Przerwałem mu szybko: – Tępa dzido, lepiej sam posłuchaj, wiesz, jakiego bałaganu narobiłeś, ot tak sobie korkując, kiedy prawie mieliśmy w ręku…
– Zamknij się, jestem w piekle! – krzyknął.
– A kto nie jest? – syknąłem. Chciałem się jeszcze dowiedzieć, ile kosztuje pobyt w lepszych warunkach, ale mój były wspólnik zagłuszył mnie z wprawą, która, jak widać, nie mija nigdy:
– Dzisiejszy wieczór spędzisz z duchem…
– …który pokaże ci przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Zaklinam cię, potraktuj to doświadczenie jak profesjonalista. Nie skończ źle…
– Chyba znam tę opowieść – warknąłem.
Głos zdziwił się: – Tak? Szkoda, że mi jej kiedyś nie opowiedziałeś…
Spróbowałem herbaty. Pojawił się Duch. Taki raczej większy niż mniejszy, raczej korpulentny niż chudy i raczej w satynowej piżamie i czapce z daszkiem. Zachowałem zimną krew: – Hola, czy nie powinieneś przyjść o północy? A w ogóle, to przyszłość, teraźniejszość i przyszłość nie mają swoich wyspecjalizowanych duch-pracowników?
– Nowa agenda. Racjonalizacja kosztów – odparł uprzejmie. Najpierw głosem Macieja Stuhra, a potem Mai Ostaszewskiej.
– Nie chcę nigdzie iść – zadeklarowałem.
Wszystko zawirowało, znikło i co tam jeszcze chcecie. Tak ma być, to tak było. Wyruszyliśmy.
– …bo też, jak uczył Jezus, dobry Czerwony, to martwy Czerwony, a wysokie
podatki służą diabłu…
Rozległy się oklaski i śmiechy. Wzdłuż stołu siedziało kilkanaście osób; niektórzy pod muchą, niektórzy pod dobrą datą, ktoś w skórze harleyowca. Dwie efektowne dziewczyny dumnie prężyły napis na tiszercie: „Wyspy Dziewicze, Twój raj!”; to nie były wysepki. Koło mówcy siedziała para w strojach łowickich.
– Duchu… – zacząłem, ale on tylko wskazał mi miejsce koło 20-latka ubranego w trzyczęściowy garnitur. Zrobiłem krok w tamtą stronę. Spod ziemi wyrósł niskawy, chudziutki kelner, z nie całkiem jeszcze dojrzałymi bakami na dziecinnych policzkach. Szepnął wyraziście: – Wstęp za opłatą.
Wskazałem na Ducha w drzwiach: – Ten pan płaci.
– Kto? – bez skutku próbował coś w tych drzwiach dostrzec, ale skoro tylko w jego dłoni pojawił się nagle banknot, usunął się z trasy.
Usiadłem. Uścisnąłem wyciągniętą dłoń młodego, kiwnąłem głową admiratorkom wyspiarskiego systemu podatkowego, nadstawiłem ucha. Wznosił toast Łowiczanin:
– W ten uroczysty wieczór jak zawsze mocno wierzymy, że moc państwa truchleje, a nieskończone są możliwości pracowitych i pomysłowych ludzi dobrej woli. Pozwólcie panie i panowie, że wzniosę toast starym, polskim węgrzynem świątecznym, który po zakończeniu wigilii będzie można nabyć w okazyjnej cenie, do czego serdecznie zapraszam. Niech żyje wolność! Niech żyją sprawni! Na
zdrowie, prywatne!
– Prywatne! – odkrzyknęliśmy.
Ekipa wystrojonych kelnerów rozdawać zaczęła tradycyjne jadło i stosowne napitki. Z ciemnego glinianego garnka dobiegł zapach gulaszu.
– Gulasz? – zapytałem z niedowierzaniem młodego sąsiada.
– Z sarniny. Polowanko – uśmiechnął się.
– Ale mięso w wigilię… – grymasiłem.
– Kolego… To nie jest jakaś lewacka impreza – zamruczał i sięgając po widelec, musnął mi dłoń.
Spojrzałem na Ducha. Czas się wymknąć.
Z wielkiego przedpokoju, któremu lampki z dostojnej choinki zapewniały dyskotekowy nastrój, można było wejść albo do kuchni, albo do dwóch pokojów. W obu było gwarno i rojno.
W pierwszym huczało od rozmów, łyżek i kieliszków. Senior z wąsem powiódł walecznym wzrokiem po obecnych i zaintonował: – Ciiicha noc, święęęta noc…!
Włączyłem się do śpiewu, dyskretnie zasiadając na wolnym miejscu. – Ale nie jest pan chyba migrantem z tych, co to wie pan… – zapytała mnie starsza pani. – Nie – szepnąłem. Na wszelki wypadek dodałem czystą polszczyzną „soczewica, koło, miele młyn”. Starsza pani błysnęła radośnie piwnymi oczami.
Cztery zwrotki kolędy szybko przeszły, wszyscy znali słowa.
– No, jakoś tamci nie śpiewają… – teatralnym głosem zauważyła moja sąsiadka.
Rozległy się śmiechy: „No, chybabyśmy musieli zaśpiewać w wersji oryginalnej!”. Ktoś nawet zanucił dla zgrywy „Stille Nacht! Heilige Nacht!”.
W drugim pokoju jakby usłyszano te słowa. Usłyszeliśmy gromkie: – Przybieżeli do Betlejem pasterze…!
