Ekipa byłego prezydenta, licząc na nieuważność wyborców, wysyłała do nich druczki z zaznaczonym krzyżykiem w polu, w którym wyraża się zgodę na cykliczne przelewy na konto polityka. Kto nie usunął krzyżyka, ten automatycznie zezwalał na obciążanie swojego rachunku co miesiąc.

Teresa Brown osłupiała, gdy zobaczyła wyciągi bankowe swojej siostry Janice Mennucci. Wynikało z nich, że Janice, skromnie żyjąca kucharka szkolna, przelała na konto wyborcze byłego prezydenta Donalda Trumpa kilkanaście tysięcy dolarów. Pieniądze automatycznie pobierano z jej rachunku przez wiele miesięcy. Z każdym kobieta stawała się biedniejsza o kilkaset dolarów, mimo że w ostatnim czasie raczej ograniczała swoje wydatki. Janice upierała się jednak, że nie autoryzowała żadnych cyklicznych płatności. Pamiętała, że kilka razy przekazywała datki na kampanię Trumpa, lecz wpisywała wtedy numer swojego konta na specjalnym formularzu, który sztab polityka przesłał jej pocztą.
Kobieta jest w podeszłym wieku i ma upośledzenie umysłowe. W wielu sprawach polega na pomocy rodziny. Jej siostra Teresa szybko zorientowała się, że Janice, podobnie jak dziesiątki tysięcy innych sympatyków Trumpa, padła ofiarą nieuczciwych praktyk fundraisingowych. Ekipa byłego prezydenta, licząc na nieuważność wyborców, wysyłała do nich druczki z zaznaczonym krzyżykiem w polu, w którym wyraża się zgodę na cykliczne przelewy na konto polityka (tzw. pre-checked boxes). Kto nie usunął krzyżyka, ten automatycznie zezwalał na obciążanie swojego rachunku co miesiąc. Inni zostali wprowadzeni w błąd, przekazując pieniądze za pośrednictwem internetowej platformy WinRed. To firma działająca for profit, która pobiera prowizje od każdej zadeklarowanej kwoty.
Twoja gafa, moja kasa
Jak oszacowali dziennikarze „New York Timesa” na podstawie dokumentacji Federalnej Komisji Wyborczej (FEC), sztab Trumpa zainkasował w ten sposób co najmniej 140 mln dol. – taka jest łączna kwota, którą musi teraz zwrócić wyborcom. 120 mln dol. zebrano podczas wyścigu o Biały Dom, kolejne 20 mln dol. – w ramach zbiórki na batalię o odzyskanie „skradzionej” prezydentury. Kwota ta stanowi co najmniej 10,7 proc. indywidualnych datków, jakie łącznie wpłynęły na konto kampanii Trumpa. Dla porównania kampania Joego Bidena zwróciła 2,2 proc. otrzymanych darowizn (21 mln dol.), czyli mniej więcej tyle, ile średnio oddają kandydaci (zdarza się, że darczyńcy np. wycofują swoje pieniądze).
Teoretycznie na formularzach fundraisingowych Trumpa – i tych papierowych, i tych online – znajdowały się wszystkie wymagane informacje. Tyle że trzeba się było mocno wysilić, by je zauważyć i zrozumieć. Zastrzeżenie, że zaznaczenie kartki oznacza zgodę na to, by kampania prezydenta pobierała zadeklarowaną darowiznę co miesiąc – a nie jednorazowo, jak chciała większość darczyńców – było umieszczone na dole strony drobnym druczkiem. Z kolei przy samej kratce widniał alarmistyczny komunikat wyborczy, taki jak: „Musisz udowodnić, że nie przeszedłeś na stronę radykalnej lewicy. Jeśli odhaczysz tę kratkę, powiemy Trumpowi, że jesteś dezerterem i popierasz demokratów”. Albo: „PRZEKAŻ swoje fundusze na zwycięstwo Trumpa! Odhaczenie kratki = przegrana republikanów”.
