z regularnego budżetu UE. – Tyle zostało z dwóch, trzech lat spokoju, które kupił minister Szymański – komentuje jeden z ziobrystów, odwołując się do negocjacji unijnych z końca 2020 r. – Graliśmy w tej sprawie razem z Węgrami w takim razie nie tylko Szymański, ale Orban musiałby nie wiedzieć na co się godzi. Więcej nie dało się uzyskać – replikuje nasz rozmówca z otoczenia premiera. W PiS jest oczekiwanie, że nawet jeśli wyrok będzie nie po myśli rządu, to na szybką blokadę eurofunduszy nie ma szans, bo procedury muszą potrwać. A to oznaczałoby, że może sprawę uda się przeciągnąć na okres po 2023 r., czyli po wyborach.
Także w kontekście wysokiej inflacji sprawczość PiS stoi pod dużym znakiem zapytania. – Rząd może mieć tylko paliatywne instrumenty, i to krótkoterminowe. Długoterminowo zależy to od zewnętrznych czynników, jak sytuacja w Azji czy zapotrzebowania na surowce. W najbliższych miesiącach PiS będzie świadkiem historii, a nie jej współtwórcą – diagnozuje prof. Rafał Chwedoruk.
Dobrobyt
PiS jak żadne inne ugrupowanie chciał być – i był – kojarzony z poprawą w finansach Polaków. A to przekładało się na poparcie przy urnach. Potwierdza to ostatnie badanie Michała Brzezińskiego, Jana Gromadzkiego i Katarzyny Sałach, ekonomistów z Instytutu Badań Strukturalnych. Ich zdaniem wdrożenie 500+ podbiło notowania PiS o 2,7 proc., co oznacza, że bez niego PiS nie miałby samodzielnej większości po wyborach z 2019 r. „Nasze wyniki pokazują, że sama obietnica wprowadzenia świadczenia wychowawczego (w roku 2014 i w kampanii wyborczej 2015) nie spowodowała istotnego wzrostu poparcia dla PiS w wyborach parlamentarnych w roku 2015” – piszą autorzy. Dopiero jej faktyczne spełnienie w roku 2016 doprowadziło do wzrostu poparcia dla PiS „głównie poprzez zachęcenie do głosowania osób, które w ogóle nie brały udziału w wyborach przed wprowadzeniem świadczenia wychowawczego (wzrost frekwencji wyborczej)”. W praktyce miało to dać PiS nawet dodatkowe 700 tys. głosów.
Manewrem w podobnej skali miał być Polski Ład. W tym przypadku skala jednostkowych korzyści byłaby sporo mniejsza – maksymalnie ponad 2 tys. zł rocznie – za to liczba beneficjentów jest znacznie większa – kilkanaście milionów Polaków. Z kolei liczba tych, którzy zostaną nim dotknięci, miała być sporo mniejsza (1–2 mln). – To i tak ludzie, którzy na nas nie zagłosują – tłumaczy jeden ze sztabowców PiS.
Na razie jednak maszynka nie działa, jak chciał PiS – Polski Ład jest pierwszym kryzysem, który PiS sam wykreował: większość innych problemów przychodziła z zewnątrz, a to miała być polityczna wunderwaffe wymyślona przez premiera Morawieckiego. A teraz mają problem, bo potencjalny następca Kaczyńskiego stworzył dziurawe wiadro, które trzeba łatać. Pytanie, czy to potrwa kilka tygodni, czy skutki będą dużo poważniejsze – podkreśla prof. Antoni Dudek.
Forsowne wprowadzenie tych rozwiązań, presja na szykowanie coraz nowszych wersji, komplikacja początkowych założeń, np. przez wprowadzenie ulgi dla klasy średniej, czy w końcu sztukowanie i doraźne łatanie trwające nawet po wejściu systemu w życie spowodowały, że zamiast być atutem, Ład prowokuje kolejne kryzysy. Do grup, które na tym rozwiązaniu tracą, dołączają przedstawiciele kolejnych, którzy mieli zyskiwać, a dotknie ich np. zły system rozliczania zaliczek. A to powoduje nerwowe ruchy i zmiany przepisów. Zapewne po okresie wdrożenia linia interesów mogłaby się wyklarować i stałoby się jasne, kto jest beneficjentem Polskiego Ładu (i kto zbierze profity polityczne). Bo liczba zyskujących wielokrotnie przekracza liczbę stratnych. Na taki scenariusz PiS liczy. – Jak do marca minie zamieszanie, sytuacja się uspokoi, to zapewne nie będziemy mieli na ładzie dużych zysków sondażowych, ale niewielkie są już prawdopodobne. Lub przynajmniej utrzymanie stanu posiadania – zauważa polityk partii rządzącej. Tyle że PiS nie wziął pod uwagę wysokiej inflacji, która sprawiła, że korzyści wydadzą się beneficjentom o wiele mniejsze, a cały system zadziała raczej jako element tarczy antyinflacyjnej, a nie „prezent od władzy”. Po drugie inflacja może też być powodem szybkiej dewaluacji korzyści z Ładu. Przy wymuszonym nią wzroście płac część obywateli przesunie się nawet w stronę grup, które za Ład zapłacą.
