- Pojawienie się kredytów walutowych było pochodną walki z hiperinflacją. Wprowadzone wówczas wymogi informacyjne można dziś uznać za nie do końca wystarczające - mówi Andrzej Powierża, analityk rynku akcji, od 2007 roku zatrudniony w Domu Maklerskim Banku Handlowego.

Z Andrzejem Powierżą rozmawia Łukasz Wilkowicz
Jaka jest sytuacja frankowiczów? Przez kilka lat sądy wydawały wyroki korzystne raczej dla banków. Ale po orzeczeniu TSUE z 2019 r. w sprawie państwa Dziubaków to się zmieniło, choć ostatnio mieliśmy takie rozstrzygnięcia jak wyrok trybunału w sprawie Banku BPH czy Sądu Najwyższego dotyczący przedawnienia roszczeń w sprawach frankowych. Niedawno TSUE wypowiedział się też w sprawie kredytów walutowych na Węgrzech w sposób, który z nadzieją został odebrany przez naszych finansistów. Pytam o sytuację klientów, ale to gra o sumie zerowej, bo po drugiej stronie są przecież banki.
Jest jeszcze trzecia grupa uczestników: prawnicy. Więc to nie do końca gra o sumie zerowej. Ale zanim odpowiem, gdzie teraz jesteśmy, wyjaśnię, skąd przyszliśmy. Trzeba zwrócić uwagę na dwie rzeczy: unijne prawo i genezę samych kredytów.
Najpierw prawo, czyli dyrektywa konsumencka.
Przewidzianym w niej środkiem ochrony pożyczkobiorców jest usuwanie z umów nieuczciwych zapisów, lecz przy utrzymaniu samego kontraktu. Wychodzi się bowiem z założenia, że konsument chciał kupić określoną usługę czy towar. Dyrektywy nie tworzono z myślą o sytuacji, gdy z różnych przyczyn konsumentowi zależy na tym, by doprowadzić do upadku umowy. Należy zauważyć, że w samej dyrektywie nie ma mowy o „skutku odstraszającym”, w pewnym momencie pojęcie to wprowadził sam TSUE. Wynika to z poważnego podejścia do prawa: państwa członkowskie powinny doprowadzić do tego, aby niedozwolone postanowienia nie występowały w obrocie prawnym. Ale nie chodzi o uchwalanie zakazu dla samego zakazu, ze świadomością, że nie będzie respektowany. Chodzi o to, żeby to, co jest w prawie zapisane, było rzeczywiście wdrażane. Druga rzecz to, skąd wzięły się te kredyty.
Były popularne, bo były tanie.
Ale dlaczego w Czechach nie ma problemu kredytów walutowych, a u nas jest? Bo pożyczki w koronach były tanie, a w złotym nie. Przy każdej okazji trzeba powtarzać, że kredyty walutowe są spuścizną hiperinflacji. Chciano dobić inflację - stąd wysokie stopy procentowe w złotych. Najpierw były pożyczki z wypłatą w zagranicznej walucie, później dla wygody klientów banki wprowadziły mechanizm, w którym wypłata była w złotówkach. Ale ze względu na powiązanie z kursem waluty te kredyty były de facto zakładami o zmianę kursu w przyszłości. A ten jest nieprzewidywalny. I tak trzeba na te umowy patrzeć. Z jednej strony banki powinny wiedzieć, że nie ma pewności, po jakim kursie klienci będą spłacać pożyczki. I jak wynika z popularnych dokumentów - opublikowanej wymiany korespondencji między bankami a urzędami państwowymi - ta świadomość była. Ale z drugiej strony - odrzućmy oskarżenia, że banki celowo wprowadziły klientów na minę. To był zakład o przyszłe kursy walut nie z bankiem, bo ten nie bierze na siebie ryzyka kursowego, tylko z globalnym rynkiem, który nie żyje w oderwaniu od realnej gospodarki. Więc można powiedzieć, że był to zakład z całym światem - i niestety ta gra skończyła się przegraną kredytobiorców. Ale dla mnie dwa podstawowe pytania są takie: czy oferowanie takich produktów było właściwe i czy konsumenci byli w odpowiedni sposób informowani o ryzyku? Dyrektywa 93/13 kładzie olbrzymi nacisk na dostarczenie konsumentowi wszystkich potrzebnych mu informacji.
