Trybunał Konstytucyjny, który poradził sobie najpierw z kobietami, a następnie z kąsającym władzę po kostkach RPO, poradzi sobie i z przedsiębiorcami.

Istny rok diabła. Tak nazwałbym miniony rok, patrząc na sytuację w ochronie zdrowia i katastrofalne statystyki nadmiarowych zgonów, ale również w innych obszarach – władzy, polityki, prawa, gospodarki, edukacji.
Przychodzi mi tu na myśl znakomity paradokument Petra Zelenki z 2002 r., zatytułowany właśnie „Rok Diabła”. W filmie jest scena, w której grający samego siebie czeski bard Jaromir Nohavica prezentuje NTAK, czyli Nohavicową Teorię Alkoholowego Kopca. – Człowiek pijąc przez całe życie – tłumaczy Nohavica – wspina się na alkoholową górę. Alkohol nie jest takim problemem, dopóki człowiek ciągle pnie się w górę, ale kiedy osiąga szczyt, następuje punkt zwrotny. Tam już jest za późno na pomoc, nie dadzą rady doktorzy, nie pomogą psycholodzy, nawet sam Bóg. Człowiek zaczyna staczać się w nałóg. I cały witz polega na tym – prawi Nohavica – że każda góra ma inną wysokość i nikt wie, jak wielka jest jego własna.
Teorię Nohavicowego kopca można traktować jak klasyczną teorię wszystkiego. Pasuje do opisu granic tolerancji jednostki wobec nałożonych na nią ograniczeń. Ale może też służyć do testowania odporności systemu demokratycznego na psucie i usuwanie jego bezpieczników. Nie mam wątpliwości, że w obydwu tych sferach dystans dzielący nas od szczytu, na którym następuje przesilenie, znacznie się w ciągu ostatniego roku zmniejszył.
Jeśli chodzi o możliwość funkcjonowania w ciągłym reżimie sanitarnym (w pracy zdalnej lub bez możliwości zarobkowania, z domową edukacją, zamkniętymi instytucjami kultury, rozrywki etc.), to według wielu punkt krytyczny już dawno został przekroczony. Na początku pandemii oglądaliśmy obrazki, na których ludzie w maseczkach karnie stali w długich kolejkach do sklepów w dwumetrowym dystansie między sobą. Dziś można zobaczyć, jak mężczyzna uderza w twarz kobietę, która ośmieliła się zwrócić mu uwagę za brak maseczki.
Rok temu mieliśmy nie dla wszystkich zrozumiały spór o praworządność, powstały na skutek wcześniejszej ingerencji rządu w sądownictwo. Dziś mamy: jedne z najbardziej restrykcyjnych przepisów aborcyjnych w Europie (bez uchwalenia jakichkolwiek zmian w ustawie), zagrożoną instytucję rzecznika praw obywatelskich, nadużywającą przemocy i bezkarną policję, której reszki autorytetu zostały zszargane razem z podeptaną przez funkcjonariuszy godnością protestujących, skompromitowany do cna Trybunał Konstytucyjny, ośmieszające samo siebie Rządowe Centrum Legislacji oraz fasadowy, służalczy wobec władzy wykonawczej parlament.
Oczywiście psucie państwa nie zaczęło się ani rok temu, ani z początkiem obecnej czy poprzedniej kadencji Sejmu lub prezydenta. To był proces, który raz przyspieszał, raz spowalniał lub się chwilowo cofał. Ale trwał i narastał. Sytuacja nadzwyczajna związana z pandemią sprzyja rozmontowywaniu instytucji demokratycznych i trzeba przyznać, że władza wykorzystała ją skrupulatnie – obszar wolności i swobód obywatelskich się w tym czasie skurczył. Chciałbym jednak zaznaczyć, że mówię o konstytucyjnie gwarantowanych prawach i wolnościach, a nie – tak jak opacznie pojmuje je różnego autoramentu foliarstwo – swawoli.
