Przepychając ustawę anty-TVN, Kaczyński porzucił szanse na zwrot w kierunku centrum na rzecz dopieszczenia elektoratu radykalnego, o który zabiega też Solidarna Polska. Konflikt z Ziobrą wydaje się nieunikniony.

Jeśli zgłaszasz ustawę, która ma zabezpieczyć polski rynek medialny przed wejściem kapitału chińskiego lub rosyjskiego, ale jedynym poszkodowanym nowego prawa jest firma amerykańska, to możliwe są dwa wytłumaczenia: albo nie masz pojęcia o pisaniu ustaw, albo kłamiesz, jaki jest twój cel. Kaczyński ustawy pisać umie, więc w przypadku lex TVN po prostu kłamie. Nie o ochronę Polski mu chodzi, lecz o więcej władzy. I trzeba być zastraszonym, skorumpowanym lub zwyczajnie głupim, by tego nie widzieć.
Jeśli nowe prawo wejdzie w życie, TVN stanie się kanałem dostępnym tylko w telewizjach kablowych lub satelitarnych, a nie za pośrednictwem telewizji naziemnej, co oznacza ograniczenie zasięgów stacji. To tak, jakby wydawcy DGP rząd powiedział, że, owszem, może go sobie sprzedawać, ale tylko w co piątym kiosku i wyłącznie w dużych miastach.
Po co Kaczyński to robi? Odpowiedź jest prosta – spadek zasięgów prowadzi do spadku dochodów, a to ma zmusić właściciela stacji do jej odsprzedania – bo przecież nikt nie chce dopłacać do interesu. Ewentualne zbycie TVN – flagowego kanału całej grupy – będzie się też wiązało ze sprzedażą kanałów tematycznych, w tym TVN24. Zamiast odcinać jedną z gałęzi drzewa (TVN24), Kaczyński ruszył z toporem na pień. Jeśli plan się powiedzie, prezes PiS wygrywa niezależnie od scenariusza dalszych wydarzeń. Albo TVN straci wielu odbiorców, albo obecny właściciel się wycofa, a stację przejmie… no właśnie, kto? Najpewniej rząd. Oczywiście nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem jakiejś firmy uzależnionej od woli Kaczyńskiego. Nie musi to być spółka Skarbu Państwa. Wystarczy np. wydawca jednego z prorządowych mediów, pompowanych dziś pieniędzmi z firm kontrolowanych przez władzę.
Taki scenariusz fundamentalnie zmieni krajobraz medialny w Polsce. Ma dać Kaczyńskiemu dodatkowych kilka, może kilkanaście procent poparcia, których obecnie brakuje PiS do uzyskania samodzielnej większości. Podczas środowego posiedzenia Sejmu zobaczyliśmy, że dla realizacji tego celu prezes jest gotowy zerwać koalicję i powtarzać przegrane głosowania do skutku, wbrew jakimkolwiek zasadom, w międzyczasie przekupując pojedynczych posłów obietnicami stanowisk.
Rachunki regulowane w posadach
Przypomnijmy, w kluczowym momencie posłowie opozycji wnioskowali o odroczenie posiedzenia Sejmu i wygrali głosowanie. Kaczyński zdecydował jednak, że marszałek Sejmu ma procedurę powtórzyć, mimo że nie miała do tego prawa, bo nie doszło do nieprawidłowości. Elżbieta Witek próbowała tłumaczyć, że popełniła błąd, bo we wniosku o odroczenie posiedzenia „nie była podana data”. Ale sprawa jest banalnie prosta: Kaczyński przegrał głosowanie, więc kazał je powtórzyć, by wygrać. To ewidentne oszustwo i gwałt na demokracji. Ostatecznie PiS uciułało większość, ustawa wymierzona w TVN przeszła przez Sejm i trafi pod obrady Senatu. Czy to oznacza, że Kaczyńskiemu znów się udało? Mam wątpliwości.
Po pierwsze, większość uzyskana przez obóz rządzący to nie większość bezwzględna. W kluczowym momencie przeciw ustawie zagłosowało pięciu członków klubu PiS (ludzie Gowina), jeden się wstrzymał, a trzech nie wzięło udziału w całym procesie. Ostatecznie Kaczyński zdobył 228 głosów, z czego pięć to głosy Pawła Kukiza i jego stronników oraz posłów niezależnych. Oczywiście, jeśli wszyscy oni plus wspomniana trójka, która nie uczestniczyła w głosowaniu, w przyszłości zawsze będą popierać Kaczyńskiego, to PiS przekroczy magiczną barierę 230 głosów w Sejmie i nie będzie musiał się przejmować opozycją. To jednak duże „jeśli”. Chaos i niepewność, jakie rządziły w środę w Sejmie, a także kilka głosowań przegranych przez Kaczyńskiego, pokazują, że koalicja jest niestabilna. A w tej sytuacji kilku posłów może się zastanowić, czy chce, aby ich nazwiska widniały pod kontrowersyjnymi projektami ekipy, która wkrótce może stać się niezdolna do rządzenia.
Ponadto, w sytuacji gdy dla Kaczyńskiego ważny jest każdy poseł, cena ich głosów rośnie. Nic nie stoi na przeszkodzie, by przed forsowaniem kolejnej, ważnej dla PiS ustawy jakaś grupa parlamentarzystów postawiła swoje warunki. Przykładu, jak wygląda taka naga, bezwstydna korupcja, dostarczył Paweł Kukiz i dwójka jego posłów, którzy w jednej chwili głosowali za odroczeniem obrad Sejmu, a kilka kwadransów później zmienili zdanie. Za co? Jeszcze nie wiemy, ale zapewne nie za darmo.