Jakie jest znaczenie wrześniowego wyroku TSUE dotyczącego kredytów walutowych na Węgrzech? Według unijnego trybunału możliwe było ustawowe przewalutowanie pożyczek po bieżącym kursie, jakiego dokonano finalnie na przełomie lat 2014/2015, tuż przed skokiem kursu franka.
Wokół wątku węgierskiego już wcześniej krążyło sporo mitów, jednak po ostatnim wyroku TSUE są one obalane. W 2014 r. Budapeszt podjął próbę rozwiązania problemu przez ustawę, która nakazywała zastąpić w umowach kursy kupna i sprzedaży ustalane przez banki kursem Banku Węgier. Zrobiono to z mocą wsteczną, a dodatkowo nakazano zwrot klientom niektórych innych kosztów wynikających z jednostronnych zmian warunków umów dokonanych przez banki. Kredyty przewalutowano na forinta po kursie zbliżonym do ówczesnego kursu rynkowego i od tego momentu klienci nie byli już narażeni na dalsze ryzyko kursowe. Ale jednocześnie to po ich stronie był koszt wynikający z osłabienia forinta od 2007 r. do 2014 r. Tak więc rozwiązanie węgierskie było umiarkowanie korzystne dla kredytobiorców. Niektórzy próbowali więc przerzucić koszty deprecjacji forinta na banki. I trzy lata temu TSUE rozdzielił dwie sprawy związane z tymi kredytami. Stwierdził, że jedną rzeczą są postanowienia dotyczące kursu i spreadu - ustawodawca mógł z mocą wsteczną zastąpić kursy banków kursem banku centralnego. Czymś innym jest natomiast zastanawianie się, czy uczciwe jest coś, co nazwano klauzulą ryzyka kursowego. Sądy węgierskie - trudno mi oceniać, w jakim stopniu na podstawie niezawisłego osądu - zwykle nie uznają argumentów kredytobiorców podważających te umowy, wychodząc z założenia, że uczciwy był następujący mechanizm: w zamian za niższe oprocentowanie konsument brał na siebie ryzyko kursowe. Jednak pozwów konsumentów przybywało i pojawiło się kolejne pytanie do TSUE - tak dochodzimy do ostatniego rozstrzygnięcia. Trybunał w zasadzie potwierdził w nim to, co wynika z dyrektywy i wcześniejszego orzecznictwa - celem powinna być eliminacja z umowy niedozwolonych postanowień, zaś postanowień wynikających z przepisów prawa, chociażby działających wstecz, dyrektywa nie dotyka. Do sytuacji węgierskiej to niewiele wniosło.
A do polskiej?
Wydaje mi się, że w małym stopniu jest to do przełożenia na naszą sytuację, bo my nie mamy przepisu, który nakazywałby stosować w zawartych w przeszłości umowach kurs NBP zamiast tabel kursowych banków. Znaczenie praktyczne może być jednak takie, że być może banki będą starać się wylobbować ustawę podobną do węgierskiej - z ich punktu widzenia dawałoby to, choć moim zdaniem złudną, szansę na ograniczenie kosztów problemu frankowego do 8-10 mld zł. Gdyby doszło do uchwalenia takiej ustawy, można by liczyć, że TSUE oceni ją podobnie jak rozwiązanie węgierskie. Ale wydaje mi się, że rozwiązanie ustawowe jest mało prawdopodobne. Poza tym polskie sądy raczej nie poszłyby ścieżką węgierską. Oczywiście głównym zarzutem podnoszonym w sądach przez frankowiczów jest abuzywność odesłań do tabel kursowych, lecz coraz częściej pojawia się wątek niedopełnienia przez banki obowiązków informacyjnych w zakresie podejmowanego przez klienta ryzyka kursowego. Mamy też bardzo ciekawe wyroki TSUE z czerwca dotyczące francuskich kredytów walutowych. Zdaniem trybunału sama asymetria kontraktu - ryzyko walutowe banku z definicji jest ograniczone, klienta nieograniczone - może świadczyć o abuzywności postanowienia umownego. Choć ostateczna decyzja jak zawsze należy do sądu krajowego.
Mówił pan o wyrokach TSUE dotyczących Węgier czy Francji, a wiosną był też wyrok w sprawie polskiej - dotyczącej Banku BPH.
