Dziś większość polityków o zapędach autorytarnych nie ucieka się do fałszowania wyborów. Lepiej stworzyć takie reguły gry, dzięki którym po prostu nie da się przegrać. I właśnie taką strategię próbuje realizować obóz rządzący.

Po tym, jak tak zwany Trybunał Konstytucyjny pozbawił Adama Bodnara prawa do sprawowania funkcji rzecznika praw obywatelskich do czasu wyboru następcy, funkcjonariusze mediów rządowych rzucili się do tłumaczenia, że wszystko jest w porządku. A przy okazji do wyśmiewania tych, którzy w działaniach PiS-u widzą poważne zagrożenie.
„Najdłuższa śmierć demokracji na świecie. Ile to już lat?” – napisał na Twitterze pracownik państwowego radia i telewizji Bartłomiej Graczak, kpiąc z wypowiedzi sędziego Krystiana Markiewicza. Śmieszność Markiewicza – prezesa Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” – miała polegać na tym, że jego zdaniem usunięcie Bodnara z urzędu pokazuje, jak „umiera demokracja”.
Alarmistyczne słowa wielu innych prawników, dziennikarzy, komentatorów także budzą wśród zwolenników PiS uśmiech. Z prostego powodu – o upadku demokracji słyszymy od dawna, a powtarzające się ostrzeżenia tracą siłę przebicia. Kłopot w tym, że to ostrzegający, a nie kpiący mają rację.
Jak umiera demokracja
Jeśli ktoś w ogóle myśli o śmierci demokracji, to zapewne wyobraża sobie dramatyczne przewroty, liczne demonstracje, płonące samochody, wojsko na ulicach i ponurych panów w mundurach ogłaszających w telewizji nowe porządki. Oczywiście zdarza się, że demokracja umiera w sposób spektakularny. Częściej jednak rozkład następuje powoli, a kolejnych kroków przybliżających koniec niemal nikt nie dostrzega. Co więcej, atak przychodzi „z rąk nie tyle generałów, ile demokratycznie wybieranych przywódców – prezydentów i premierów podważających dokładnie ten sam proces, który doprowadził ich do władzy” – pisze w książce „Tak umierają demokracje” para amerykańskich politologów z Uniwersytetu Harvarda Steven Levitsky i Daniel Ziblatt. Paradoksalnie taki model dobijania demokracji może się okazać groźniejszy niż spektakularne przewroty. „Ponieważ nie ma jednego przełomowego momentu – żadnego zamachu stanu, żadnego wprowadzenia stanu wojennego czy zawieszenia konstytucji – który sugerowałby, że reżim ewidentnie «przekroczył granicę» i stał się dyktaturą, nic nie jest w stanie uruchomić w społeczeństwie syreny alarmowej”, tłumaczą autorzy.
W tym drugim wypadku rozmontowywanie demokracji przypomina nieco łysienie. Po pierwsze, to proces, a nie jednorazowy akt. Po drugie, nikt nie potrafi dokładnie powiedzieć, kiedy łysiejący człowiek staje się łysy, a kiedy za łysego uznać go jeszcze nie wypada. Każdy jednak jest w stanie stwierdzić, że delikwent ma coraz mniej włosów i każdy wie, kiedy z pewnością łysym się staje. Ale wtedy na reakcję jest już za późno.
A jeśli łysienie wyda się komuś metaforą niegodną sprawy tak poważnej jak podważenie demokracji, możemy uznać, że to proces przypominający odkręcanie śrubek z jadącego pociągu. Nie wystarczy pozbyć się jednej, aby wykoleić cały skład. Wykręcenie stu może sprawić, że zepsuje się jakiś mechanizm, np. ogrzewanie, ale pociąg będzie jechał dalej. Kolejne sto i w przedziałach zgaśnie światło. Jeszcze dwieście i być może jeden wagon odczepi się od reszty. Ale nawet w takiej sytuacji znaczna część pasażerów wciąż może być przekonana, że nic takiego się nie dzieje, bo chociaż warunki jazdy nieco się pogorszyły, to nadal się poruszamy.
Fakt, że rozmontowywanie demokracji dokonuje się etapami, to niejedyny powód, dla którego tak trudno przed nim ostrzec. Innym istotnym problemem jest nasze błędne, czy raczej zbyt wąskie, rozumienie demokracji. Winston Churchill powiedział kiedyś, że fundamentem „wszelkiej demokracji jest prawo ludzi do oddania głosu”. „U podstaw wszelkich hołdów składanych demokracji” – twierdził Churchill – „stoi mały człowiek wchodzący do malutkiej budki i malutkim ołówkiem robiący malutki krzyżyk na małym kawałku papieru. Żadna retoryka czy obszerne dyskusje nie mogą umniejszyć doniosłego znaczenia tego faktu”.
