Nowy Ład ma przynieść największą zmianę w systemie podatkowo-składkowym od lat: ulżenie zarabiającym najmniej i wzrost obciążeń dla osób o najwyższych dochodach. Aby to zrobić, wystarczy dokonać operacji na samych składkach.

Na premierę Nowego Ładu jeszcze poczekamy – szyki pokrzyżowała PiS wzbierająca trzecia fala pandemii. Choć były głosy za tym, by mimo wszystko wreszcie zaprezentować długo wyczekiwany program. – 20 marca to dzień wprowadzenia lockdownu we wszystkich województwach, ludzie będą źli. Pokazanie Nowego Ładu mogłoby być sygnałem, że jednak jakoś sobie radzimy i potrafimy zmniejszyć obawy gospodarcze – słyszeliśmy w rządzie. Także wewnątrz koalicji rządzącej były naciski, by nie opóźniać w nieskończoność premiery programu. Ostatecznie przeważył jednak pogląd, że robienie politycznego show w dramatycznej sytuacji epidemicznej będzie wizerunkowym strzałem w stopę. Tym bardziej, że do kontrataku szykowała się opozycja. – Pokazalibyśmy, że ludzie umierają, szpitale zapełniają, a PiS bawi się w politykę – przyznaje nam jeden z wpływowych polityków opozycji. Na razie założenie jest takie, że Nowy Ład poznamy po świętach wielkanocnych.
Najwięcej emocji w tym projekcie budzą planowane korekty systemu podatkowego i składkowego. Szczegółów rozwiązań jeszcze nie znamy, ale z nieoficjalnych informacji wynika, że chodzi o zmiany, które domkną istniejące dziś luki. – Klin podatkowy dla kogoś słabiej zarabiającego to nawet 40 proc., a dla zarabiających powyżej 30 tys. zł – jedynie 22 proc. To niesprawiedliwe. W Polsce nie konkuruje się też na koszty pracy, musimy także ten element trochę usprawnić – mówi nasz rozmówca z rządu. – Cel polityczny jest taki, by odpowiedzieć na oczekiwania bazy wyborczej PiS, która chce wyrównania pewnych niesprawiedliwości. Dlatego znacząco obniżymy podatki. Głównie skorzystają na tym ci, którzy dotąd byli relatywnie bardziej obciążeni, a więc ci mniej zamożni – dodaje. Na reformie mają nie stracić jednak zarabiający do dwóch średnich krajowych.
Panorama luk systemowych
Gdy przed kilkoma miesiącami Polski Instytut Ekonomiczny przedstawiał wyniki badań o tym, czy Polacy uważają system podatkowy za sprawiedliwy, Marek Skawiński, dyrektor departamentu polityki makroekonomicznej Ministerstwa Finansów, za pomocą kilku liczb pokazał, że z obciążeniami dochodów jest u nas coś nie tak. MF regularnie sprawdza to na podstawie danych z bazy podatkowej i ZUS. Według Skawińskiego w 2017 r. obłożenie podatkami i składkami brutto dochodów niższych niż 30 tys. zł rocznie wyniosło 24 proc. Dla zarabiających między 30 a 50 tys. zł wskaźnik ten wyniósł 29,9 proc. Z kolei obciążenia tych, których dochód mieścił się w przedziale między 50 tys. a 100 tys. zł, wynosiły 32,9 proc. Jednak już przy dochodzie między 100 tys. zł a 0,5 mln zł rocznie klin zmniejszał się do 31,7 proc. W przypadku najbogatszych z zarobkami powyżej 500 tys. zł obciążenie składkowo-podatkowe malało do 21,7 proc.
Klin podatkowy jest zupełnie regresywny: im mniej zarabiasz, tym większy ciężar musisz ponieść. Brzmi to absurdalnie, ale taki jest efekt metody oskładkowania działalności gospodarczej, jaką mamy w Polsce. I składka zdrowotna, i ta odprowadzana do ZUS są ustalone na sztywno, a bazą do ich obliczenia nie jest faktyczny dochód z działalności, lecz wynagrodzenia w gospodarce. Podstawa do kalkulacji składki zdrowotnej to 75 proc. średniego wynagrodzenia, a zusowskiej – w zależności od tego, jak długo prowadzona jest działalność – 30 proc. płacy minimalnej lub 60 proc. prognozowanej średniej. W 2021 r. prowadząc działalność, trzeba więc zapłacić niecałe 382 zł na Narodowy Fundusz Zdrowia oraz prawie 270 zł lub niecały 1 tys. zł na ZUS. To obciążenie stałe, niezależne od wielkości dochodów. Dlatego to właśnie składki wywracają strukturę klina podatkowego do góry nogami.