W sytuacji nadzwyczajnej dla ochrony zdrowia i porządku publicznego ograniczenie praw obywateli – w przewidzianym przez prawo trybie – jest dozwolone. A trudno sobie wyobrazić bardziej nadzwyczajną sytuację niż ta, w której z powodu śmiercionośnego wirusa trzeba zamknąć pół Polski w domach. Pomimo to szef rządu nie wystąpił do prezydenta o wprowadzenie w kraju stanu wyjątkowego. Zamiast tego mieliśmy mętne tłumaczenia, że państwo byłoby zobligowane do wypłacania przedsiębiorcom milionowych odszkodowań, co doprowadziłoby do jego bankructwa. W iście kabaretowy sposób tej decyzji broniła ówczesna minister rozwoju Jadwiga Emilewicz, przekonując, że władza oszczędza Polakom wojska na ulicach i cenzury w mediach – to jakoby miałoby być automatycznym skutkiem obowiązywania stanu nadzwyczajnego.
Ani straszenie wojskiem i cenzurą, ani ostrzeganie przed rzekomym bankructwem państwa nie miały oparcia w faktach. Jedynym powodem, dla którego stanu klęski żywiołowej nie wprowadzono, były wybory prezydenckie. A raczej to, że obóz władzy nie chciał, by odbyły się one w późniejszym terminie. Zgodnie z konstytucją można by je zorganizować najwcześniej 90 dni po odwołaniu stanu nadzwyczajnego. Ponieważ niepowodzenia rządu w zwalczaniu pandemii poszłyby również na konto Andrzeja Dudy, przesunięcie głosowania na odległy termin nie wchodziło w grę. Dość powiedzieć, że władza posunęła się nawet do tego, że wydała 70 mln zł na tzw. sasinalia, czyli przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych 10 maja, które się ostatecznie nie odbyły.
Wyłącznie kwestie polityczne zadecydowały więc o tym, że pandemiczne ograniczenia, nakazy i zakazy były wprowadzane nie na podstawie aktów prawnych rangi ustawowej, lecz rozporządzeniami ministrów, które z definicji nie wymagają zatwierdzenia przez parlament. Część z nich – jak zakaz przemieszczania się, obowiązek noszenia maseczek czy ograniczenie wolności zgromadzeń – ustanowiono z przekroczeniem delegacji ustawowej, a więc w sposób sprzeczny z konstytucją.
To, że władza postanowiła ograniczać prawa i wolności za pomocą rozporządzeń, dziwi o tyle, że w tym samym czasie bez problemu przepychano przez ścieżkę legislacyjną regulacje – mówiąc eufemistycznie – równie wątpliwe. Wiele z nich wprowadzono w specustawach covidowych, które co do zasady miały zawierać niezbędne i oczekiwane rozwiązania pomocowe. Już to samo w sobie jest wyjątkowo perfidne, nieprawdaż? Zwłaszcza że dużą część społeczeństwa zajmowały wówczas problemy związane z maseczkami. Najpierw zakazano obrotu tymi artykułami na potralach aukcyjnych, później wyprzedano w niejasnych okolicznościach zapasy z Rządowej Agencji Rezerw Materiałowych (przez co zaczęło brakować ich nawet w szpitalach), by na końcu największym samolotem świata sprowadzić tony – jak się szybko okazało – badziewia bez odpowiednich atestów.
Jeśli dodamy do tego różne, nadal nierozliczone wałki z wydaniem pieniędzy – a to na wybory, których nie było, a to na respiratory od handlarza bronią – stanie się jasne, dlaczego wielu mogło przeoczyć, że w międzyczasie władza zaostrzyła też przepisy karne. Jedną ręką wprowadzano nowe przestępstwa, drugą – zwalniano funkcjonariuszy publicznych z odpowiedzialności karnej za przestępstwa urzędnicze (jak przekroczenie uprawnień czy wyrządzenie szkody w obrocie gospodarczym) oraz za naruszenie dyscypliny finansów publicznych za decyzje podejmowane podczas walki ze skutkami COVID-19. Co więcej, gdy w zeszłym roku forsowano zmiany w kodeksie karnym, powielono te same naruszenia legislacyjne, które dwa lata wcześniej były dla prezydenta powodem do skierowania ustawy do TK. Tym razem mimo analogicznych błędów Andrzej Duda już takiej konieczności nie dostrzegł.
