Czy da się uspołecznić sektor bankowy w warunkach realnego kapitalizmu? Wydaje się to niemożliwe, a najlepszym dowodem jest to, że nikomu w historii kapitalizmu się to nie udało. W praktyce bowiem uspołecznienie (nacjonalizacja) branży finansowej odbywała się wyłącznie jako etap wprowadzania socjalizmu.

Jeśli jednak pogrzebać głębiej, to znajdą się przykłady niezwykle ciekawe i pouczające. Momenty, gdy do takiego uspołecznienia było bardzo, bardzo blisko. Jeden z takich epizodów odbył się w Australii tuż po II wojnie światowej. Niejedyny to zresztą raz, gdy kraj na Antypodach testował u siebie rozwiązania, które w innych rejonach bogatego Zachodu zdawały się nie do pomyślenia. Był rok 1947 i laburzystowski premier Ben Chifley zapowiedział plan wykupienia przez państwowy (wtedy) Commonwealth Bank pozostałych – prywatnych – instytucji finansowych. Oczywiście za godziwym odszkodowaniem dla udziałowców. Dziś, po czterech dekadach neoliberalnej ortodoksji, taka zapowiedź w ustach demokratycznego polityka może się wydawać szaleństwem, ale wtedy było inaczej.
Jaki był kontekst propozycji gabinetu Chifleya? Australia, podobnie jak wiele innych krajów zachodnich, z wielkiego kryzysu lat 30. zaczęła wychodzić dzięki zestawowi odważnych keynesowskich posunięć. Potem, w czasie wojny, rola państwa w gospodarce jeszcze się wzmocniła. Rządząca wówczas Partia Pracy zaczęła de facto wprowadzać gwarancję zatrudnienia, czyli politykę, w myśl której z widmem bezrobocia trzeba walczyć za wszelką cenę. Najlepiej dając możliwość pracy każdemu, kto jej szuka.
Aby prowadzić taką politykę, potrzeba było mieć po swojej stronie sektor bankowy. Po to, by gospodarka mogła w razie potrzeby liczyć na tani kapitał do inwestycji. Również tych społecznych, w rodzące się właśnie państwo opiekuńcze (welfare state) dla wszystkich. Premier postanowił przeprowadzić swoje zamiary w sposób w pełni otwarty i zgodny z demokratycznymi regułami dobrej debaty. Swój pomysł ogłosił prostodusznie w mediach, nazywając plan uspołecznienia banków latarnią na wzgórzu, na którą trzeba się orientować.
Ponieważ rząd był świeżo po wyborach i dysponował solidną przewagą w parlamencie, był pewny swego. Nie wiedział jeszcze, biedak, jakie są głębsze mechanizmy „demokratycznej polityki”. I jak bezwzględny będzie opór elit oraz sektora finansowego. Bo banki – jak można się było spodziewać – nie przyjęły planu ze zrozumieniem. Kapitał zjednoczył siły i rozpoczął własną akcję propagandową, wykorzystując choćby to, że banki dysponowały adresami wszystkich dorosłych Australijczyków. I zaczęły straszyć, co ciekawe, wcale nie komunizmem, lecz... faszyzmem. Sektor finansowy zawarł też sojusz z kierowaną przez Roberta Menziesa opozycyjną Partią Liberalną. Razem nazywali plany laburzystów „czystym goebbelsizmem”. Głosili, że po nacjonalizacji banków przyjdzie kolej na zakłady pracy i całą własność prywatną. Kapitał znalazł również sojuszników instytucjonalnych. Po pierwsze w elitach prawniczych, które zaczęły lansować opinię, że rządowi nie wolno uspołecznić banków. A po drugie we władzach lokalnych (nielaburzystowscy politycy zapowiedzieli obstrukcje planów Chifleya).
Po dwóch latach wielkiej wojny z „laburzystowskim faszyzmem” doszło do wyborów. Partia Pracy nieznacznie je przegrała. Władze wzięli liberałowie Menziesa i nie oddali jej przez wiele lat. Do planu nacjonalizacji banków nikt już nie wracał.
Historię tę przypomniał niedawno na łamach amerykańskiego „Jacobina” australijski aktywista Alex North. Coś wam to przypomina? No cóż, mechanizmy polityki i władzy w kapitalizmie mimo upływu lat są w sumie dosyć uniwersalne.
Po dwóch latach wielkiej wojny z „laburzystowskim faszyzmem” odbyły się w Australii wybory, po których nikt już nie wracał do planu nacjonalizacji banków