Jeśli rządzący są zdziwieni pełną niechęci reakcją dużej części klasy średniej na Polski Ład, to w gruncie rzeczy powinni winić samych siebie.

Podczas kryzysów ludzie w naturalny sposób zwracają się w kierunku instytucji publicznych w poszukiwaniu poczucia stabilności i bezpieczeństwa. Przecież właśnie dlatego łączymy się w większe wspólnoty, aby pomagały nam przetrwać nieprzewidziane i groźne sytuacje. W czasach pokoju i dobrej koniunktury gospodarczej większość osób daje sobie radę sama, a swoje indywidualne strategie życiowe wiąże z mniejszymi wspólnotami – rodziną, przyjaciółmi, ewentualnie społecznością lokalną.
Przeprowadzenie głębszych zmian – jak te, które postuluje Polski Ład – wymaga przynajmniej milczącej zgody obywateli, by nie uprawiali prywatnej dywersji, a najlepiej dobrowolnie włączyli się w proces przebudowy. A w Polsce jest co przebudowywać: niesprawiedliwy system podatkowy, niedofinansowane i niewydolne usługi publiczne oraz poszatkowany rynek pracy, gdzie na jednym biegunie są nieźle zabezpieczeni etatowcy, a na drugim pozbawiony praw socjalnych prekariat.
Rządzący idealnie wstrzelili się z prezentacją Polskiego Ładu. Przygasająca pandemia jest dobrym momentem na snucie planów reformy. Ale realizacja tego programu będzie trudna nie tylko z powodów politycznych. Również dlatego, że państwo wychodzi z kryzysu z jeszcze mniejszym kredytem zaufania u obywateli, niż miało na początku. Wzrosło za to znaczenie indywidualnych zasobów, które w czasie pandemii stały się kluczowe do przetrwania. Gwałtowny sprzeciw wobec zmian podatkowych dużej części klasy średniej nie jest przypadkowy. Ludzie nie wierzą, że domena publiczna może zapewnić im usługi na satysfakcjonującym poziomie, więc nie chcą na nią łożyć.
Jak trwoga, to nie do państwa
Państwo dowiodło przede wszystkim, że nie jest w stanie skutecznie chronić społeczeństwa przed przedwczesną śmiercią. Oczywiście mało kto przewidział pandemię, ale jakimś cudem udało się nam uniknąć jej pierwszego uderzenia – głównie dzięki szybkim reakcjom rządu i chęci do współpracy ze strony obywateli. Okres letniego rozprężenia za to przespano, przez co na jesienną falę wirusa byliśmy kompletnie nieprzygotowani. Nie uzupełniliśmy braków kadrowych medykami z zagranicy, więc utworzone całkiem sprawnie (choć dopiero jesienią) szpitale tymczasowe miały problemy ze znalezieniem personelu. Bywało, że karetki kursowały godzinami z pacjentami od szpitala do szpitala. We wrześniu ubiegłego roku TVN24 donosił, że w województwie kujawsko-pomorskim ambulans nawet przez dwa dni jeździł między Włocławkiem, Bydgoszczą i kilkoma innymi miejscowościami z 77-letnim chorym.
W listopadzie 2020 r. skala nadmiarowych zgonów wyniosła 97 proc., czyli prawie podwoiliśmy liczbę przypadków śmierci w stosunku do średniej z ostatnich czterech lat. To rekord UE – w marcu wskaźnik nadwyżkowych zgonów we Włoszech sięgnął 50 proc. Jesienią doszło więc w Polsce do „podwójnej Lombardii”. Wiosną na Śląsku mieliśmy natomiast cichą katastrofę humanitarną. Przyjeżdżający do ciężko chorych na COVID-19 ratownicy dawali do zrozumienia, że nie ma miejsc w szpitalach, a nawet jeśli się jakieś znajdzie, to poza województwem. Chorzy decydowali się więc zostać w domu i liczyli, że uda im się przeżyć. Lekarze POZ nie mieli nic do zaoferowania, więc niektórzy pacjenci na własną rękę próbowali sobie załatwiać leki sterydowe. Ci dysponujący wyższym kapitałem społecznym usiłowali wykorzystać swoje kontakty np. do zorganizowania sobie tlenoterapii w domu – czasem skutecznie.
Gdy przetrwanie zależy od indywidualnych zasobów, takich jak kontakty w przychodni lub znajomi chorujący na alergię, którzy mogliby załatwić recepty, zaufanie do państwa spada. Potwierdza to przeprowadzone pod koniec ubiegłego roku badanie „Koniec hegemonii 500+” Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego. Wyłania się z niego smutny obraz społeczeństwa, w którym myślenie wspólnotowe praktycznie nie istnieje. Ponad jedna trzecia ankietowanych stwierdziła, że zamiast finansować ochronę zdrowia, rząd powinien wypłacać ludziom pieniądze, by leczyli się na własną rękę.
Szara strefa w natarciu
Rządzący nie dali też dowodów na to, że wiedzą, co robią. Niemcy już latem mieli do dyspozycji badania dotyczące struktury zakażeń, dzięki czemu mogli wprowadzać restrykcje na podstawie twardych danych. Tymczasem polski rząd nie potrafił uzasadnić obostrzeń, które sam nakładał. Czasem prowadziło to do kuriozalnych sytuacji – jak wtedy, gdy Marcin Horała z PiS przekonywał, że na polskich siłowniach są niskie sufity, dlatego trzeba zawiesić ich działalność. Szczytem nieporadności i chaosu był dzień Wszystkich Świętych, gdy z zaskoczenia w przeddzień uroczystości rządzący zamknęli cmentarze, co doprowadziło do nalotu Polaków na groby w ciągu jednego wieczora.
Klapą zakończyła się też próba stworzenia nad Wisłą systemu śledzenia kontaktów. Jak wynika z analizy portalu 300Gospodarka.pl, w Danii i w Niemczech ponad jedna piąta obywateli zainstalowała rządową aplikację, którą w tym celu zbudowano, w Szwajcarii i Norwegii – przeszło jedna czwarta, a w Finlandii i Irlandii – jedna trzecia. Tymczasem w Polsce z ProteGO korzystało 2 proc. ludzi (jedynie w Słowenii mniej osób ściągnęło podobną aplikację). Co jest kolejnym przykrym dowodem na brak zaufania Polaków do swojego państwa.
Co gorsza, pomoc rządowa była rozdzielana niesprawiedliwie. Samozatrudnionych potraktowano szczodrze i w sumie ‒ łącznie ze zwolnieniami z ZUS i bezzwrotną pożyczką z urzędu pracy ‒ w ciągu trzech wiosennych miesięcy pandemii mieli szansę zyskać nawet ok. 16 tys. zł. Zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych mogli liczyć tylko na trzykrotne postojowe wysokości 2 tys. zł, a jesienią zostawiono ich samym sobie. Wiosną PFR zalał rynek gotówką, na czym skorzystało wiele przedsiębiorstw, które nie były zamrożone. Jesienią i zimą pomoc nagle stała się niezwykle selektywna – wystarczyło mieć wpisany nieodpowiedni numer PKD, żeby nie móc z niej skorzystać, nawet jeśli faktycznie firma nie funkcjonowała.
Nic dziwnego, że przedsiębiorstwa z branż objętych lockdownem po cichu wznawiały działalność. Co musiało doprowadzić do wzrostu szarej strefy. Tymczasem w ostatnich latach sukcesywnie ją ograniczaliśmy. Według Instytutu Prognoz i Analiz Gospodarczych (IPAG) w latach 2017‒2019 zmniejszyła się ona z 18,7 proc. do 17,2 proc. PKB. W ubiegłym roku szara strefa znowu urosła do 18 proc. PKB. W tym roku IPAG szacuje, że sięgnie 18,3 proc. PKB. W czasie pandemii stracimy więc na tym polu niemal wszystko, co zyskaliśmy w ciągu wcześniejszych trzech lat.
Nierówno nad Wisłą
Pandemia była też okazją do przemodelowania w Polsce stosunków pracy, które są skrajnie indywidualistyczne. Można było zaangażować związki zawodowe do tworzenia tarcz antykryzysowych i np. uzależnić pomoc finansową dla firm od zawierania układów zbiorowych z załogą. Dzięki temu wzrosłaby rola kolektywnych umów i organizacji pracowników, co nieco zbliżyłoby nas do opartych na konsensusie państw Europy Północnej. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Związki zawodowe i układy zbiorowe pominięto podczas walki z pandemią – zresztą nie istnieją one także w Polskim Ładzie. Rynek pracy staje się coraz bardziej zdefragmentowany, a szczególnie przybywa samozatrudnionych. W sumie nic dziwnego, skoro to oni zostali tak hojnie obdarowani w pierwszych miesiącach pandemii. Według „Tygodnika Gospodarczego” PIE z 8 kwietnia w ubiegłym roku liczba jednoosobowych firm zwiększyła się o 35 tys. Mało kto otwiera nową działalność w czasie kryzysu, dlatego według autorów raportu za ten wzrost odpowiada przechodzenie na samozatrudnienie przez osoby wcześniej pracujące na etacie.
Nie zadbaliśmy o równe rozłożenie kosztów kryzysu pandemicznego – faworyzowano osoby płacące podatek liniowy, wśród których są najbogatsi obywatele, a po macoszemu potraktowano prekariuszy, zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych. W efekcie – jak wynika z najnowszej publikacji GUS „Sytuacja gospodarstw domowych w 2020 roku” ‒ w minionym roku nastąpił wyraźny wzrost nierówności mierzonych współczynnikiem Giniego (im bliżej 1,0, tym wyższe). W latach 2015‒2017 nierówności spadły z 0,322 do 0,298 – czyli do najniższego poziomu w XXI w. Przyczyniło się do tego 500+, w 2017 r. rozszerzone na pierwsze dziecko, bez względu na zarobki rodziców. Również dlatego w latach 2017‒2019 wskaźnik Giniego nieznacznie wzrósł z 0,298 do 0,301. Tymczasem tylko w 2020 r. urósł do 0,313. Co oznacza, że w ciągu jednego pandemicznego roku pod względem ograniczania nierówności straciliśmy połowę tego, co zyskaliśmy w latach 2015‒2017.
Wychodzimy z pandemii mocno poobijani, z większą gospodarką nieformalną, z bardziej poszatkowanym rynkiem pracy i z wyższymi nierównościami. Jeśli rządzący są zdziwieni pełną niechęci reakcją dużej części klasy średniej na Polski Ład, to w gruncie rzeczy powinni winić samych siebie. Gdyby w czasie pandemii pracowali nad zaufaniem do państwa, dziś ludzie łaskawszym okiem patrzyliby na plany rozbudowy domeny publicznej. W sytuacji wzrostu znaczenia indywidualnych zasobów realizacja polskiego odpowiednika Rooseveltowskiego New Deal będzie piekielnie trudna. Nawet w mało ambitnej formie.