Senior zareagował błyskawicznie:
W naszym pokoju zapanowało dzikie rozbawienie. I kiedy Tamci wyśpiewywali „Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze”, nasza drużyna skocznie zakrzyczała:
– Für Deutschland! Für Deutschland!
Duch skinął na mnie, zatem przeprosiłem towarzystwo. W korytarzu omal nie zderzyłem się z małym, lecz pulchnym brodaczem niosącym wielką miskę z pierogami, skamlącym pod nosem: „Święta Symetrio, módl się za nami, święty Władysławie Kosiniaku, wstaw się za nami…”.
– Widzicie, jakie to świnie, w sensie podłe – solidnie zbudowana brunetka nie mogła złapać tchu.
– Kochana, nie trać klasy, nie daj się prowokować takim… takim… – pocieszającym ją koleżankom aż zabrakło słów.
Ktoś zawołał: „Laptop! Szybko!”. Widok otwieranego komputerka uspokoił wszystkich. Błyskawicznie uzgodniono, że zaczną od uroczystego Listu Oburzonych na fejsie, a potem skomponują pieśń protestu, którą zamieszczą na YT, puentując ją dodatkowo indywidualnymi postami solidarnościowymi w licznych mediach społecznościowych.
– Zacznijmy może tak – głos zabrała brunetka: „Oświadczamy, że w dniu dzisiejszym”, to jest…, co dzisiaj za dzień…
– No, 24 grudnia – westchnął pan w koszulce „TYtucja”.
– …że „w dniu 24 grudnia… próbowali wyszydzać nas ludzie…”, a właściwie, nie ludzie, tylko ten, jakby…
– Motłoch? – zaproponowała w chwili olśnienia jedna z koleżanek
– A co to jest motłoch…? – zapytało dziecko, do tej pory zajęte rozpakowywaniem prezentu, który okazał się grą planszową „Demokracja”.
Pan w koszulce nachylił się do dziecka:
– Ci, co biorą 500 plus od Putina.
W sporym pomieszczeniu siedziano nie na krzesłach, lecz na pufach, materacykach, poduszkach. Dania czekały na stole upchniętym pod ścianę. Rzuciłem okiem: pasztet z ciecierzycy, tofu z migdałami i ciecierzycą, ciasteczka z buraków, butelka zmrożonej wódki „Proletaryat”. I jeszcze gliniane miseczki.
Młoda dziewczyna podsumowywała wątek: – Cieszę się, że w sprawie ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym do 15 km/h dla
samochodów i do 20 km/h dla hulajnóg mamy już wypracowane stanowisko. Właściwie już tylko jedna sprawa nam została, z tych zawsze odkładanych na wielkie nigdy. Nasz hymn społeczny, no, jak wiemy, zawiera niedające się tolerować określenia wskazujące na płeć, a nawet na zależności warstw podległości interpersonalnej…
– Tam jest nawet, q…, nawet, że „Basia”, no, q… – zagotował się jakiś chudy drągal.
– Zatem proponuję, żeby osoby biesiadujące, które wylosują w ciasteczku migdał, utworzyły komisję i przepracowały słowa hymnu społecznego…
Przysiadłem się do jakiejś osoby w wełnianej sukni i trampkach popularnej marki z zamazanym flamastrem logo i zapytałem: – Społeczny? Czy chodzi o hymn narodowy?
Spojrzał(a) bez wyrazu i szybko odpowiedział(a): – Nie wiem.
– …a proponuję zacząć tak: „Jeszcze Polsku nie zginęły, póki my żyjemy, co nam obcy przemocą wzięło, szablą odbierzemy”. Może tak być?
Rozległy się niepewne pomruki.
– Czy w ogóle tam musi być tyle przemocy? Może by „co nam inni/inne dali, to wdzięcznie przyjmiemy”? – proponowano. Jednak wizja tofu i ciasteczek obniżyła temperaturę debaty; niech już będzie komisja.
Zaczęto jeść i dowcipkować z byłego „Bożego Narodzenia”. Wtem stary, zasuszony facecik o cienkim głosie przebił się przez gwar: – A ja uważam, że tak trochę można by nawet i kolędy zostawić. No, dajmy na to… – zaczął cicho śpiewać – „Jezusa malusieńka…”.
– Daj spokój, daj spokój – westchnęła postać w wełnie – co najwyżej „Przybieżyło do Betlejem pasterzą, grajum osobie dziecięcej na lirzą…”.
Poczułem na ramieniu łapę Ducha. Wyszliśmy, ciasteczek nie spróbowałem.
Moja herbata całkiem była jeszcze gorąca. Uff, nie zmarnuje się. Siorbnąłem raz, drugi, zamyśliłem się. Duch zagaił głosem Gustlika:
– Ejże – ożywiłem się – a ja w sprawie piekła, poniekąd. Czy aby nie powinienem jeszcze oglądać jakiegoś chłopca z deficytem zdrowotnym żyjącego w rodzinie odtrąconej na margines przez transformację? I pomóc mu wyzdrowieć? Czy jakoś bardzo podobnie?
Duch pokiwał wolno głową. Potem pokręcił. Następnie wyjął spod czapki broszurę: „Długoterminowa prognoza pogody”.
– Za późno – westchnął. Tym razem nie umiałem rozpoznać głosu.
Broszurę zostawił i zniknął, a ja zostałem.