W części akcentowanej przez banki chodzi o to, żeby nie unieważniać umów, a tylko usuwać z nich niedozwolone klauzule. Z tym, że jeśli z umowy kredytu frankowego usuniemy odwołanie do kursów z tabeli banku, to - nie mając ustawy takiej jak węgierska, i słuchając wyroku TSUE w sprawie państwa Dziubak nie stosujemy kursu NBP na zasadzie ustalonego zwyczaju - pozostaje nam tylko stwierdzenie nieważności umowy lub odfrankowienie, czyli uznanie kredytu frankowego za kredyt złotowy z oprocentowaniem opartym na LIBOR CHF. Jako sukces banków jest postrzegane też majowe rozstrzygnięcie siódemkowego składu Sądu Najwyższego, które w praktyce wyeliminowało ryzyko „darmowego mieszkania” - sytuacji, że przy unieważnieniu umowy klient nie musi zwracać nawet wypłaconej przez bank kwoty. Wydaje mi się, że ta uchwała dotycząca przedawnienia roszczeń zwłaszcza z perspektywy banków nie była wielkim zaskoczeniem. W ich kursach akcji nie było widać ryzyka „mieszkań za darmo”, czyli dodatkowych 100 mld zł kosztów, z którymi sektor by sobie nie poradził.
Może ryzyka nie było w wycenie giełdowej, bo tak zdecydował rynek - te same instytucje, które wcześniej wygrały „zakład o franka” z klientami naszych banków? Tym razem rynek uznał, że to się nie opłaci.
Odpowiem tak: ci, którzy kupują lub sprzedają akcje polskich banków, zawierają dziś zakład nie o to, co było słuszne lub nie, tylko - jakie faktycznie będzie orzecznictwo i jakie będą straty sektora związane z tym problemem. Wybierają najbardziej prawdopodobny wariant, a nie taki, który byłby dla nich korzystny lub niekorzystny.
Frankowicze byli jednak rozczarowani decyzją SN. Liczyli, że odpowiedź będzie inna.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zadaniem pełnomocników procesowych strony jest dążenie do maksymalizacji jej korzyści. Rozumiem, że pełnomocnicy frankowiczów nie są zadowoleni. Jeszcze raz: rynek, patrzący na sprawę z dystansu, takiego rozwiązania, jakiego chcieli pożyczkobiorcy, się nie spodziewał. Poza tym wydaje mi się, że nie było specjalnych argumentów, by uznać rozwiązanie za uzasadnione: czy patrząc na istotę przedawnienia, czy też istotę dyrektywy. Przypomnijmy, jej „efekt odstraszający” wynika z funkcjonalnego myślenia, a nie z tego, że celem dyrektywy jest maksymalne ukaranie przedsiębiorców.
Obie strony - frankowicze i banki - liczyły za to na rozstrzygnięcie Izby Cywilnej w pełnym składzie, czyli na odpowiedzi na pytania zadane przez I prezes SN. Teraz i ta sprawa się odwlecze, bo IC wystąpiła z pytaniami do TSUE - choć dotyczącymi nie kredytów, ale sytuacji w samym Sądzie Najwyższym. Jakie znaczenie będzie mieć ten upływ czasu?
Według mnie zadanie w tym momencie pytań całej IC SN nie miało merytorycznego uzasadnienia. Czas na uchwałę całej izby jest wtedy, gdy mamy rozbieżne uchwały składów siódemkowych. Można więc się zastanawiać, co w ogóle stało za pomysłem pytań. Na pewno nie doprowadziły do deklarowanego celu - rozwikłania wątpliwości. Teraz trudno powiedzieć, kiedy IC przedstawi odpowiedzi na pytania. Dziś, kiedy zastanawiam się nad perspektywami kwestii frankowej, to w ogóle nie myślę o tej uchwale. Zakładam, że w przewidywalnej przyszłości jej nie będzie.
W Sądzie Najwyższym jest jeszcze sprawa dotycząca wynagrodzenia za korzystanie z kapitału, w której już w październiku doszło do zmiany sędziego sprawo zdawcy.
Z tą sprawą akurat wiązałem dość duże nadzieje. Niestety posiedzenia 8 listopada nie będzie. Pewnie rozstrzygnięcie w tej kwestii zostanie przerzucone na sądy powszechne. W aktualnym stanie prawnym i orzecznictwa praktyka jest taka, że większość spraw wygrywają frankowicze: zwykle jest to unieważnienie bądź stwierdzenie nieważności umowy. Mamy natomiast bardzo małą liczbę orzeczeń dotyczących kwestii wynagrodzenia za korzystanie z kapitału. Ale widziałem takie wyroki, w których sąd z góry rozstrzygał tę kwestię przy okazji unieważnienia, przesądzając, że bank ma prawo wyłącznie do kwoty wypłaconego kredytu. Skoro mówimy o liczbie orzeczeń - bardzo mało jest prawomocnych wyroków, takich, w których konsumenci ostatecznie wygrali, a ich kredyt się zmniejszył. Ale w pewnym momencie to się zmieni i ciekawe, jak na chęć pozywania banków wpłynie „efekt nowego samochodu u sąsiada”.
