Ocieplenie klimatu i transformacja energetyczna, COVID-19 i ślimacząca się digitalizacja to najważniejsze tematy niemieckiej kampanii wyborczej. Ale główne partie mówią podobnie. Rewolucji nie będzie.

Mimo że tło plakatu jest wściekle czerwone, to Karol Marks patrzy wręcz dobrotliwie. Hasło Komunistycznej Partii Niemiec „Wywłaszczyć, ale porządnie. Żadnego centa dla koncernów nieruchomościowych” nawiązuje do referendum, które przy okazji niedzielnych wyborów parlamentarnych odbędzie się w Berlinie. W Niemczech na tysiąc mieszkańców przypada ponad 500 mieszkań (dla porównania: w Polsce mniej niż 400), ale temat zbyt małej liczby lokali i wysokich czynszów stał się w kampanii gorący. Między innymi dlatego, że za Odrą bardzo dużo osób wynajmuje swoje M od wielkich przedsiębiorstw. Firmy te często mają po kilkadziesiąt tysięcy mieszkań. Najwięksi gracze – jak Vonovia czy Deutsche Wohnen, którzy właśnie rozmawiają o połączeniu – nawet więcej, bo w sumie ponad pół miliona. W Berlinie toczy się teraz dyskusja, czy koncerny nieruchomościowe w jakiś sposób „uspołecznić”, a w całym kraju – jak tych mieszkań budować więcej. Ale komuniści to skrajne skrzydło tej debaty. Prowadząca w sondażach, też przecież lewicowa socjaldemokracja jest przeciwna uspołecznieniu, nie mówiąc o wywłaszczeniu. – Trzeba tworzyć przystępne cenowo miejsca do mieszkania, ale ta metoda jest zła. Uspołecznienie będzie kosztować miliardy, a nie stworzy żadnego dodatkowego mieszkania – mówił w ubiegłym tygodniu na łamach stołecznej „Tagesspiegel” Klaus Wowereit, który przez prawie 15 lat był burmistrzem Berlina z ramienia SPD, a obecnie jest na emeryturze.
Problem braku mieszkań zauważają wszystkie główne partie. W podobnym tonie wypowiadają się chadecy z CDU, którzy w swoim programie zapisali, że stworzą „więcej przestrzeni do życia, budując 400 tys. mieszkań rocznie, z których 100 tys. będzie finansowanych ze środków publicznych. Będziemy ograniczać wzrost czynszów, pozwalając na wzrost czynszów w «zapalnych» dzielnicach mieszkaniowych tylko zgodnie ze stopą inflacji”. Ta liczba nie wydaje się przesadzona, bo według niemieckiego urzędu statystycznego Destatis w 2020 r. zbudowano 306 tys. lokali, najwięcej od ponad 20 lat. Kraj przeżywa boom budowlany; gospodarka ogólnie ma się dobrze i wychodzi już z covidowej zapaści, dlatego też np. temat bezrobocia w kampanii wyborczej praktycznie się nie pojawia.
Klimat, głupcze
Za to wszem i wobec mówi się o zmianach klimatycznych i wiążącej się z tym transformacji energetycznej. W przedwyborczy piątek, kilkadziesiąt godzin przed tym, jak Niemcy ruszą do urn, odbędzie się ogólnoświatowy strajk klimatyczny. Między Odrą a Renem demonstracja będzie miała miejsce w prawie 500 miejscowościach, a do stolicy ma przyjechać gwiazda ruchu ekologicznego 18-letnia Greta Thunberg ze Szwecji. O Fridays for Future, organizatorze wydarzenia, wypowiadała się sama kanclerz Angela Merkel, a namioty aktywistów wciąż rozbite są w niedaleko położonym od Bramy Brandenburskiej parku Tiergarten.