Jakby tego było mało, kary za brak maseczek – nie dość, że przez dziewięć miesięcy nie miały właściwej podstawy prawnej – to jeszcze obwarowano je surowymi sankcjami pieniężnymi – od 5 do 10 tys. zł – nakładanymi przez sanepid. Za inne, jak złamanie zakazu przemieszczania się czy kwarantanny, grozi nawet 30 tys. zł. Na dodatek odwołanie od decyzji o nałożeniu kary nie wstrzymuje jej wykonania. Zanim więc sądy administracyjne zaczęły je uchylać, mijało wiele miesięcy.
Pandemia stała się zresztą pretekstem do mocnego ograniczenia naszego prawa do sądu. Przez pewien czas sądy w ogóle nie działały; później rozprawy organizowano online (średnio tylko 2,5 proc.), sprawy kierowano na posiedzenia niejawne albo nie odbywały się one wcale. Zaległości w sądach narastają, a lada moment zaleje je fala pozwów przedsiębiorców przeciwko państwu za lockdown. Pierwsze takie przypadki już są. Ponieważ ochrona zdrowia od ponad roku skupiona jest głównie na walce z COVID-19, wraz z ustaniem pandemii do sądów trafi też masa spraw dotyczących niezrealizowanych świadczeń medycznych.
Do neutralizacji roszczeń przedsiębiorców najpewniej zostanie użyta Julia Przyłębska et consortes. Już raz trybunał się przydał do zaostrzenia prawa aborcyjnego. Chociaż nie wszystko poszło zgodnie z przygotowanym scenariuszem: licząc, że strach społeczeństwa przed wirusem, karami za łamanie zakazu zgromadzeń i zimno odwiedzie ludzi od masowych protestów, władza dała zielone światło do wydania wyroku, a później tak się przestraszyła skutków, że odwlekała jego publikację.
Koniec końców trybunał, który tak dobrze poradził sobie najpierw z kobietami, a następnie z kąsającym władzę po kostkach RPO, poradzi sobie i z przedsiębiorcami. Już sama zapowiedź pozwów zbiorowych przedsiębiorców za bezprawne działania władzy wystarczyła, by premier złożył wniosek do TK o stwierdzenie niekonstytucyjności będącego podstawą roszczeń art. 4171 kodeksu cywilnego. Oczywiście nie w całości, tylko w zakresie dotyczącym stwierdzenia wadliwości rozporządzenia przez sąd rozpoznający sprawę (choć kompetencja sądów do badania konstytucyjności rozporządzeń nigdy nie budziła wątpliwości). Wystarczy, że trybunał orzeknie, iż Skarb Państwa ponosi odpowiedzialność odszkodowawczą dopiero wtedy, gdy sąd konstytucyjny (czyli on sam) wcześniej uzna nielegalność rozporządzenia ustanawiającego np. zakaz prowadzenia określonej działalności gospodarczej. A to, jak można się spodziewać, nigdy nie nastąpi.
Gdyby rząd wkładał tyle energii w sprawne zarządzanie szpitalami i organizowanie szczepień, co kombinowanie, jak tu domknąć system, bylibyśmy w innym miejscu. Zamiast tego mamy jednak kolejne próby rozmontowywania mechanizmów demokratycznych, np. zmierzające do ograniczenia jawności życia publicznego. W lutym tego roku I prezes SN wysyła do TK wniosek o stwierdzenie niekonstytucyjności przepisów ustawy o dostępie do informacji publicznej. W tym samym czasie do Sejmu trafił projekt ustawy odbierający organizacjom pozarządowym i mediom dostęp do akt postępowań, którym prokuratura ukręciła łeb. Tych małych kroków oddalających nas od państwa prawa było w czasie pandemii o wiele więcej, nie sposób ich wszystkich wymienić. Każdy z nich rozpatrywany z osobna nie stanowi większego zagrożenia, ale ich kumulacja – już tak. Wszystko zależy więc od tego – jak mówił Nohavica – jak wysoki jest ten nasz demokratyczny kopiec. Oby okazał się wyższy, niż nam się wydaje.
Przez pewien czas sądy w ogóle nie działały; później rozprawy organizowano online (średnio tylko 2,5 proc.), sprawy kierowano na posiedzenia niejawne albo nie odbywały się one wcale