Swoją szansę zwietrzyła wreszcie opozycja, która postanowiła połączyć Polski Ład z wszystkimi kłopotliwymi dla władzy zjawiskami. Ma on być symbolem drożyzny w sklepach czy radykalnych podwyżek cen energii i gazu. „Przedsiębiorców przygniata pandemia, drożyzna i podatkowy chaos. Władza musi stanąć na głowie, żeby pomóc ciężko pracującym ludziom” – to jeden z ostatnich tweetów Donalda Tuska, który zaczął objazd po kraju od spotkań z przedsiębiorcami opowiadającymi mu o swoich kłopotach. – To sprytna strategia, przed którą trudno się obronić – przyznaje polityk PiS.
Dla wizerunku PiS jako partii dobrobytu ważna jest także opisana już sprawa funduszy unijnych. W kampanii 2019 r. i Jarosław Kaczyński, i Mateusz Morawiecki żonglowali wizją jak najszybszego dorównania poziomem życia Zachodowi, ale przy blokadzie setek miliardów złotych z Brukseli będzie to bardzo trudne. A to zamiast wyborczych punktów przysporzyć, może je odebrać.
Spójność
Do pewnego momentu linia podziału na scenie politycznej była klarowna. Z jednej strony superspójny obóz Zjednoczonej Prawicy, czyli PiS i dwóch koalicjantów: Solidarna Polska i Porozumienie. Z drugiej: podzielona, pozbawiona siły przebicia „totalna opozycja”. Ten układ jest już nieaktualny. Opozycja coraz częściej ścina piłki, które raz po raz wystawia im PiS (np. w związku z bezwładem pandemicznym), i zaczyna pierwsze przymiarki do przedwyborczej konsolidacji. Na dziś najbardziej prawdopodobny scenariusz to dwa, trzy bloki opozycyjne, których kształt będzie uzależniony przede wszystkim od tego, z kim taktyczny sojusz zawrze Szymon Hołownia i czy powracający do wielkiej polityki Jarosław Gowin będzie w stanie namówić kogoś do współpracy przy budowie nowej centroprawicy.
Obóz PiS z kolei wjechał na wyboistą ścieżkę – sklejona na nowo większość sejmowa jest niepewna i uzależniona od Pawła Kukiza, a na spektakularnym wyrzuceniu Gowina z rządu najwięcej zyskał nie Jarosław Kaczyński, lecz Zbigniew Ziobro. Dotychczas to lider PiS był bezdyskusyjnym przywódcą Zjednoczonej Prawicy. Co jakiś czas bujał koalicyjną łódką, by członkowie załogi nie czuli się zbyt pewnie. Nagły rozwód z Porozumieniem zwiększył koalicyjny ciężar ziobrystów. Do tego stopnia, że w niektórych kwestiach obserwujemy „ziobryzację” przekazu w wykonaniu polityków PiS – np. w kwestiach klimatycznych. Diagnoza wśród koalicjantów jest podobna, tzn. że Polski nie stać na ambitną i szybką transformację narzucaną przez UE. Różnice dotyczą tego, kogo obarczyć za to winą. Ziobryści uważają, że to polityczna odpowiedzialność ministra ds. europejskich Konrada Szymańskiego oraz premiera Mateusza Morawieckiego. Ci twierdzą, że wiele kłopotów w relacjach z UE to efekt destrukcyjnej polityki Solidarnej Polski, które dziś ekipa Morawieckiego musi sprzątać. Ten spór może zdecydować o tym, co Polska wyniesie z negocjacji w sprawie Fit for 55. Ziobryści proponują kurs na wyjście z ETS i w konsekwencji zapewne z UE. Po drugiej stronie jest koncepcja minimalizowania negatywnych skutków pakietu dla Polski oraz wynegocjowania jak największych pieniędzy na transformację energetyczną.
