Telewizyjno-twitterowy spór Radosława Sikorskiego oraz Katarzyny Kolendy-Zaleskiej odkurzył stary, kochany symetryzm. Bo, jak mawiał bohater „Skrzypka na dachu”, z jednej strony… Z jednej strony trudno nie zrozumieć złości Sikorskiego, kiedy zderza się ze ścianą zarzutów, że ciągle rządzi PiS, tak jakby winą przeciwników PiS był PiS.
Z drugiej strony złość Kolendy-Zaleskiej też wydaje się zrozumiała. Bo redaktor chciałaby, aby opozycja wygrała, ale jak ma ona wygrać, skoro co rusz jej przedstawiciele dodają skrzydeł partii rządzącej. Kolenda-Zaleska ma pretensję, jak najbardziej słuszną, pytając o strategię opozycji, i jeszcze słuszniejszą, kiedy wypomina Sikorskiemu wypowiedź marszałka Grodzkiego na temat projektu likwidacji powiatowych szpitali. Można przy tym z żalem skonstatować, że skoro jeszcze nie udało się nauczyć Grodzkiego złotej zasady wypowiedzi politycznej, to trudno, do końca kariery będzie pomagał PiS (złota reguła brzmi: proponując zmianę, mów o tym, co ludziom dasz, nie o tym, co im zabierzesz).
Symetrysta rozumie i racje, i emocje. Tym łatwiej mu zauważyć, że cała rozmowa Sikorski – Kolenda-Zaleska niesie cechy absurdu współczesnej pracy mediów. Redaktor(ka) ma za punkt honoru wyrażać emocje. Zaproszony polityk ma odruchowo je podbić, a redaktor(ka) jeszcze podkręcić. Wymiana zdań pozornie dotyczy analizy „jak tam na froncie”, a w realu jest dolewaniem oliwy do ognia. W istocie nie ma powodu, aby strategiami partii politycznych zajmowali się (i to na wizji) dziennikarze. Nie ma też specjalnego sensu, aby np. Sikorski był chłopcem do bicia w sprawie strategii PO, bo nie on ją tworzy. On nawet nie jest Grodzkim, którego słowa wzburzyły Kolendę-Zaleską.
Pozostało
60%
treści
Reklama