Za te wszystkie głosy Kaczyński nie zapłaci ani złotówki z własnej kieszeni. Rachunki reguluje stanowiskami ministerialnymi opłacanymi przez podatników oraz posadami w spółkach Skarbu Państwa – jak w przypadku posła Lecha Kołakowskiego, który odszedł z PiS, a po krótkiej chwili wrócił i otrzymał stanowisko „doradcy” prezesa Banku Gospodarstwa Krajowego. Zarobki? Andrzej Stankiewicz z Onetu pisze o 40 tys. zł miesięcznie. Wyborcom PiS polecam zastanowić się, czy prezes tak samo ceni ich głos.
Partnerstwo z pozycji siły
Po drugie – co łączy się z punktem pierwszym – osłabienie PiS i wypchnięcie Jarosława Gowina ze Zjednoczonej Prawicy wzmacnia Solidarną Polskę Zbigniewa Ziobry, która staje się największym partnerem koalicyjnym. Bez poparcia tej partii (kilkunastu posłów) Kaczyński nie będzie w stanie przegłosować nic. Prezes PiS może rzecz jasna spróbować zrobić z Ziobrą to, co zrobił z Gowinem – czyli rozbić ugrupowanie i ostatecznie zmarginalizować jego lidera – ale, podobnie jak w przypadku przepychanek z Porozumieniem, ten proces będzie trwał i zagwarantuje wojny wewnętrzne, a nie stabilne rządy.
Konflikt z Ziobrą wydaje się jednak nieunikniony, tym bardziej że przepychając ustawę anty-TVN, Kaczyński porzucił szanse na zwrot w kierunku centrum na rzecz dopieszczenia elektoratu radykalnego, o który zabiega też Solidarna Polska.
Po trzecie, w przypadku ustawy wymierzonej w TVN narastać będzie presja ze strony Stanów Zjednoczonych. Niemal natychmiast po przegłosowaniu przepisów pojawiło się krytyczne oświadczenie sekretarza stanu Antony’ego Blinkena, czyli jednej z najważniejszych postaci w administracji USA i bliskiego, wieloletniego współpracownika prezydenta Joego Bidena. Otwarte pozostaje pytanie, czy poza słowami Amerykanie zdecydują się na realne działania – chociażby takie, które w jakiś sposób wpłyną na obecność wojsk USA w Polsce. Ale po tym, co się już stało, trudno oczekiwać, aby same słowa wywarły na Kaczyńskiego jakikolwiek wpływ.
Tymczasem politycy ekipy rządzącej – jak np. Patryk Jaki – zarzucają Amerykanom brak solidarności, a jako dowód przedstawiają rzekomą zgodę Waszyngtonu na budowę gazociągu Nord Stream 2. To znów kompletne pomieszanie z poplątaniem. Przede wszystkim gazociąg jest projektem rosyjsko-niemieckim, a nie amerykańskim, zaś większość inwestycji zrealizowano za kadencji prezydenta Donalda Trumpa, z którym Zjednoczona Prawica miała rzekomo tak świetne relacje. Ponadto, właśnie dlatego że Nord Stream 2 jest dla nas potencjalnym zagrożeniem, tym bardziej potrzebujemy mocnej pozycji międzynarodowej i dobrych relacji z sojusznikami, z USA na czele. Część stronników władzy przekonuje, że ustawa anty-TVN to próba „wybicia się na niezależność” od Amerykanów i poprawy tych relacji, ale z pozycji siły. Kolejna kompletna bzdura. Polska jest dziś krajem powszechnie krytykowanym, pozbawionym bliskich sojuszników i z fatalną reputacją. Tylko zaburzony umysł może dojść do wniosku, że zniszczenie amerykańskiej inwestycji w Polsce i atak na wolne media są w stanie nam w tej sytuacji jakkolwiek pomóc. To trochę tak, jakby po kłótni z sąsiadem zapaskudzić mu wycieraczkę, licząc, że w ten sposób skłonimy go do partnerskiej rozmowy.
Zawsze można powtórzyć wybory
Tomasz Sawczuk z tygodnika „Kultura Liberalna” zauważył, że wielu komentatorów przestrzega przed forsowaniem ustawy anty-TVN właśnie ze względu na uderzenie w interesy amerykańskiej firmy, które może wywołać reakcję Waszyngtonu. To istotny, ale nie najważniejszy element tej układanki. Jak słusznie pisze Sawczuk, TVN – czy szerzej wolnych mediów – powinniśmy bronić nie ze strachu przed reakcją potężnego sojusznika, ale dla nas samych. Bez pluralizmu mediów, bez niezależnych dziennikarzy kontrolujących i krytykujących działania rządu (jakikolwiek ten rząd by był) demokracja zamienia się w demokraturę – system, w którym co prawda działają quasi-demokratyczne instytucje, a nawet odbywają się wybory, ale partia rządząca tak ustawia reguły gry, że nie ma jak przegrać. Bo przecież nawet jak przegra, może zarządzić powtórkę głosowania. ©℗
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym. Współautorem „Podkastu amerykańskiego”. Dawniej był sekretarzem redakcji „Kultury Liberalnej”