Tysiące sympatyków Donalda Trumpa ustawiają się w kolejce po zwrot pieniędzy, które były prezydent nieuczciwie zainkasował od nich w czasie kampanii. To tylko kolejny dowód na dysfunkcję amerykańskiego systemu finansowania wyborów
Sprawa wyszła na jaw w kwietniu tego roku, gdy dziennikarze śledczy „New York Timesa” zainteresowali się rekordową liczbą skarg wniesionych do FEC dotyczących masowych, nieautoryzowanych transakcji na kontach wyborców Trumpa. Osoby, które poczuły się wprowadzone w błąd, wystąpiły do swoich banków o cofnięcie automatycznych przelewów, na które nie wyraziły zgody (pozwala na to umowa o korzystanie z karty kredytowej). Wśród skarżących dominowali ludzie starsi i gorzej radzący sobie z obsługą komputera. Mimo to obrońcy prezydenta przekonywali, że wyborcy po prostu powinni dokładnie zapoznawać się z treścią dokumentów, które podpisują.
Eksperci są zdania, że metody ekipy Trumpa – choć nie stanowiły oszustwa – żerowały na ludzkich słabościach i były wysoce nieetyczne. Dotąd żaden z polityków kandydujących na wysokie stanowisko nie korzystał z technik manipulacji na tak wielką skalę. – Nikt wcześniej nie drenował kieszeni swoich wyborców aż tak bezczelnie. Miejmy tylko nadzieję, że sparzeni tym doświadczeniem Amerykanie nie dadzą się tak łatwo nabrać w przyszłości, a niektórzy fani Trumpa może nawet przejrzą na oczy i zrozumieją, kim naprawdę jest człowiek, który oszukuje nawet własną bazę – mówi DGP prof. Ciara Torres-Spelliscy, ekspertka prawa wyborczego z Brennan Center For Justice w Nowym Jorku.
Kandydacie, finansuj się sam
Afera doskonale pokazuje, jak agresywny charakter ma amerykański marketing polityczny, ale również przypomina, jak kluczową rolę odgrywają w wyborach w USA pieniądze. To jedna z rzeczy, których ojcowie założyciele nie przewidzieli. Pierwsi prezydenci – od Jerzego Waszyngtona po Johna Quincy Adamsa – finansowali kampanie z własnych oszczędności. Za ich czasów przyjmowano, że zdobycie funduszy na start w wyborach to prywatna sprawa każdego kandydata. Era fundrisingu zaczęła się dopiero w latach 30. XIX wieku wraz z kampanią Andrew Jacksona. Na efekty wpuszczenia do polityki prywatnych pieniędzy nie trzeba było długo czekać. Praktyka kupowania federalnych urzędów czy ustaw służących partykularnym interesom stała się plagą w drugiej połowie XIX wieku. W 1881 r. doszło nawet na tym tle do morderstwa: niejaki Charles Guiteau zastrzelił prezydenta Jamesa Garfielda za to, że nie dostał rzekomo obiecanej mu posady konsula w Austrii, choć wyłożył na kampanię polityka dużą sumę pieniędzy.
Na przełomie wieków system był tak skorumpowany, że Kongres postanowił wreszcie działać. W 1907 r. przegłosował pierwszą ustawę ograniczającą sposób finansowania kampanii: zabronił kandydatom przyjmowania darowizn od korporacji i organizacji non profit. Przed II wojną światową na kandydatów nałożono jeszcze obowiązek upubliczniania nazwisk swoich sponsorów oraz ustalono górne limity datków. Wreszcie w 1976 r., w reakcji na aferę Watergate, zaczęto eksperymentować z publicznym finansowaniem kampanii. Model ten znacznie odbiegał od tego, który działał w wielu krajach europejskich – dotyczył tylko wyścigów prezydenckich i przewidywał publiczne fundusze jedynie na zasadzie podwajania sum (tzw. matching funds) – kandydat musiał najpierw samodzielnie zebrać określoną kwotę, aby następnie otrzymać jej równowartość z budżetu (obowiązywał jednak górny pułap).
Ponieważ korzystanie z publicznych pieniędzy wiązało się z obowiązkiem przestrzegania limitu wydatków na kampanię, forma ta dość szybko zaczęła tracić na popularności. Pierwszy zrezygnował z niej George W. Bush w 1999 r. Od czasów Baracka Obamy nie sięgnął po nią już żaden kandydat.