Kwestia zmian klimatycznych zyskała na znaczeniu zwłaszcza w wyniku lipcowej powodzi w zachodnich landach. Bilans katastrofy był tragiczny. Zginęło prawie 200 osób, a tysiące straciły dobytek życia. Z trzech głównych partii najdalej posuniętych rozwiązań chcą Zieloni. – Nie można już bazować na półśrodkach – mówiła w debacie kandydatów na kanclerza w telewizji ProSieben szefowa Zielonych Annalena Baerbock. Wskazywała jasno, że jej oponenci Olaf Scholz i Armin Laschet, którzy reprezentują partie rządzące wspólnie przez ostatnie osiem lat (socjaldemokracja i chadecja) zrobili za mało. Baerbock chce szybkiego potrojenia liczby wiatraków w kraju, paneli słonecznych na każdym nowo budowanym dachu, a od 2030 r. zakazu rejestracji nowych samochodów, które nie są zeroemisyjne. No i przede wszystkim przyspieszenia energetycznego wyjścia z węgla. Niedawno przyjęte prawo przewiduje, że elektrownie bazujące na węglu będą musiały zakończyć działalność do 2038 r., z kolei partia Baerbock chce, by wydarzyło się to do 2030 r. – W tym obszarze wyborcy najwyżej oceniają kompetencje Zielonych, którzy reform chcą szybko. Ale temat zmian klimatycznych i transformacji energetycznej stał się bardzo ważny – nie ma partii, która by się do tego nie odniosła – tłumaczy dr Anna Kwiatkowska, kierowniczka zespołu Niemiec i Europy Północnej w Ośrodku Studiów Wschodnich. – Spór dotyczy instrumentów i czasu realizacji. W uproszczeniu chadecy mówią: transformacja tak, ale trzeba utrzymać miejsca pracy. Socjaldemokracja – że koszty trzeba sprawiedliwie rozłożyć: nie może być tak, że pojawi się ubóstwo energetyczne. Czyli że części ludzi nie będzie stać na prąd – dodaje ekspertka.
Według badań społecznych Niemcy uważają zmiany klimatyczny za najważniejszy problem; istnieje też większa niż w Polsce świadomość, że transformacja energetyczna będzie kosztować. Co nowe, to fakt, że w ostatnim czasie nawet w chadecji pojawiają się głosy o tym, iż niemieckie wyjście z energii atomowej, ogłoszone znienacka po katastrofie w Fukushimie w 2011 r., było zbyt szybkie. Tak mówił m.in. kandydat na kanclerza Armin Laschet, a później powtórzył to Friedrich Merz ze skrzydła konserwatywnego CDU.
Ale problemów wiążących się z transformację energetyczną jest więcej. Kolejny to opóźnienia w inwestycjach. – Bardzo długo czekamy na pozwolenia na budowę albo przyłączenia do sieci. Średnio przy inwestycjach w farmy wiatrowe mamy opóźnienia od pięciu do siedmiu lat. Dlatego nie możemy konwencjonalnych elektrowni wyłączyć wystarczająco szybko, by osiągnąć cele klimatyczne – wyjaśniał na łamach tygodnika „Der Spiegel” Markus Krebber, prezes energetycznego giganta RWE. Podkreślał też, że najważniejsze decyzje w sprawach transformacji energetycznej powinny zapaść w pierwszej połowie nadchodzącej kadencji Bundestagu, a kluczem są działki, na których można budować, przyspieszenie procesu wydawania pozwoleń i ograniczenie ich skarżenia. Biorąc pod uwagę, że w Niemczech kultura protestowania obywatelskiego jest silna, może to być trudne.
Problem z zieloną transformacją ma także podstawowa gałąź niemieckiego przemysłu, czyli producenci samochodów. Do tej pory tabliczki „made in Germany” trudno znaleźć na nowocześniejszych rozwiązaniach w autach na prąd i ich bateriach. Tutaj znacznie bardziej zaawansowani technologicznie są Chińczycy, Koreańczycy czy Amerykanie. To się będzie zmieniać, bo duzi producenci zza Odry w ostatnich kilkunastu miesiącach ogłosili kilka znaczących inwestycji, a pod Berlinem gigantyczną fabrykę buduje Tesla. Ale wiąże się to z kosztami. Jak podawała „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, państwo wspomoże amerykańskiego potentata gigantyczną kwotą 1,1 mld euro, czyli 5 mld zł. Zapewne Niemcy sobie poradzą, ale na razie w czołówce produkcji e-aut nie są. Niemniej najważniejsi politycy mówią, że transformacja energetyczna będzie największą zmianą przemysłową od dziesięcioleci. Padają wręcz porównania do rewolucji przemysłowej.