Słowa brytyjskiego premiera są bez wątpienia prawdziwe – fundamentem demokracji jest przyznanie każdemu z nas, niezależnie od majątku, urodzenia czy wykształcenia, jednakowego i jednego głosu w procesie wyboru naszych przedstawicieli. Zapewne z tego powodu w szkołach uczy się nas, że demokracja to władza ludu, która realizuje się poprzez wybory. Same wybory zaś są świętem demokracji. Wszystko to słuszne.
Z drugiej strony czynienie z wyborów definicyjnej cechy demokracji jest nie tylko błędem, ale też utrudnia jej obronę. Jeśli bowiem to wybory – uczciwe w tym sensie, że nikt nie fałszuje wyniku – mają być warunkiem wystarczającym systemu demokratycznego, to faktycznie, ani w Polsce, ani na Węgrzech nic złego się nie dzieje.
Lepsza albo gorsza
W rzeczywistości demokracja to znacznie więcej niż wybory, po których ktoś rzetelnie policzy głosy. To cały ekosystem, w jakim toczy się codzienne życie polityczne. Poglądy polityczne nie kształtują się w próżni – wpływ na nie mają informacje, jakie do ludzi docierają, stopień zaufania do instytucji państwowych, rodzaje mediów, do jakich mamy dostęp, język, jakim posługują się politycy i wiele innych czynników. Z kolei sam udział w głosowaniu zależy od takich zmiennych jak choćby liczba punktów wyborczych, godziny ich otwarcia, możliwość głosowania korespondencyjnego lub z wyprzedzeniem, sposób rejestracji obywateli z czynnym prawem wyborczym, a nawet dzień tygodnia, w jakim odbywa się głosowanie. Wybory są ważnym, ale tylko jednym z wielu elementów znacznie większej całości. Oceniając jakość demokracji, trzeba patrzeć na to, co się dzieje pomiędzy tymi krótkimi chwilami, kiedy możemy wrzucić małą karteczkę z małym krzyżykiem do urny.
System ten nie ma też – wbrew temu, co często słyszymy – charakteru zero-jedynkowego. Nie wystarczy powiedzieć, że demokracja jest lub jej nie ma. Może być lepsza lub gorsza. Nie jest też czymś stałym i niezmiennym. To nie stan, lecz proces. Systemy demokratyczne muszą się zmieniać wraz ze zmieniającą się rzeczywistością – pojawianiem się nowych aktorów politycznych, form komunikacji, zagrożeń dla bezpieczeństwa czy ewoluującą wrażliwością obywateli.
Kiedyś wykładowcy na uniwersytetach, publicyści w gazetach i politycy w gabinetach mogli się zastanawiać, jak wielkie wpływy powinny mieć na demokratyczne rządy potężne związki zawodowe. Dziś wpływy związków znacznie stopniały, ale zamiast o nie, pytamy m.in. o rolę globalnych mediów społecznościowych. Czy rozprzestrzenianie za ich pośrednictwem fałszywych informacji powinno być dozwolone? Kto ma decydować o blokowaniu takich wiadomości lub ich autorów – właściciele mediów czy instytucje państwowe? Co zrobić, gdy inne państwo – np. Rosja – wykorzystuje sieci społecznościowe do podważania wiary w uczciwość procesu wyborczego?
Inny czynnik warunkujący jakość demokracji wynika z modelu finansowania polityki. Czy powinny istnieć jakieś limity dotyczące nie tylko wysokości wsparcia, lecz także źródeł finansowania? Innymi słowy, czy pieniądze na kampanię powinni wpłacać tylko konkretni ludzie i tylko do określonej kwoty, czy również wielkie firmy i bez ograniczeń? A może partie powinny otrzymywać pieniądze jedynie z budżetu państwa? Każde rozwiązanie ma swoje wady. Wpłaty od wielkich korporacji stwarzają zagrożenie, że polityk wybrany dzięki ich wsparciu będzie od nich zależny. Z kolei pieniądze od drobnych darczyńców niejednokrotnie prowadzą do radykalizacji. Datki płyną bowiem często od najbardziej zaangażowanych i skrajnych zwolenników, którzy domagają się czołowego starcia z politycznymi oponentami.
Jeszcze inaczej sprawa się ma z wykorzystywaniem aktywów państwowych do finansowania projektów korzystnych dla partii trzymającej władzę. Kiedy państwowe spółki wydają grube miliony złotych na reklamę w prorządowych mediach, dają ugrupowaniu u sterów ogromną przewagę finansową. Podobnie się dzieje, kiedy władza wydaje publiczne pieniądze na inwestycje, które niekoniecznie mają sens, lecz stwarzają największe szanse na pozyskanie głosów. A przecież to wszystko jedynie wybrane i dość proste instrumenty, jakie rządzący mogą wykorzystać do przechylenia szali zwycięstwa na swoją korzyść.
