Joe Biden może przegrać potyczkę, którą będzie szczyt USA-Rosja, i nic dramatycznego z tego nie wyniknie dla jego kraju. Natomiast Władimir Putin będzie w Szwajcarii balansował na krawędzi.

W urokliwej XVIII-wiecznej willi nad Jeziorem Genewskim, w sielskim parku pełnym klasycystycznych fontann, sekwoi oraz krzewów różanych, 16 czerwca rozpoczną się pierwsze bezpośrednie rozmowy prezydentów USA i Rosji. Joe Biden będzie miał za sobą męczący maraton – rozpocznie europejską wizytę od udziału w szczycie G7, potem ma spotkania z królową Elżbietą oraz brytyjskim premierem Borisem Johnsonem, wreszcie brukselskie narady z liderami NATO i Unii Europejskiej. Władimir Putin przybędzie do Szwajcarii bardziej wypoczęty, choć niekoniecznie bardziej zrelaksowany.
Po stronie amerykańskiej do stołu usiądzie lider realnego supermocarstwa, z PKB przekraczającym 20 bln dol., z innowacyjną technologicznie gospodarką, w dodatku szybko rosnącą po kryzysie wywołanym pandemią (6,4 proc. w I kw. 2021 r., przy ponad 10-proc. wzroście konsumpcji indywidualnej). Z potencjałem wojskowym zdolnym do globalnej (i kosmicznej) projekcji siły, finansowanym z budżetu, który w ostatnich latach przekracza 700 mld dol.
Po stronie rosyjskiej mamy ponad 10-krotnie mniejsze PKB (w dodatku malejące: w ubiegłym roku o 4 proc.), gospodarkę uzależnioną od sektora paliwowo-wydobywczego oraz od stałego importu nowoczesnych technologii, ubożejące w szybkim tempie społeczeństwo, kiepskie wskaźniki demograficzne. I wreszcie siły zbrojne, co prawda z komponentem jądrowym i kosmicznym na dobrym poziomie, ale poza tym żyjące raczej wspomnieniami dawnej świetności. Dysponują budżetem rocznym na poziomie 42 mld dol.; oficjalnie, bo z uwagi na ukrywanie przez Rosjan części wydatków wojskowych należy realistycznie pomnożyć tę liczbę nawet dwa razy – a potem znów podzielić co najmniej przez dwa, żeby uwzględnić skalę marnotrawstwa związanego z tradycyjnie złym zarządzaniem. Teoretycznie (zdaniem autorów niektórych rankingów) armia rosyjska pozostaje drugą, po amerykańskiej, wojskową potęgą na świecie. Ale w praktyce – oba kraje dzieli pod tym względem przepaść.
Teatr dla publiki
W polityce wewnętrznej Stany nadspodziewanie szybko załagodziły ostry kryzys związany z okolicznościami porażki wyborczej Donalda Trumpa, a ponadto dały milionom obywateli nadzieję na reformy instytucjonalne i wsparcie z bezprecedensowego programu pomocowego o wartości ponad 2 bln dol. Owszem, wciąż krążą tam demony, które mogą o sobie dać znać w niedalekiej przyszłości – ale już raczej nie na skalę, która zagrażałaby bezpieczeństwu narodowemu i stabilności systemu politycznego. Rosję czekają zaś niebawem ostre cięcia wydatków budżetowych (o przynajmniej 9 proc.), które uderzą nawet w administrację i resorty siłowe, poparcie dla władzy (i osobiście dla Putina) znacznie spadło podczas pandemii, a casus Aleksieja Nawalnego, zwłaszcza jego zdolność do wyprowadzania ludzi na masowe demonstracje prodemokratyczne (nawet w miastach głuchej prowincji), daje do myślenia.
Stany Zjednoczone są obecnie w fazie odbudowywania lub wzmacniania dobrych i pragmatycznych relacji z większością kluczowych sojuszników – nie tylko w Europie, lecz także (może przede wszystkim) na innych kontynentach. Rosji pozostają w roli zagranicznych aktywów już tylko nieliczne (i zazwyczaj zagrożone bankructwem) egzotyczne reżimy, a także sponsorowane przez Kreml grupy dysydenckie. W dodatku, mimo starannego zachowywania pozorów, Rosja staje się z wolna faktycznym wasalem Chin – co uważni obserwatorzy dostrzegają raz po raz, a to w rozdaniach w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy (zwanej czasami szumnie azjatyckim NATO), a to w przebiegu i efektach negocjacji dotyczących „alternatywnego” (teoretycznie) dla kierunku europejskiego gazociągu Siła Syberii.