Niczyje pieniądze dostają głos
Ultraliberalne zasady finansowania kampanii wyborczych w USA to przede wszystkim zasługa Sądu Najwyższego. Pierwszy krok w kierunku uwolnienia pieniędzy w polityce zrobił w 1976 r., gdy orzekł, że organizacje non profit mogą przyjmować nieograniczone datki zarówno od osób prywatnych, jak korporacji i związków zawodowych. Nie muszą przy tym ujawniać nazwisk ani nazw swoich darczyńców. Postawiono jedynie warunek, że nie mogą prowadzić kampanii politycznej bezpośrednio w imieniu popieranego kandydata (np. zachwalać go w spotach wyborczych). Mogą natomiast promować konkretne idee i propozycje, które forsuje.
Wyrok z 1976 r. otworzył bramy polityki dla tzw. dark money – pieniędzy bez imienia. – To idealna forma finansowania wyborów przez osoby, które obawiają się, że łączenie ich nazwisk czy szyldów firm z określonym politycznym celem może kosztować ich utratę klientów o odmiennych wartościach i światopoglądzie – wyjaśnia David Keating, wiceszef think tanku Institute for Free Speech w Waszyngtonie.
Drugi etap demontażu ograniczeń w finansowaniu kampanii rozpoczął się w 2010 r., gdy SN orzekł, że „korporacje to też ludzie”, a ich prawo do wolności wypowiedzi chroni pierwsza poprawka do konstytucji. W efekcie wolno im bez ograniczeń sponsorować kandydatów na wysokie stanowiska publiczne (sprawa Citizens United vs. FEC). Niedługo potem Sąd Apelacyjny dla Dystryktu Waszyngton dał też zielone światło dla tworzenia nowego rodzaju podmiotów finansujących kampanie – tzw. Super PAC. W odróżnieniu od zwykłych PAC (Komitety Akcji Politycznej, działają od 1943 r.) mogą one przyjmować nieograniczone darowizny od kogo tylko chcą, pod warunkiem że oficjalnie nie wspierają konkretnego kandydata, a swoje fundusze przeznaczają tylko na tzw. cele niezależne. W efekcie Super PAC stały się narzędziem pompowania bezimiennych pieniędzy w kampanie.
Teoretycznie podmioty te są zobowiązane ujawniać nazwiska i nazwy swoich darczyńców. Są jednak sposoby, by tego uniknąć. Super PAC korzystają np. z pośrednictwa spółek wydmuszek (shell companies) powoływanych wyłącznie do przepuszczania pieniędzy. Doskonałym przykładem tego rodzaju operacji był półmilionowy datek przekazany przez Super PAC Conservative Solutions na konto republikańskiego senatora Marca Rubio w czasie jego kampanii prezydenckiej w 2016 r. W zeznaniu dla FEC Conservative Solutions podało, że pieniądze otrzymało od korporacji o nazwie IGX LLC. Śledztwo agencji Associated Press ujawniło, że właścicielem firmy, zarejestrowanej pod adresem rozwalającego się magazynu w stanie Delaware, był nowojorski inwestor Andrew Duncan – i to z jego rachunku przelano pół miliona dolarów, które ostatecznie trafiły do Rubio.
Coraz popularniejsze staje się tworzenie tzw. pop-up Super PAC. Rejestrują one swoją działalność na tyle późno, że termin ujawnienia list darczyńców upływa już po wyborach. Upublicznienie nazwisk nie wpłynie więc na to, jak zagłosują obywatele. Tak np. zadziałał podczas prawyborów Partii Demokratycznej w lutym 2020 r. PersistPAC, wspierający kandydaturę Elizabeth Warren. Nazwiska fundatorów PersistPAC ujawniono dopiero 13 marca.
Demokracja pod młotek
W wyborach prezydenckich w 2008 r., ostatnich przed wyrokiem Citiznes United vs. FEC, wartość bezimiennych pieniędzy szacowano na 102 mln dol. Cztery lata później było to już 312 mln dol. „Super PAC to idealna gra dla milionerów i miliarderów. To kanał do pompowania w politykę pieniędzy przez korporacje. Tymczasem obywatel jest marginalizowany i może jedynie przyglądać się temu, jak korupcja zżera naszą demokrację” – pisał waszyngtoński think tank Demos w 2012 r. Całkowity koszt ostatnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych sięgnął 11 mld dol. Był to kolejny historyczny rekord. Według OpenSecrets.org bezimienna kasa w 2020 r. odpowiadała za 10 proc. wyborczych funduszy.
