Wigilia w pustym mieszkaniu ma zalety, nie ma wad. Odpadają absurdalne koszta żywienia ludzi, którzy jakby czekali na jadło przez cały rok. Niczego nie trzeba ogarniać, bo i dla kogo, ani sprzątać, bo i po kim.

Usiadłem spokojnie w niemłodym, lecz dobrze jeszcze się sprawującym fotelu, zaparzyłem herbatę wyniesioną z pomieszczenia socjalnego w mojej firmie i ułożyłem stos wyniesionych prenumerowanych przez nas gazet; wybierałem te, które propagowały racjonalność wydatków.
Świąteczny nastrój zakłóciła komórka. Dziwne. Przed laty ustawiłem specjalny dźwięk dla wspólnika, który, trzeba mu oddać sprawiedliwość, dzwonił tylko w ważnych sprawach. Niedawno wspólnik zmarł – w bardzo niedobrym momencie, jeżeli chcecie wiedzieć – i dźwięk też zamarł. Aż do teraz. Nie odebrałem, bo i od kogo. I za drugim razem też nie, z tego samego powodu. I nawet zdążyłem podzielić się sam ze sobą refleksją, że aby mieszkanie było naprawdę puste, nie powinno być w nim duchów, kiedy komórka przemówiła jego głosem: – Człowieku, mam dla ciebie ważną wiadomość. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał.
Przerwałem mu szybko: – Tępa dzido, lepiej sam posłuchaj, wiesz, jakiego bałaganu narobiłeś, ot tak sobie korkując, kiedy prawie mieliśmy w ręku…
– Zamknij się, jestem w piekle! – krzyknął.
– A kto nie jest? – syknąłem. Chciałem się jeszcze dowiedzieć, ile kosztuje pobyt w lepszych warunkach, ale mój były wspólnik zagłuszył mnie z wprawą, która, jak widać, nie mija nigdy:
– Dzisiejszy wieczór spędzisz z duchem…
– Oq!
– …który pokaże ci przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Zaklinam cię, potraktuj to doświadczenie jak profesjonalista. Nie skończ źle…
– Chyba znam tę opowieść – warknąłem.
Głos zdziwił się: – Tak? Szkoda, że mi jej kiedyś nie opowiedziałeś…
Spróbowałem herbaty. Pojawił się Duch. Taki raczej większy niż mniejszy, raczej korpulentny niż chudy i raczej w satynowej piżamie i czapce z daszkiem. Zachowałem zimną krew: – Hola, czy nie powinieneś przyjść o północy? A w ogóle, to przyszłość, teraźniejszość i przyszłość nie mają swoich wyspecjalizowanych duch-pracowników?
– Nowa agenda. Racjonalizacja kosztów – odparł uprzejmie. Najpierw głosem Macieja Stuhra, a potem Mai Ostaszewskiej.
– Nie chcę nigdzie iść – zadeklarowałem.
Wszystko zawirowało, znikło i co tam jeszcze chcecie. Tak ma być, to tak było. Wyruszyliśmy.
1.
– …bo też, jak uczył Jezus, dobry Czerwony, to martwy Czerwony, a wysokie podatki służą diabłu…
Rozległy się oklaski i śmiechy. Wzdłuż stołu siedziało kilkanaście osób; niektórzy pod muchą, niektórzy pod dobrą datą, ktoś w skórze harleyowca. Dwie efektowne dziewczyny dumnie prężyły napis na tiszercie: „Wyspy Dziewicze, Twój raj!”; to nie były wysepki. Koło mówcy siedziała para w strojach łowickich.
– Duchu… – zacząłem, ale on tylko wskazał mi miejsce koło 20-latka ubranego w trzyczęściowy garnitur. Zrobiłem krok w tamtą stronę. Spod ziemi wyrósł niskawy, chudziutki kelner, z nie całkiem jeszcze dojrzałymi bakami na dziecinnych policzkach. Szepnął wyraziście: – Wstęp za opłatą.
Wskazałem na Ducha w drzwiach: – Ten pan płaci.
– Kto? – bez skutku próbował coś w tych drzwiach dostrzec, ale skoro tylko w jego dłoni pojawił się nagle banknot, usunął się z trasy.
Usiadłem. Uścisnąłem wyciągniętą dłoń młodego, kiwnąłem głową admiratorkom wyspiarskiego systemu podatkowego, nadstawiłem ucha. Wznosił toast Łowiczanin:
– W ten uroczysty wieczór jak zawsze mocno wierzymy, że moc państwa truchleje, a nieskończone są możliwości pracowitych i pomysłowych ludzi dobrej woli. Pozwólcie panie i panowie, że wzniosę toast starym, polskim węgrzynem świątecznym, który po zakończeniu wigilii będzie można nabyć w okazyjnej cenie, do czego serdecznie zapraszam. Niech żyje wolność! Niech żyją sprawni! Na zdrowie, prywatne!
– Prywatne! – odkrzyknęliśmy.
Ekipa wystrojonych kelnerów rozdawać zaczęła tradycyjne jadło i stosowne napitki. Z ciemnego glinianego garnka dobiegł zapach gulaszu.
– Gulasz? – zapytałem z niedowierzaniem młodego sąsiada.
– Z sarniny. Polowanko – uśmiechnął się.
– Ale mięso w wigilię… – grymasiłem.
– Kolego… To nie jest jakaś lewacka impreza – zamruczał i sięgając po widelec, musnął mi dłoń.
Spojrzałem na Ducha. Czas się wymknąć.
2.
Z wielkiego przedpokoju, któremu lampki z dostojnej choinki zapewniały dyskotekowy nastrój, można było wejść albo do kuchni, albo do dwóch pokojów. W obu było gwarno i rojno.
W pierwszym huczało od rozmów, łyżek i kieliszków. Senior z wąsem powiódł walecznym wzrokiem po obecnych i zaintonował: – Ciiicha noc, święęęta noc…!
Włączyłem się do śpiewu, dyskretnie zasiadając na wolnym miejscu. – Ale nie jest pan chyba migrantem z tych, co to wie pan… – zapytała mnie starsza pani. – Nie – szepnąłem. Na wszelki wypadek dodałem czystą polszczyzną „soczewica, koło, miele młyn”. Starsza pani błysnęła radośnie piwnymi oczami.
Cztery zwrotki kolędy szybko przeszły, wszyscy znali słowa.
– No, jakoś tamci nie śpiewają… – teatralnym głosem zauważyła moja sąsiadka.
Rozległy się śmiechy: „No, chybabyśmy musieli zaśpiewać w wersji oryginalnej!”. Ktoś nawet zanucił dla zgrywy „Stille Nacht! Heilige Nacht!”.
W drugim pokoju jakby usłyszano te słowa. Usłyszeliśmy gromkie: – Przybieżeli do Betlejem pasterze…!
Senior zareagował błyskawicznie:
– Für Deutschland!
W naszym pokoju zapanowało dzikie rozbawienie. I kiedy Tamci wyśpiewywali „Grając skocznie Dzieciąteczku na lirze”, nasza drużyna skocznie zakrzyczała:
– Für Deutschland!
– Chwała na wysokości…
– Für Deutschland!
– A pokój…
– Für Deutschland!
– Na Ziemi…
– Für Deutschland! Für Deutschland!
Duch skinął na mnie, zatem przeprosiłem towarzystwo. W korytarzu omal nie zderzyłem się z małym, lecz pulchnym brodaczem niosącym wielką miskę z pierogami, skamlącym pod nosem: „Święta Symetrio, módl się za nami, święty Władysławie Kosiniaku, wstaw się za nami…”.
W drugim pokoju wrzało.
– Widzicie, jakie to świnie, w sensie podłe – solidnie zbudowana brunetka nie mogła złapać tchu.
– Kochana, nie trać klasy, nie daj się prowokować takim… takim… – pocieszającym ją koleżankom aż zabrakło słów.
Ktoś zawołał: „Laptop! Szybko!”. Widok otwieranego komputerka uspokoił wszystkich. Błyskawicznie uzgodniono, że zaczną od uroczystego Listu Oburzonych na fejsie, a potem skomponują pieśń protestu, którą zamieszczą na YT, puentując ją dodatkowo indywidualnymi postami solidarnościowymi w licznych mediach społecznościowych.