Zdaniem niektórych komentatorów, którzy przegapili zmiany w środowisku bezpieczeństwa i redefinicję pojęcia siły w XXI w., Rosja jest wciąż mocarstwem z racji posiadania największego ze wszystkich krajów świata terytorium. Ale to złudzenie – dziś, gdy potęga nie zależy już ani od zdolności wystawiania milionowych armii polowych, ani od areału zasiewów (żeby tym armiom zapewnić chleb), ani od możliwości wciągania nieprzyjacielskich dywizji w głąb swoich bezkresnych przestrzeni – owo terytorium jest bardziej wyzwaniem logistycznym dla samych władz niż ich atutem. Jeszcze pozostają po stronie plusów bogactwa ukryte pod powierzchnią rosyjskiej ziemi. Ale dla części z nich (np. metali ziem rzadkich) pojawiają się „zamienniki” w bezpieczniejszych politycznie zakątkach globu, a te tradycyjnie najważniejsze, ropa i gaz, stają się coraz mniej rentowne i coraz bardziej zagrożone przez nowe technologie energetyczne wdrażane przez Zachód. W tej sytuacji na liście rzeczywistych asów w rosyjskiej talii pozostają jedynie: profesjonalna dyplomacja, wciąż dobre ofensywne służby specjalne i talent do blefu oraz skutecznej gry grubo ponad posiadany potencjał. Elementem tego ostatniego jest odziedziczone stałe miejsce i prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Ale na tym koniec.
Nic więc dziwnego, że ekipa Putina wybiera „ucieczkę do przodu”. Nie potrafiąc zapewnić obywatelom bezpieczeństwa społecznego i ekonomicznego, dostarcza im przynajmniej propagandowych igrzysk, najchętniej związanych z mitycznym „zbieraniem ziem ruskich” pod jednym berłem. I liczy, że to wystarczy, by dojechać do politycznej emerytury (z uwagi na wiek samego Putina i paru jego najbliższych współpracowników, to już niedługo). A także, by przy odrobinie szczęścia dożyć tych dni jednak w kraju i na wolności. Nie mając dla zagranicy programu pozytywnego, posługuje się oddziaływaniami negatywnymi – od masowej dezinformacji i cyberataków, po sponsorowanie antysystemowych grup radykałów z lewa i z prawa (jak akurat bardziej pasuje w danym miejscu i czasie), po działania stricte terrorystyczne.
Złośliwi nie bez podstaw nazywają Rosję ery Putina „stacją benzynową zarządzaną przez bandytów”. Mimo to prezydent supermocarstwa zasiądzie z hersztem tychże do stołu jak równy z równym i będzie udawał, że rozmawia z przywódcą państwa jakich wiele, w miarę normalnego i cywilizowanego. Owszem, wedle zapowiedzi pewnie wyrazi zaniepokojenie (a może nawet oburzenie) i akcjami rosyjskich hakerów, i pakowaniem opozycjonistów do łagrów, i represjami wymierzonymi w organizacje pozarządowe. Być może, czując za plecami poparcie liderów mniejszych państw NATO (o ile w międzyczasie tak się umówią), pójdzie jeszcze dalej i w zdecydowanych słowach da odpór rosyjskiej polityce wobec Ukrainy. Nikt przytomny nie ma jednak wątpliwości, że po Putinie spłyną te połajanki jak woda po kaczce i że to teatr dla publiki. Tej zachodniej, żeby zobaczyła, że Stany znów mają lidera, na którego można liczyć w kwestii obrony fundamentalnych wartości liberalnych demokracji.
Publika wschodnia, czyli rosyjska, też jednak dostanie swój spektakl. Jego kluczowy element to właśnie samo spotkanie – i władca Kremla jako równorzędny partner lokatora Białego Domu. Niczym w czasach ZSRR, gdy świat może i nie kochał owego imperium, ale przynajmniej się go bał, co wielu ludziom radzieckim wystarczało do szczęścia. A jeśli Putin w dodatku wykorzysta tupet, wyćwiczony przez lata kontaktów z zachodnimi przywódcami, zaś jego spece od public relations i prowokacji zdołają zaaranżować jakąś pułapkę na zmęczonego Bidena – to tym lepiej. Przynajmniej część Rosjan na moment zapomni o podwyżkach cen i coraz gorszych usługach publicznych.
Mamy więc pierwsze win-win i pierwszą odpowiedź na pytanie, dlaczego obaj przywódcy jednak na to spotkanie się zdecydowali.
Narzędzie Waszyngtonu
Ale są też powody ważniejsze niż wewnętrzny zysk marketingowy. Dla Amerykanów Rosja jest nie tyle rywalem, ile potencjalnym zasobem w dużo ważniejszej rozgrywce – z rosnącą potęgą Chińskiej Republiki Ludowej. To jest przeciwnik, który – jeśli nawet jeszcze nie dziś, to z pewnością już jutro – może podkopać fundamenty światowej hegemonii USA. Tu leży pies pogrzebany – marzenie wielu waszyngtońskich polityków i ekspertów o Rosji, która nie jest w globalnej rywalizacji sojusznikiem (lub narzędziem) Chin, lecz przynajmniej krajem względnie neutralnym, a optymalnie sojusznikiem (lub narzędziem) Stanów Zjednoczonych.