Langsam, langsam
Kolejnym ważnym tematem kampanijnym była pandemia COVID-19 i jej skutki. Na początku Niemcy radzili sobie całkiem nieźle, liczba zakażonych była proporcjonalnie mniejsza niż u sąsiadów. Do dziś w sklepach widok kogoś bez maseczki jest czymś raczej niespotykanym. System ochrony zdrowia wytrzymał, a Niemcy przyjmowali nawet chorych od Francji, która przeszła przez największe fale zachorowań znacznie gorzej. Ustępująca kanclerz Angela Merkel po raz kolejny pokazała, że świetnie radzi sobie z kryzysami. Ale z czasem coraz bardziej widoczne stawały się problemy strukturalne Republiki Federalnej. Jeden z nich to podział na kraje związkowe i w związku z tym duże problemy w koordynacji polityki zdrowotnej. Później Niemcy przeżyli szok, gdy okazało się, że choć to rodzimy BioNTech jest współproducentem preparatu antycovidowego, kraj nie znalazł się w czołówce, jeśli chodzi o szybkość szczepień na świecie. Krytyka mocno dotknęła ministra zdrowia Jensa Spahna i zniweczyła jego marzenia o zostaniu już teraz kanclerzem. Wprawdzie z czasem to się zmieniło, Niemcy uspokoili się dopiero po tym, gdy prześcignęli Amerykanów. Ale najważniejszy mankament, jaki odsłoniła pandemia za Odrą, to zapóźnienia infrastrukturalne. – W Niemczech sieć światłowodowa nie dociera w wiele miejsc, po prostu internet bywa bardzo wolny. A to się przełożyło na to, że zdalna nauka czy praca często były niemożliwe. Problemem nie był brak pieniędzy np. na laptopy, ale braki infrastrukturalne, których nie da się szybko nadrobić. Podobnie jak braku specjalistów IT – tłumaczy dr Kwiatkowska z OSW. W momencie gdy duża część społeczeństwa przerzuciła się na pracę czy szkołę zdalną, stało się to problemem kluczowym. Jak podaje European Center for Digital Competitiveness w Berlinie, jeśli chodzi o zmiany w tym obszarze, w latach 2018–2020 na 20 największych gospodarek świata pod tym względem Niemcy były na miejscu 18. Gorzej wypadły tylko Japonia i Indie.
Najgłośniej krytykują to liberałowie z FDP, którzy oprócz zwiększenia przepustowości łączy i nowej infrastruktury domagają się także radykalnych zmian w szkole, m.in. centralizacji egzaminów, digitalizacji (chcą oddzielnego ministerstwa cyfryzacji) i inwestycji w system edukacji idących w miliardy euro. Ale wśród ich postulatów są również egzotyczne z polskiego punktu widzenia pomysły, jak np. zwiększenie zasięgu telefonii komórkowej. W debacie kandydatów na kanclerza w ramach wprowadzenia do tematu digitalizacji telewizja ProSieben pokazała materiał z właścicielką pensjonatu w górach, która musi wchodzić na pobliskie wzniesienie, by złapać zasięg. Obrazek dosyć groteskowy.