– Zacznijmy może tak – głos zabrała brunetka: „Oświadczamy, że w dniu dzisiejszym”, to jest…, co dzisiaj za dzień…
– No, 24 grudnia – westchnął pan w koszulce „TYtucja”.
– …że „w dniu 24 grudnia… próbowali wyszydzać nas ludzie…”, a właściwie, nie ludzie, tylko ten, jakby…
– Motłoch? – zaproponowała w chwili olśnienia jedna z koleżanek
– A co to jest motłoch…? – zapytało dziecko, do tej pory zajęte rozpakowywaniem prezentu, który okazał się grą planszową „Demokracja”.
Pan w koszulce nachylił się do dziecka:
– Ci, co biorą 500 plus od Putina.
3.
W sporym pomieszczeniu siedziano nie na krzesłach, lecz na pufach, materacykach, poduszkach. Dania czekały na stole upchniętym pod ścianę. Rzuciłem okiem: pasztet z ciecierzycy, tofu z migdałami i ciecierzycą, ciasteczka z buraków, butelka zmrożonej wódki „Proletaryat”. I jeszcze gliniane miseczki.
Młoda dziewczyna podsumowywała wątek: – Cieszę się, że w sprawie ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym do 15 km/h dla samochodów i do 20 km/h dla hulajnóg mamy już wypracowane stanowisko. Właściwie już tylko jedna sprawa nam została, z tych zawsze odkładanych na wielkie nigdy. Nasz hymn społeczny, no, jak wiemy, zawiera niedające się tolerować określenia wskazujące na płeć, a nawet na zależności warstw podległości interpersonalnej…
– Tam jest nawet, q…, nawet, że „Basia”, no, q… – zagotował się jakiś chudy drągal.
– Zatem proponuję, żeby osoby biesiadujące, które wylosują w ciasteczku migdał, utworzyły komisję i przepracowały słowa hymnu społecznego…
Przysiadłem się do jakiejś osoby w wełnianej sukni i trampkach popularnej marki z zamazanym flamastrem logo i zapytałem: – Społeczny? Czy chodzi o hymn narodowy?
Spojrzał(a) bez wyrazu i szybko odpowiedział(a): – Nie wiem.
– …a proponuję zacząć tak: „Jeszcze Polsku nie zginęły, póki my żyjemy, co nam obcy przemocą wzięło, szablą odbierzemy”. Może tak być?
Rozległy się niepewne pomruki.
– Czy w ogóle tam musi być tyle przemocy? Może by „co nam inni/inne dali, to wdzięcznie przyjmiemy”? – proponowano. Jednak wizja tofu i ciasteczek obniżyła temperaturę debaty; niech już będzie komisja.
Zaczęto jeść i dowcipkować z byłego „Bożego Narodzenia”. Wtem stary, zasuszony facecik o cienkim głosie przebił się przez gwar: – A ja uważam, że tak trochę można by nawet i kolędy zostawić. No, dajmy na to… – zaczął cicho śpiewać – „Jezusa malusieńka…”.
– Daj spokój, daj spokój – westchnęła postać w wełnie – co najwyżej „Przybieżyło do Betlejem pasterzą, grajum osobie dziecięcej na lirzą…”.
Poczułem na ramieniu łapę Ducha. Wyszliśmy, ciasteczek nie spróbowałem.
***
Moja herbata całkiem była jeszcze gorąca. Uff, nie zmarnuje się. Siorbnąłem raz, drugi, zamyśliłem się. Duch zagaił głosem Gustlika:
– No, na mnie pora.
– Ejże – ożywiłem się – a ja w sprawie piekła, poniekąd. Czy aby nie powinienem jeszcze oglądać jakiegoś chłopca z deficytem zdrowotnym żyjącego w rodzinie odtrąconej na margines przez transformację? I pomóc mu wyzdrowieć? Czy jakoś bardzo podobnie?
Duch pokiwał wolno głową. Potem pokręcił. Następnie wyjął spod czapki broszurę: „Długoterminowa prognoza pogody”.
– Za późno – westchnął. Tym razem nie umiałem rozpoznać głosu.
Broszurę zostawił i zniknął, a ja zostałem.