Gdy będzie można się pochwalić, że po wygranej sprawie z bankiem pieniądze wpłynęły na konto.
Tak. Zastanawiam się nad tym, czy obawa o wzrost liczby nowych pozwów skłoni banki, by śladem PKO BP pójść w stronę ugód, czy raczej do próby wylobbowania ścieżki węgierskiej.
Przykład PKO BP pokazuje, że zainteresowanie ugodami po stronie klientów jest spore.
Ale istotne będzie nie samo wyrażanie chęci ugód przez klientów, lecz ich faktyczne zawieranie. Tu znaczenie będzie miała też wydajność sądu polubownego przy KNF, który uczestniczy w tym całym procederze.
Znane są ogólne ramy tych ugód: przeliczenie kredytu tak, jakby od początku był w złotych. Ale nie wiemy, jakie jest pole do negocjacji: czy można uzgodnić z bankiem wydłużenie czasu spłaty, czy uzyskać jakieś inne ustępstwa?
To ciekawe pytanie. Dla mnie jedynym sensownym rozwiązaniem tego problemu są ugody, pytanie jednak, na jakich warunkach oparte. Dla mnie niespodzianką jest powodzenie ugód zawieranych przez Bank Millennium. O nich wiemy jeszcze mniej - poza tym, że jest ich dość dużo i że są na warunkach korzystniejszych dla banku niż propozycja KNF. To zaś oznacza, że jest grupa kredytobiorców zainteresowana jakąkolwiek ugodą. I pozwy w innych bankach mogą brać się z tego, że ich klienci nie mieli żadnej innej możliwości, jak tylko pójść do sądu. Nie znając dokładnie treści tych ugód, trudno też oceniać, na ile one są w przyszłości do podważenia. Jeszcze raz odwołując się do orzecznictwa TSUE: konsument może zrezygnować z ochrony, jaką daje dyrektywa, ale trzeba to zrobić w sposób wyraźny, trzeba też wiedzieć, z czego się rezygnuje. Czyli klient musi być dobrze poinformowany o konsekwencjach, jakie niesie ugoda. Praktyka pokaże, jak precyzyjny opis konsekwencji takiej rezygnacji będzie wymagany. Dla banków to dylemat - im bardziej szczegółowo przedstawią klientowi różnice między konsekwencjami abuzywności klauzul według aktualnego orzecznictwa, a tym, co będzie miał on po ugodzie, tym mniejsza będzie skłonność konsumenta do polubownego rozwiązania. A jeśli zrobią to nie dość szczegółowo - zwiększą ryzyko podważenia ugody w przyszłości.
Dla której strony odkładanie w czasie rozstrzygnięć frankowych jest korzystne?
Dla banków to kupienie czasu. Większość sektora jest rentowna, a przy rosnących stopach procentowych ta rentowność jeszcze wzrośnie. Rozkładanie rozliczenia w czasie ułatwia rozwiązanie problemu kredytów walutowych bez konieczności podwyższania kapitału. Ale jest i druga strona medalu. Niektóre polskie banki od pewnego czasu to, co zarobią, odkładają na rezerwy na przyszłe przegrane z kredytobiorcami. Przyspieszenie tworzenia rezerw mogłoby zagrozić funkcjonowaniu niektórych z nich - obiektywnie patrząc, nie byłoby to w interesie frankowiczów.
Związek Banków Polskich uważa, że krajowe sądy niewłaściwie stosują unijną dyrektywę konsumencką. ZBP mówił niedawno o możliwości zwrócenia się do Komisji Europejskiej, żeby zajęła się tą sprawą. Ma podstawy?