Szansa na takie scenariusze istniała w latach 90. ubiegłego wieku, ale została zaprzepaszczona. Teraz, w kontekście niemal dwóch dekad antyzachodniej polityki ekipy Putina (niemal, bo początek był jednak pod znakiem reform ostrożnie liberalnych) oraz uzależniania się Moskwy od Pekinu, chyba tylko najbardziej niepoprawni optymiści mogą jeszcze śnić o wariancie maksimum. Ale warianty pośrednie i bardziej zniuansowane prawdopodobnie wciąż są możliwe, i to o nie może zagrać Biden w najbliższą środę.
Punkt pierwszy to osłabienie antyzachodniej dywersji ze strony Rosjan, i tej czysto cybernetycznej, i tej informacyjnej. Punkt drugi: możliwe dogadanie się co do podziału stref wpływów, np. w Azji Środkowej czy na Bliskim Wschodzie. Punkt trzeci: zablokowanie wpływów chińskich w Rosji odnośnie do polityki arktycznej. To jest ważny, a u nas często niedoceniany element układanki: gdy topnieją lody na Dalekiej Północy, otwiera się atrakcyjna droga morska nad Syberią, która znacząco skraca, w niektórych przypadkach nawet o połowę, trasę pomiędzy najważniejszymi portami USA i Dalekiego Wschodu. To są gigantyczne oszczędności w skali całej gospodarki, ale nie da się ich uzyskać bez współpracy z tymi, którzy wojskowo, prawno-politycznie i logistycznie kontrolują szlak.
Nic z tych rzeczy nie załatwi się poprzez publiczne wezwania, rzecz jasna. Ale nie lekceważmy kijów i marchewek, które Stany mają w zanadrzu i które amerykańscy negocjatorzy mogą pokazać Rosjanom podczas rozmów w zaciszu szwajcarskiej rezydencji. Publiczne oświadczenia, jak można się spodziewać, będą raczej podporządkowane logice interesów propagandowych obu stron, ale rozmowy bez zbędnej widowni to coś zupełnie innego. To tam można np. uświadomić rosyjskim kontrpartnerom, że niedawne złagodzenie sankcji wobec Nord Streamu 2 nie było bynajmniej ukłonem w ich stronę, lecz pod adresem Berlina. I że całkiem dotkliwe uderzenie w (i tak dychawiczną) rosyjską gospodarkę jest możliwe. Wspomniane rozmarzanie Arktyki nie dotyczy przecież tylko morza. Lądu też, a rosyjska infrastruktura przemysłowa, pobudowana niegdyś na wiecznej (jak się wydawało) zmarzlinie, dziś sypie się i obsuwa na potęgę. Bez zachodnich technologii i zachodnich pieniędzy jest raczej nie do uratowania, podobnie jak budżet Federacji Rosyjskiej bez wpływów ze sprzedaży kopanych za kołem polarnym surowców. Oczywiście Stany Zjednoczone nie mogą całkowicie zablokować kooperacji w tym zakresie ze strony Brytyjczyków, Niemców czy Francuzów. Ale w ramach aktualnej poprawy relacji Waszyngtonu z Berlinem i Paryżem mogą jednak naciskać, by jej skala została poważnie ograniczona. I zapewne nieprzypadkowo Biden przed spotkaniem z rosyjskim liderem wolał najpierw mieć okazję do rozmowy z kluczowymi liderami Wielkiej Brytanii oraz państw UE.
W 2009 r. to właśnie w Genewie ówczesna amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton wręczyła rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych Siergiejowi Ławrowowi żółte pudełko z czerwonym przyciskiem „reset”. Miało symbolizować nowe otwarcie i lepsze stosunki podczas prezydentury Baracka Obamy. Ale słowo „reset” zostało wówczas, w trakcie spotkania, błędnie przetłumaczone na rosyjskie słowo oznaczające „przeładowanie broni”, i wyszło nieco niezręcznie. Teraz nikt nie mówi o resecie, więc może – paradoksalnie – efekty będą lepsze. Dla Zachodu, ale w dłuższej perspektywie także dla samej Rosji, którą coraz bardziej zdesperowana ekipa Putina pcha ku równi pochyłej.
W środę, wśród róż i pięknej architektury, to rosyjski prezydent będzie więc miał więcej do stracenia. Z blotkami w ręku zagra o swoją spokojną emeryturę, poszukując złotego środka między potrzebą prężenia muskułów na użytek wewnętrzny a prowokowaniem realnych sankcji Zachodu. Jeśli przesadzi z blefem, skutki mogą być dla niego opłakane. Z Amerykanami jest dokładnie odwrotnie: asów mają aż nadmiar, w dłoniach i w rękawie, natomiast problemem jest to, że nie zawsze chce im się ich używać. A przynajmniej nie zawsze tak, jak chcieliby tego ich sojusznicy. ©℗
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu