Wiele się ostatnio mówi oraz pisze o inflacji. Odbywa się to z intensywnością dalece nieadekwatną do rzeczywistości, bo trzeba się mocno uprzeć, by wzrost cen na poziomie 2–3 proc. uznać za wysoki. Pomińmy jednak (skądinąd ciekawe) zagadnienie: „komu zależy na tym, byśmy się inflacji bali?”. Spójrzmy na lekcje, jakich w temacie rosnących cen dostarcza nam historia gospodarcza.

Właśnie taką drogą idą ekonomiści Kevin Daly oraz Rositsa Chankova. Co ciekawe, reprezentują oni nie świat akademicki, lecz świat finansów – pracują w pionie analitycznym globalnego giganta, banku Goldman Sachs.
Daly oraz Chankova zastanawiają się, ile prawdy jest w obawie, że po pandemii czeka Zachód eksplozja inflacji. Za przekonaniem o jej nieuchronności kryje się taki tok rozumowania. Z historii wiemy, że ceny zawsze rosły najszybciej w trakcie wielkich wojen i po nich. No więc skoro walka z pandemią to też wojna, tylko że „z niewidzialnym wrogiem”, to po jej stoczeniu i nas czeka atak inflacji. Logiczne, prawda?
Tyle że zdaniem Daly’ego i Chankovej takiego wnioskowania nie powinniśmy wyprowadzać. Bo wojna i pandemia to nie jest to samo. Najważniejsze są dwie różnice. Po pierwsze, podczas wojny zawsze następuje gwałtowne zwiększenie popytu. Dzieje się to zarówno w trakcie konfliktu (wydatki na zbrojenia), jak i po jego zakończeniu (odbudowa). A wszelkie inwestycje państwowe, najczęściej finansowane długiem, mają na celu dogonienie tego przyspieszonego popytu. W czasie pandemii jest odwrotnie. To czas tłumienia gospodarki, a interwencja państwa obliczona jest na to, by ją z dołka wydźwignąć.
Druga różnica między wojną a pandemią jest taka, że konflikt zbrojny prowadzi do zniszczenia fizycznego kapitału (fabryki, miasta czy sieci przesyłowe), co zmniejsza zdolności wytwórcze gospodarki. To dlatego nawet największe mocarstwa (jak np. Wielka Brytania w czasie II wojny) muszą szukać pomocy i zaciągać długi u sojuszników. A potem od tych sojuszników zależy, na jakich warunkach te zobowiązania będą spłacane. Dlatego również tak mocno rosną ceny podstawowych produktów i pojawia się presja hiperinflacyjna.
Pandemia ma jednak zupełnie inne skutki. Tu konsekwencją nie jest zniszczenie kapitału fizycznego, lecz wyłącznie straty w kapitale ludzkim. Co oczywiście jest tragiczne. Ale w wielu przypadkach prowadzi do znaczącego przesunięcia relacji pracy i kapitału w gospodarce. Gdy pandemia jest naprawdę śmiertelna (jak dżuma w średniowieczu), to ci, co przeżyli, są w dużo lepszym położeniu, gdyż rośnie ich pozycja przetargowa względem pracodawcy. Ich płace zaczynają rosnąć, a wraz z nimi, owszem, i ceny. Ale nie tak gwałtownie, jak w przypadku powojennego „szoku podażowego”, gdy ceny uciekają płacom i społeczeństwo biednieje.
Właśnie z powodu istnienia obu tych różnic widać, że inflacja jest poważnym problemem po konfliktach zbrojnych, nie zaś po pandemiach. Tak to przynajmniej wygląda w próbce badawczej stworzonej przez Daly’ego i Chankovą. W skład tej próbki wchodzą Francja, Niemcy, Włochy, Holandia, Wielka Brytania, Japonia, Stany Zjednoczone. Ekonomiści badali zaś zachowanie tamtejszych gospodarek wobec 12 najważniejszych wojen i pandemii w historii: obu wojen światowych, wojen trzydziestoletniej, napoleońskich, wietnamskiej etc. Oraz epidemii grypy hiszpanki, dżumy, cholery czy grypy azjatyckiej.
Podczas wojny zawsze następuje gwałtowne zwiększenie popytu. Dzieje się to zarówno w trakcie konfliktu (zbrojenia), jak i po jego zakończeniu (odbudowa). A wszelkie inwestycje państwowe, najczęściej finansowane długiem, mają na celu dogonienie tego przyspieszonego popytu. W czasie pandemii jest odwrotnie. To czas tłumienia gospodarki