Niespecjalnie je widzę. Wrócę do głównego wątku - celem dyrektywy jest usunięcie niedozwolonych postanowień, ale jeśli bez nich umowa nie może funkcjonować, to musi upaść. Pytanie: co możemy włożyć do umów zamiast tabel kursowych banków? Bankowcy znów ostatnio mówili o art. 358 kodeksu cywilnego. Z tym, że w obecnym brzmieniu przepis ten nie obowiązywał w momencie zawierania większości umów frankowych. W przeciwieństwie do Węgier, w Polsce na razie nie ma przepisu, który nakazywałby stosowanie go z mocą wsteczną, ani przepisu nakazującego wbrew woli stron zastąpienie nim postanowień umowy odsyłających do tabel bankowych. Jest też różnica kierunku świadczenia. Przepis mówi o zapłaceniu w złotych zobowiązania wyrażonego w walucie obcej, a nie o ujęciu w CHF w księgach banku kredytu indeksowanego wypłaconego w złotych - w najlepszym razie przepis ten musiałby być stosowany na zasadzie analogii, a nie wprost. Natomiast banki cały czas mogą walczyć o to, by na gruncie polskiego prawa sądy nie uznawały odesłań do tabel kursowych za niedozwolone postanowienia umowne. TSUE, wbrew temu jak się przedstawia jego rozstrzygnięcia, nie odnosi się do konkretnych postanowień umownych, nie przesądza ich abuzywności. Wypowiada się na temat prawa, nie sytuacji faktycznych. Uznanie czegoś za postanowienie niedozwolone lub nie, czyli zastosowanie przepisów do konkretnej sytuacji, jest w gestii sądów krajowych - jak przekonali się węgierscy frankowicze przy okazji klauzuli ryzyka walutowego.
Zatem odwołanie do tabel kursowych jest uczciwe czy nie?
Rzeczywistość jest taka, że od uchwały SN z 20 czerwca 2018 r., która moim zdaniem była większym przełomem niż wyrok TSUE w sprawie państwa Dziubaków, sądy w zasadzie w 100 proc. przypadków uznają te zapisy za nieuczciwe. Jako analityk sektora nie mogę się z tym kłócić, choć jako prawnik dostrzegam możliwość takiej wykładni tych odwołań, która nie dawałaby bankom dowolności i tym samym nie byłyby one abuzywne.
A czy banki właściwie informowały o ryzyku kursowym?
Chyba wszyscy się zgadzamy, że kursy są nieprzewidywalne. Pierwsze pytanie: czy od takiego zdania nie powinna się zaczynać klauzula o ryzyku walutowym? I drugie: czy właściwe poinformowanie o ryzyku nie powinno pokazywać zmienności w perspektywie np. 30 lat?
Gdy umowy zawierano, historia kursu złotego swobodnie kształtowanego przez rynek nie miała nawet 10 lat.
Zamiast złotego można było pokazać zmienność dolara do franka. Jest trzecia kwestia: nie widziałem umowy, w której byłby pokazany wpływ zmiany kursu na relację wartości kredytu do wartości nieruchomości. Innymi słowy - że można stać się więźniem kredytu, a właśnie to spotkało frankowiczów. Przy niezmienionym okresie kredytowania wysokość raty po skoku kursu franka specjalnie nie wzrosła, bo stopy procentowe zostały obniżone i niższe oprocentowanie skompensowało ten wzrost. W efekcie wahania raty dla większości klientów frankowych mieszczą się w normalnych widełkach wahań przy kredycie o zmiennym oprocentowaniu. Tym, co dotknęło wiele osób, zwłaszcza z uwagi na życiowe nieszczęścia - utratę pracy, chorobę czy rozwód - była relacja wielkości kredytu do wartości mieszkania. Ona za sprawą wzrostu kursu franka poszła do góry. A o takim ryzyku w umowach, które ja widziałem, nie było mowy.
Banki przekazywały tylko takie informacje, jakich wymagała od nich rekomendacja nadzoru.
To nie jest usprawiedliwieniem. Można też stawiać pytanie, czy państwo nie powinno poczuwać się do pomocy w rozwiązaniu problemu, a nie tylko zostawiać go bankom, frankowiczom, sądom. Bo przecież to państwo stworzyło warunki do tego, że ten problem powstał: pojawienie się kredytów walutowych było pochodną walki z hiperinflacją. Wprowadzone wówczas wymogi informacyjne można dziś uznać za nie do końca wystarczające.
Andrzej Powierża doktor prawa i doradca inwestycyjny. Od 1998 r. jako analityk rynku akcji zajmuje się polskim sektorem bankowym. Pracował m.in. w Wood&Co, DI BRE Banku, Domu Maklerskim PKO BP, a od 2007 r. jest zatrudniony w Domu Maklerskim Banku Handlowego.