Jeden z największym mitów na temat demokracji mówi, że aby przejąć władzę w tym systemie, należy zdobyć jak najwięcej głosów, a w związku z tym przekonać do zagłosowania na naszą partię czy kandydata jak najwięcej osób. Nic bardziej mylnego. Zwycięstwo w wyborach odnosi się nie poprzez czarowanie największej liczby obywateli w ogóle, lecz zdobycie najwyższego odsetka faktycznie oddanych głosów. A to można osiągnąć, nie tylko powiększając własną bazę wyborców, ale również zniechęcając wyborców przeciwnika.
Proszę sobie wyobrazić, że władzę w kraju sprawuje partia A, ale w państwa okolicy popularna jest opozycyjna partia B. I nagle przed wyborami okazuje się, że liczba punktów wyborczych w sąsiedztwie będzie znacznie mniejsza niż dotychczas. W rezultacie dotarcie na głosowanie staje się trudniejsze, a przed lokalami są długie kolejki. Niemożliwe? W wielu stanach w USA bywa, że wyborcy czekają na oddanie głosu nawet kilka godzin. I tak się jakoś składa, że zwykle dotyczy to biedniejszych obszarów zamieszkanych przez czarnoskórych Amerykanów, dziś głosujących w przeważającej większości – około 90 proc. – na Partię Demokratyczną. Jeśli władzę w stanie sprawuje przeciwna demokratom Partia Republikańska, może zrobić wiele, aby utrudnić życie takim grupom. I robi to. Jak wylicza organizacja non profit Brennan Center for Justice, od listopadowych wyborów w USA w 47 stanach zgłoszono ponad 360 (!) rozmaitych projektów zawierających rozwiązania utrudniające oddanie głosu.
Nasze reguły gry
Jakość demokracji zależy nie tylko od uczciwych wyborów, lecz także od tysięcy norm, często nawet niespisanych, które sprawiają, że różne ugrupowania – także te będące w opozycji – mają mniej więcej podobne możliwości konkurowania o poparcie wyborców. Jeśli sądy stają się podporządkowane jednej partii, jeśli telewizja państwowa o ogromnym zasięgu staje się organem partyjnym, jeśli prorządowe media prywatne otrzymują gigantyczne wsparcie od władzy, jeśli projekty ustaw partii opozycyjnych nigdy nie trafiają pod obrady parlamentu, jeśli tak ustala się reguły wyborów, że 40 proc. głosów przekłada się na 70 proc. miejsc w parlamencie, to trudno twierdzić, że z jakością demokracji nic złego się nie dzieje.
„Nieważne kto głosuje, ważne, kto liczy głosy” miał kiedyś powiedzieć Józef Stalin. Fałszerstwo wyborcze to najbardziej toporne rozwiązanie dla kogoś, kto chce się utrzymać przy władzy, jednocześnie zachowując pozory demokracji. Ma też inną zasadniczą wadę: jeśli wyjdzie na jaw, ludzie nabiorą pewności, że system demokratyczny przestał działać, a w konsekwencji mogą poczuć się oszukani i zaprotestować – co ostatnio widzieliśmy chociażby na Białorusi. Dlatego dziś większość polityków o zapędach autorytarnych nie ucieka się do fałszowania wyborów. Nie musi. Zamiast podkręcać wyniki, lepiej stworzyć takie reguły gry, dzięki którym po prostu nie da się przegrać. I właśnie taką strategię próbuje realizować obóz rządzący w Polsce. A eliminacja urzędu rzecznika praw obywatelskich to po prostu kolejny krok w tym kierunku.
Nie wiem, jak skutecznie pokazać ludziom, że demokracja w jest dziś w naszym kraju w gorszym stanie niż była przed kilkoma laty. Wiem jednak, że jeśli potrzebujemy zwięzłej definicji demokracji, powinniśmy zrezygnować z mówienia, że jej wystarczającą cechą są wybory, w których uczciwie liczy się głosy. Lepiej mówić, że demokracja to taki system, w którym partia rządząca może przegrać wybory i stracić wpływy. Na Węgrzech to już skrajnie trudne. A w Polsce?
Jak wylicza organizacja non profit Brennan Center for Justice, od listopadowych wyborów w USA w 47 stanach zgłoszono ponad 360 (!) rozmaitych projektów zawierających rozwiązania utrudniające oddanie głosu
*Łukasz Pawłowski – publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS”. Współautor „Podkastu amerykańskiego”. W latach 2013–2020 sekretarz redakcji, a obecnie członek redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”