Klimatu w obozie nie poprawia spektakularny falstart Polskiego Ładu. Wysokiej rangi politycy PiS głośno mówią o rozliczeniach personalnych. Na antenie RMF FM wicepremier i minister rolnictwa Henryk Kowalczyk stwierdził, że spodziewałby się dymisji odpowiedzialnych. Wcześniej podobne sygnały wysyłał wicepremier i minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Wygląda na to, że szykuje się czystka personalna w Ministerstwie Finansów, a głównym zagrożonym jest wiceminister Jan Sarnowski, choć niektórzy wymieniają też jego przełożonego Tadeusza Kościńskiego. – Co prawda nie zaliczam się do tych, którzy chcą podważać pozycję Mateusza Morawieckiego, niemniej uważam, że trzeba było inaczej rozegrać sprawę sprzątania po Polskim Ładzie. Premier powinien stanąć na konferencji, zażądać konkretnych działań od ministra finansów i dać mu konkretny deadline. A w razie jego niedotrzymania, zdymisjonować go – ocenia polityk PiS. Jego zdaniem, skoro premier nie wyciągnął politycznych konsekwencji od razu, dymisjonując Kościńskiego na swoich warunkach, czyli ze wskazaniem jego następcy, to taki scenariusz i tak się zrealizuje, tyle że Morawiecki niekoniecznie będzie miał decydujący wpływ na to, kto obejmie stery w MF.
Może to być kolejny etap osłabiania premiera. Coraz wyraźniej widać polityczną ekspansję Jacka Sasina (ostatnio przejął po Morawieckim stery w Komitecie Ekonomicznym Rady Ministrów). – Jacek sprawnie rozdaje teraz stanowiska, jest takim kadrowym PiS. Raczej jednak nie ma szans na bycie nowym premierem, bo ma za duży bagaż wizerunkowy, ale przejęcie władzy w partii już jest w jego zasięgu – ocenia nasz rozmówca z rządu. – Problem w tym, że już byli tacy, którzy sądzili, że będą głównymi rozgrywającymi, choćby Adam Hofman czy Dawid Jackiewicz – dodaje. Także nominacje Piotra Nowaka na ministra rozwoju czy ustanowienie Henryka Kowalczyka wicepremierem nie sprzyjają szefowi rządu – obu tych polityków trudno zaliczyć do jego stronników.
Cały czas istnieje giełda potencjalnych następców Morawieckiego. Krążą te same nazwiska – np. szef MON Mariusz Błaszczak, marszałek Sejmu Elżbieta Witek, wspomniany minister Piotr Nowak. Ostatnio miało się na niej pojawić nazwisko Tomasza Poręby, europosła, który szefował kampanii samorządowej PiS w 2018 r.
Dziś każdy taki scenariusz wygląda jednak jak political fiction. – Największą siłą Morawieckiego jest słabość PiS w Sejmie i każde przegrane przez partię głosowanie będzie umacniało premiera, bo próba zmiany będzie ryzykowna. Może dojść do sytuacji, że będziemy mieli mniejszościowy rząd Prawa i Sprawiedliwości, dla którego alternatywą będą przedterminowe wybory. A te nie są dziś PiS do niczego potrzebne. Ale to nie znaczy, że atmosfera w partii będzie dobra – podkreśla politolog Antoni Dudek. Bo skoro nie można wymienić premiera, to jego rywale tym bardziej będą robić wszystko, by go osłabić. Przeciwnikom Morawieckiego zostały dwa duże cele: resort finansów oraz Polski Fundusz Rozwoju, którym kieruje Paweł Borys.
Jednak premier wciąż cieszy się poparciem prezesa PiS. – Kaczyński ma mu za złe stan relacji z UE, których Morawiecki miał być gwarantem, ale jednocześnie premier leczy kompleksy Kaczyńskiego, czyli zna języki i ma kontakty za granicą – tłumaczy osoba zbliżona do PiS. Szef rządu wciąż nieźle wypada w sondażach (choćby wczorajszym, IBRiS-u dla DGP i RMF, w którym 51 proc. respondentów nie chce wcześniejszego odwołania szefa rządu w tej kadencji), a jego środowisko pieczołowicie zabiega o podtrzymywanie mitu o bezalternatywności obecnego premiera. Tyle że ten ostatni element paradoksalnie można uznać za słabość obecnej ekipy, bo brak realnej możliwości wymiany premiera radykalnie zmniejsza pole politycznego manewru Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Pytanie co dalej? PiS do końca kadencji zostało jeszcze półtora roku. – Podziały w Polsce są tak ugruntowane, że przekonanych nie trzeba przekonywać, oni a priori wiedzą, że nasi są zawsze niewinni. To że PiS będzie miał kłopoty, było wiadome już w dniu wyborów. Cała przyszłość PiS zależy od tego, czy będzie w stanie w odczuwalny sposób podtrzymać zasobność portfeli Polaków. Wszystko inne będzie jedynie uzupełnieniem, dodatkiem – komentuje Rafał Chwedoruk.
Reklama
Reklama