Dark money były też impulsem dla eksplozji negatywnych reklamówek politycznych (negative advertising), najbardziej charakterystycznego i najkosztowniejszego elementu rywalizacji partyjnej w Ameryce. Teoretycznie prawo zabrania organizacjom non profit i Super PAC bezpośrednio kontaktować się ze sztabami wyborczymi i koordynować z nimi swoich działań. W praktyce nie jest to wielka przeszkoda. – Można zorganizować własną kampanię, która przedstawi w negatywnym świetle przeciwnika kandydata czy partii, których popieramy. Za kłamstwa i ciosy poniżej pasa nikt przecież nie będzie pociągnięty do odpowiedzialności, bo nie wiadomo, kogo karać – wyjaśnia Anna Massoglia, ekspertka z waszyngtońskiego Center for Responsive Politics.
Nielegalne pozostają wciąż działania zmierzające do ukrycia danych darczyńców. Dla organizacji walczących o transparentność systemu i szerzej – reformę wyborczych finansów – to podstawa, by zawiadomić FEC o podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyborczego. Sęk w tym, że urzędnicy okazują się często bezradni. Watchdog Citizens for Responsibility and Ethics (CREW) od trzech lat walczy o ukaranie wspomnianego Andrew Duncana, inwestora i przyjaciela senatora Rubio. FEC tłumaczy się nadmiarem obowiązków i zaległościami w rozpatrywaniu wniosków. Problem na tym się nie kończy. Powszechnie uważa się, że FEC, która ma za zadanie walczyć z korupcją w polityce, sama jest upolityczniona. Sześciu komisarzy nominuje prezydent USA, zwykle po trzech z każdej partii. Przegłosowanie jakichkolwiek zmian w dotychczasowym systemie wymagałoby jednak porozumienia między głównymi ugrupowaniami, a to w dzisiejszych czasach rzadko okazuje się możliwe.
Klub bogatych wujków i ciotek
Głównym źródłem finansowania amerykańskich kampanii nadal pozostaje prywatna kieszeń obywateli – ich pieniądze stanowią połowę wyborczych finansów. Tak zwani mali darczyńcy, czyli Amerykanie, którzy zasilają partyjną skarbonkę kwotami niższymi niż 200 dol., w 2020 r. wyłożyli 20 proc. funduszy. Prawie dwa razy tyle pochodziło od tzw. dużych darczyńców, którzy przelewali kwoty powyżej 200 dol. Nieproporcjonalnie wielką rolę w finansowaniu kampanii politycznych odgrywają jednak „superdarczyńcy”, czyli bogacze, którzy przekazują kandydatom darowizny powyżej 5 tys. dolarów. Często są to sumy idące w miliony. Mimo że w ubiegłym roku najzamożniejsi sponsorzy stanowili tylko 0,86 proc. wszystkich prywatnych darczyńców, to odpowiadali za 74 proc. ofiarowanych pieniędzy. Łącznie było to ponad 5 mld dol. Blisko połowa tej kwoty wpłynęła do polityków od 44 tys. osób, a 1,4 mld dol. – od grona liczącego 2436 milionerów i miliarderów. – Co nam to mówi o możliwościach wywierania wpływu na politykę przez zwykłego człowieka? Nic dobrego – mówi profesor Torres-Spelliscy. – Jeśli nie zreformujemy systemu, by to, co publiczne, było opłacane z publicznych pieniędzy, system coraz bardziej będzie „inwestował” w tych, którzy mogą mu zapewnić pieniądze.
Szanse na to, że Sąd Najwyższy zrobi krok w tył, są niewielkie. Większość obecnego składu stanowią konserwatyści, a ci w Ameryce zawsze dążą bardziej do ograniczania niż poszerzania roli państwa w każdej sferze życia. Mamy nawet pierwsze dowody, że na zmiany się nie zanosi. W sierpniu br. SN uznał za niekonstytucyjne – a tym samym unieważnił – nowe prawo przyjęte w Kalifornii, które w imię walki z korupcją nałożyło na organizacje non profit wymóg ujawniania danych darczyńców. Wszystko wskazuje na to, że zarówno wielki biznes, jak i superdarczyńcy mogą spokojnie szykować swoje pieniądze na dalsze zakupy w Waszyngtonie.