Dobitnie świadczą o tym dane Ministerstwa Finansów. Ostatni raport dotyczy 2017 r., nie uwzględnia więc części zmian wprowadzonych w następnych latach w rodzaju tzw. małego ZUS. I bez niego odsetek firm, które korzystały z preferencji, był znaczący – wynosił ok. 16–17 proc. Mały ZUS jest skierowany do drobnej działalności, takiej, z której przychody nie przekraczały w poprzednim roku 120 tys. zł – wtedy bazą do wyliczania składki na ubezpieczenie społeczne może być połowa rzeczywistego dochodu, ale też w określonych ramach (podstawa do wyliczenia składki nie może być mniejsza niż 30 proc. minimalnej płacy i nie większa niż 60 proc. średniego prognozowanego wynagrodzenia). Niemniej strukturalnie tego typu zmiany nie powinny mieć większego wpływu na klin, bo ich stosowanie jest ograniczone w czasie (z małego ZUS można korzystać maksymalnie przez trzy lata).
Według danych MF przy najniższych uzyskiwanych dochodach z jednoosobowej działalności gospodarczej (do 11 tys. zł) obciążenia mogą przekraczać nawet 60 proc. Przy czym niemal za całość odpowiadają właśnie składki (zdrowotna i ZUS), podatek od dochodu ma marginalne znaczenie. Proporcje stopniowo zmieniają się wraz ze wzrostem dochodu – rośnie rola PIT (bo podstawą jego naliczania jest właśnie dochód), maleje natomiast rola określonych na sztywno składek. Przy dochodzie przekraczającym 950 tys. zł niemal całość obciążenia to już podatek. Ale ze względu na to, że w systemie podatkowym mamy preferencję dla działalności gospodarczej, to całość obciążenia nie przekracza 20 proc. Prowadząc jednoosobową firmę można bowiem skorzystać z możliwości liniowego opodatkowania PIT stawką 19 proc.
Odwrócony klin w działalności gospodarczej, wyraźnie preferujący wysokie dochody, to jeden z głównych powodów powstawania arbitrażu na rynku pracy. Osobom z wysokimi zarobkami bardziej opłaca się rozliczać z pracodawcą jako firma niż pracować u niego na etacie. Bo z obciążeniami umów o pracę jest trochę inaczej. Tu klin też jest lekko degresywny, ze względu na tzw. trzydziestokrotność: jeśli w ciągu roku dochód przekracza 30-krotność średniej pensji, wówczas składki na ZUS przestają być odprowadzane. Co prawda sprawia to, że trzeba płacić większy podatek, ale w Polsce skala podatkowa jest na tyle płaska, że nie zjada całej korzyści z tytułu niepłacenia składek i w efekcie łączne obciążenie nieco spada. Żeby porównać, jak się to obciążenie kształtuje w różnych grupach podatników, MF podzieliło ich pod względem wielkości kosztu pracy (przychody z pracy plus część ubezpieczenia społecznego, jakie musi opłacać pracodawca). Z tak ułożonego zestawienia resortu wynika, że klin dla grupy osób najmniej zarabiających (z całkowitym kosztem pracy poniżej 10,7 tys. zł) wynosi średnio 32,2 proc. i stopniowo rośnie wraz z dochodem, choć nieznacznie – dla tych, których praca kosztuje ok. 167 tys. zł, sięga 39 proc. Po czym spada o kilka punktów ze względu na trzydziestokrotność. Ale nie na tyle, by konkurować z wielkością obciążeń dla działalności gospodarczej.
Zbliżony schemat kształtowania się klina jest w przypadku umów cywilnoprawych. Tutaj też stopniowo rośnie on wraz z dochodem, by potem nieznacznie spaść. Różnica polega jednak na wielkości tego obciążenia. Umowy o pracę zdecydowanie pod tym względem przegrywają ze śmieciówkami – o ile średnie obciążenie etatu podatkami i składkami to 36,5 proc., w przypadku śmieciówek, w zależności od typu, może ono wynosić od 13 proc. do 30 proc. Najmniejsza korzyść jest w przypadku umów zlecenia. Biorąc do porównań tylko tych, dla których umowa cywilnoprawna jest jedynym źródłem dochodu, widać, że przy umowach zlecenia, zarejestrowanych w ZUS, klin podatkowy wynosi średnio 30 proc. i spada nieznacznie dopiero w grupie osób o najwyższych dochodach. Mediana obciążenia przy tego typu zatrudnieniu to 32 proc.
Inaczej sprawa wygląda, jeśli wziąć też pod uwagę umowy o dzieło i studentów dorabiających na zleceniach. W tych przypadkach ZUS-u się nie płaci, co automatycznie poprawia wyniki. Najniższy klin jest przy najniższych dochodach – obciążenie może wynosić ok. 5 proc. I choć szybko rośnie wraz ze zwiększaniem się zarobków, to nie przekracza 25 proc. To nadal znacznie mniej niż w przypadku umów o pracę. Średnie obciążenie takich umów to 13 proc., ale mediana to już tylko 7 proc. Oprócz składek, które są zdecydowanie niższe, różnicę mogą robić też koszty uzyskania przychodów, które w przypadku niektórych umów o dzieło wynoszą nawet 50 proc.
Warianty operacyjne
Na podstawie takich analiz można zadecydować, gdzie klin obniżyć, a gdzie podnieść nawet przy obowiązujących obecnie stawkach podatków i składek. Mówiąc inaczej, wystarczy dokonać operacji na samych składkach, by lepiej zarabiający zaczęli płacić więcej. Wybór PiS padł na składkę zdrowotną. Co nie dziwi – z dwóch powodów. Po pierwsze ustawa o przeznaczeniu 6 proc. PKB na zdrowie – cel, który ma być osiągnięty w 2024 r. – wymusza zwiększenie wydatków na opiekę medyczną, więc pieniądze i tak trzeba zdobyć. Do tego – jak zwraca uwagę Paweł Wojciechowski z Pracodawców RP – choć danina zdrowotna nazywana jest składką, to faktycznie nią nie jest. To, ile jej płacimy, nie ma związku z tym, jakie świadczenia się nam należą, bo wszyscy mają równy dostęp do ochrony zdrowia. Tymczasem im wyższą płacimy składkę emerytalną, tym wyższa będzie nasza emerytura. To samo dotyczy składki chorobowej czy rentowej. Jednocześnie jak pokazują dane MF, spora część osób składką ryczałtową obciążana jest w niewielkim stopniu, stąd pokusa, by właśnie w tym punkcie przebudować system.
Nieoficjalne informacje wskazują, że PiS może przeprowadzić całą operacją w dwóch ruchach. Pierwszy miałby objąć osoby prowadzące działalność gospodarczą. Polegałoby to na likwidacji składki ryczałtowej na zdrowie bądź jej pozostawieniu jako minimalnej i naliczaniu zamiast niej pełnej 9-proc. stawki od dochodu. Minimalny ryczałt gwarantowałby, że nadal płacić będą nawet ci, którzy wykazują stratę. To ruch skierowany głównie pod adresem ok. 700 tys. osób, które są opodatkowane podatkiem liniowym – to ci o najwyższych dochodach, którzy chcą uniknąć skali podatkowej.
Ruch drugi także dotyczyłby osób opodatkowanych skalą. Dziś z 9 proc. składki 7,75 proc. odlicza się od podatku PIT. Rządzący mogą przeforsować np. rozwiązanie, zgodnie z którym dla osób o dochodach powyżej 150 tys. zł takie odliczenie wynosi np. 6 proc. czy 5 proc., a może nawet zero. Byłaby to operacja na dużej grupie podatników, którzy zarabiają duże pieniądze, więc zyski dla finansów publicznych mogłyby być spore. Liniowcy plus ci, którzy przekraczają próg podatkowy, to łącznie blisko 2 mln ludzi. Z nieoficjalnych informacji wynika, że według różnych szacunków można by w ten sposób pozyskać 10–16 mld zł. A przy tym nominalnie składka pozostawałaby na tym samym poziomie – zniesiony byłby jedynie ryczałt i zmniejszeniu uległaby ulga, czyli preferencja podatkowa. W takim przypadku rządzący mogliby twierdzić, że nie podnoszą składek, tyle że w przypadku osób, które odczułyby zmiany, efektywne obciążenie daninami wzrosłoby tak samo jak ich klin podatkowy.
Kolejna sprawa to obniżki podatków czy klina dla zarabiających mniej, m.in. przez podwyżkę degresywnej kwoty wolnej do 30 tys. zł. Według danych MF w 2019 r. było 24 mln Polaków, których dochody nie przekroczyły pierwszego progu podatkowego. Dla sporej części z nich proponowane zmiany oznaczałyby niższe obciążenia niż dziś.
Zmiany, które planuje wdrożyć PiS, byłyby kontynuacją kursu obranego po przejęciu przez niego władzy w 2015 r. Zaczęło się od wprowadzenia degresywnej kwoty wolnej, obecnie wynoszącej 8 tys. zł. Jej zwiększanie dla zarabiających najmniej było skorelowane z jej likwidacją dla tych zarabiających najwięcej. PiS podejmował także próbę kompleksowej zmiany podatków i składek, której autorem był Paweł Wojciechowski, a promotorem w rządzie Beaty Szydło – szef Stałego Komitetu Henryk Kowalczyk. Pomysł polegał wtedy na wprowadzeniu łącznej „podatko-składki”, czyli tzw. jednolitej daniny. Na reformie miało skorzystać 97 proc. podatników. Reszta – w tym przedsiębiorcy płacący PIT – miała pokryć koszty zmian. Zakładano, że liniowa stawka dla tych ostatnich wyniosłaby 25 proc. Ostatecznie propozycję utrącił ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki, który dziś firmuje Nowy Ład.
Zmiany, które zamierza przeforsować PiS, byłyby najważniejszą korektą systemu podatkowego od lat. Jego obecny kształt to również zasługa PiS – pomysłodawczynią dwóch stawek była minister finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Zyta Gilowska (uzupełniono je o ulgi na dzieci). Gilowska utrzymała przy tym liniowe CIT i PIT dla firm, które wprowadził Leszek Miller jako premier rządu SLD-PSL. – W warstwie gospodarczej PiS jest klasyczną chadecją, gdzie istotny jest prymat pracy nad kapitałem. To nie jest żadna socjaldemokracja, po prostu bardziej szanujemy pracę niż posiadaczy kapitału. Kapitał to pewien efekt uboczny pracy. Owszem, trochę bierzemy z liberalizmu i kapitalizmu, ale trochę też z myśli chrześcijańskiej demokracji – tak nasz rozmówca z rządu odpowiada na głosy polityków lewicy, którzy widzą w założeniach Nowego Ładu tradycyjną agendę socjaldemokracji.
Na teraz czy na wybory
Jednocześnie trwają spekulacje, czy Nowy Ład to faktycznie program, który daje Zjednoczonej Prawicy nadzieję na nowe otwarcie. – Od października obóz rządzący jest w stanie permanentnego rozedrgania. Ciągle się zastanawia, czy ma większość w Sejmie, a koalicjanci – w tym wicepremier ds. rozwoju i minister sprawiedliwości – nie są pewni, czy trafią na listy PiS w kolejnych wyborach – zauważa prof. Jarosław Flis, socjolog polityki. Wiąże się z tym obawa, że Nowy Ład jest wtórny wobec rozgrywki na linii PMM – Kaczyński – Ziobro – Gowin. Co z kolei rodzi pytanie, czy tak wielki projekt da się robić mimochodem. – To trochę jak z „dobrą zmianą”. Jedyne projekty, które się udały, to te, które już mieściły się w kompetencjach państwa. Państwo umie wypłacać zasiłki, więc udało się 500 plus. Państwo umie regulować wynagrodzenia, więc udało się podwyższyć płacę minimalną. Dla kontrastu reforma wymiaru sprawiedliwości to kompletna klęska, miliona aut elektrycznych nie ma, reforma edukacji też budzi wątpliwości. Do dziś nie wiadomo, co dała likwidacja gimnazjów, a dopiero po sześciu latach władzy PiS wziął się za przegląd podręczników – wylicza prof. Flis. Jego zdaniem kolejnym problemem obozu rządzącego jest to, że zraził do siebie osoby identyfikujące się z politycznym centrum. – PiS tak bardzo uwierzył w to, że jest doceniany przez lud, że w efekcie nie dostrzega ludzi po środku. Gdyby nie to, miałby nawet 60 proc. poparcia, a nie 40 proc. Andrzej Duda osiągnąłby zaś bardziej imponujący wynik wyborczy – podkreśla prof. Flis.
Wciąż toczą się też dyskusje, na ile Nowy Ład jest programem rządowym, a na ile wyłącznie projektem partii Jarosława Kaczyńskiego. Z jednej strony koalicjanci zgłaszają swoje postulaty do dokumentu, a z drugiej – współpracownicy premiera Morawieckiego zapewniają, że Nowy Ład od początku miał być programem PiS. – Ma charakter polityczny, a rząd będzie go realizował. To nie jest Krajowy Plan Odbudowy czy Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, gdzie są ujęte pewne wskaźniki. Nowy Ład jest podobny do typowego programu politycznego. Jest deklaratywny, a nie wypchany szczegółami. Może się nawet okazać, że będzie to program wyborczy PiS, jeśli rozpadnie się większość rządząca. Ale na razie tego nie zakładamy. Wręcz odnosimy wrażenie, że po ostatniej sobocie ochota do poparcia go przez koalicjantów wzrosła – twierdzi nasz rozmówca. Większej „ochoty do poparcia” programu nie potwierdzają jednak wszyscy członkowie obozu władzy. – Na razie to slajdy, poczekajmy na ustawy – kwituje jeden z koalicjantów.