Może zaskakiwać, że stosunkowo mało mówiło się w kampanii o imigracji, zwłaszcza że w badaniach społecznych dla wielu Niemców to jeden z ważniejszych problemów. Po otwarciu granic przez kanclerz Merkel w latach 2015–2016, w krótkim czasie u naszych sąsiadów osiedliło się ponad milion przybyszów zza granicy. Dla wielu był to szok. Krótko po tym rekordy popularności biła radykalnie prawicowa Alternatywa dla Niemiec (AfD), na którą obecnie według sondaży głosować chce 11 proc. wyborców, czyli mniej niż w poprzednich wyborach, gdy ugrupowanie uzyskało prawie 13 proc. głosów i zostało trzecią siłą w Bundestagu. Teraz może skończyć dopiero na piątym miejscu. Ale choć dziś imigracja jest znacznie mniejsza, problemy z asymilacją przybyszów – także tych, którzy przyjechali wcześniej – pozostają. W mediach regularnie pojawiają się doniesienia o przestępczości klanowej, w którą zamieszani są imigranci arabskiego pochodzenia. Trudności nie są tak znaczące jak we Francji, jednak w dużych miastach są tzw. problemowe dzielnice, gdzie rodowici Niemcy to mniejszość.
Z kolei nie zaskakuje, że w kampanii praktycznie nie istnieje polityka zagraniczna. Coś, co w Polsce spędza wielu sen z powiek – kwestia gazociągu Nord Stream 2 – w debacie przed wyborami się nie pojawiło.
Być jak Angela Merkel
Trudno się oprzeć wrażeniu, że trzy najsilniejsze partie – socjaldemokracja, chadecja i Zieloni – tak naprawdę nie różnią się szczególnie od siebie. Dwie pierwsze wspólnie rządziły krajem przez 12 z ostatnich 16 lat. I choć liderka Zielonych Annalena Baerbock dużo mówi o potrzebie zmiany, to po wyborach znajdzie się w rządzie albo z socjaldemokracją, albo z chadekami. – Postrzeganie problemów przez największe partie nie jest aż tak różne. Przy decyzji wyborców kluczowe będą osobowości kandydatów na kanclerza – prognozuje dr Anna Kwiatkowska. I tutaj sytuacja jest nietypowa. Bo największym poparciem politycznym w Niemczech cieszy się obecnie kanclerz… Angela Merkel, która w wyborach już nie startuje i zapowiedziała koniec kariery politycznej. W sierpniu według sondażu DeutschlandTrend dla telewizji ARD aż 75 proc. Niemców uznało, że Merkel była dobrą kanclerz. Uważa tak 94 proc. zwolenników chadecji, 89 proc. zwolenników Zielonych i 86 proc. zwolenników socjaldemokratów. Dlatego też każdy z trójki kandydatów w walce o jej fotel próbuje pokazać pewne podobieństwa do ustępującej ikony. Armin Laschet, który jest niejako naturalnym następcą, bo reprezentuje tę samą partię, ma spośród nich najgorsze notowania. Przewodzi Olaf Scholz, który od ponad trzech lat jest wicekanclerzem i ministrem finansów w rządzie Merkel. W wystąpieniach publicznych Scholz zaczął nawet składać ręce w sposób, który jest charakterystyczny dla byłej szefowej CDU. Niektóre gazety piszą wprost, że ją kopiuje. To, co go łączy z najważniejszą polityk Europy XXI w., to też pewna nuda w wystąpieniach publicznych. Ale Niemcom to się podoba.
Tuż przed wyborami socjaldemokracja ma 3-proc. przewagę w sondażach. Jest to tak niewiele, że trudno wyrokować, czy kanclerzem zostanie Scholz czy Laschet. Ale już teraz można powiedzieć, że po 16 latach zmiana nie będzie radykalna. Żaden z nich nie jest krytykiem Merkel, obydwaj współpracowali z nią politycznie. Wydaje się jednak, że nie ma szans na to, by kanclerzem już teraz została kolejna kobieta. Najpewniej Zieloni zostaną juniorpartnerem w koalicji z którymś z awatarów Angeli Merkel. Ten, który wygra na wizerunkową samodzielność i oderwie się od byłej kanclerz, będzie musiał dopiero zapracować na swoją pozycję.
Najważniejszy mankament, jaki odsłoniła pandemia za Odrą, to zapóźnienia infrastrukturalne. – W Niemczech sieć światłowodowa nie dociera w wiele miejsc, po prostu internet bywa bardzo wolny. A to się przełożyło na to, że zdalna nauka czy praca często były niemożliwe – tłumaczy dr Kwiatkowska z OSW