To sytuacja, która nie powinna mieć miejsca, ale też ich rozumiem”. Ten owiany niesławą cytat z Beaty Mazurek, niegdyś wysoko postawionej polityczki PiS, sprowadza się do relatywizowania przemocy (wypowiedź dotyczyła pobicia działacza KOD-u przez członków Młodzieży Wszechpolskiej). Jego przywoływanie jest więc poniekąd ryzykowne. Jednak cytat ten uporczywie narzuca się w kontekście imprezy na zakopiańskich Krupówkach w ostatni weekend karnawału, która dla niektórych przeszła już do historii jako „noc wyzwolenia”.

Nie powinny mieć miejsca akty wandalizmu, bójki i leżakowanie w zaspach śnieżnych w sytuacji utraty zdolności zachowania pozycji wertykalnej. Jednak pozostałym zachowaniom ludzi z tamtej nocy trudno nie okazać znacznej dozy zrozumienia.
Oczywiście trwa stan pandemii. Istnieje ryzyko, że każdy kontakt z drugim człowiekiem, każda obecność w danym miejscu mogą spowodować infekcję, zaś infekcja może wywołać chorobę o ciężkim przebiegu. Obostrzenia służą redukcji tego ryzyka, które nie daje się jednak całkowicie wyeliminować. Restrykcje są pomyślane tak, by utrzymać dostęp do koniecznych form aktywności ludzkiej kosztem rezygnacji z tych niekoniecznych. Wobec przedłużającego się życia w reżimie sanitarnym coraz bardziej zasadnym staje się pytanie, czy aktywności uznane za niekonieczne lub zbędne w pierwszych miesiącach pandemii nadal można łatwo zakwalifikować do takiej kategorii i ich zakazać.
Zamiast lockdownu na trzy czwarte
Ludzie mają dość. To czytelny sygnał płynący nie tylko z Zakopanego. Liberalni filozofowie kilku ostatnich stuleci opisali dwie arcyludzkie potrzeby, których niemożność zaspokojenia w końcu prowadzi do erupcji, niczym w garnku, w którym pod przykrywką gotuje się woda. To, po pierwsze, wolność indywidualna i prawo wyboru własnego sposobu postępowania, a po drugie sympatia i empatia wobec innych ludzi, która przekłada się na potrzebę przeżywania razem wolnego czasu. Deprywacja tych potrzeb może się jakiś czas utrzymać, gdy uzasadnienie jest racjonalne i przekonujące. Jednak jego siła słabnie z każdym dniem, a wątpliwości co do zasadności i adekwatności niektórych zakazów pęcznieją.
Nie chodzi tutaj o osoby twierdzące, że wirusa nie ma, a pandemia to spisek. Ani o grupę ludzi lekceważących poziom zagrożenia, jakie niesie COVID-19. Pytania co do szczegółowych obostrzeń narastają wśród obywateli racjonalnie oceniających epidemiczną rzeczywistość.
Pojawia się oto wątpliwość, czy rok po wybuchu pandemii potrzebne są równie daleko idące zakazy jak przy pierwszej fali, skoro grubo ponad milion ludzi z grup krytycznych oraz grup ryzyka zostało zaszczepionych, a odporność nabyła także spora część ozdrowieńców (zapewne liczonych w milionach). W świetle tego w przypadku osób narażonych na ciężki przebieg choroby coraz łatwiejsze jest przejście na model ochrony poprzez samoizolację zamiast poprzez lockdown trzech czwartych gospodarki. Do tego dochodzi poczucie niesprawiedliwości, gdyż restrykcje silniej uderzają w jedne grupy społeczne niż w inne. Zwłaszcza osoby starsze – a więc te, których ochronie obostrzenia służą w pierwszej kolejności – w najmniejszym stopniu były zmuszone zmodyfikować swój normalny tryb życia. Po drugiej stronie jest zaś młodzież, która płaci najwyższą cenę lockdownów, choć wirus obchodzi się z nią relatywnie najłagodniej. Pojawiają się badania z USA i zachodniej Europy, które wskazują na dramatyczne skutki dla psychiki młodych ludzi, co przez rządy jak dotąd jest zwyczajnie ignorowane. Reakcją nastolatków na zamknięcie bywa załamanie i depresja albo bunt i naruszanie obostrzeń.
Coś się otwiera, coś się zamyka
W warunkach polskich głównym zapalnikiem buntu jest jednak rząd, zarówno z powodu jego ogólnej natury, jak i konkretnie z powodu polityki walki z pandemią. Kurs tej ostatniej od trzech kwartałów wytycza irracjonalny zygzak. Najcierpliwsi obserwatorzy nie potrafią tam dostrzec jakiegokolwiek schematu logicznego. Raz coś się otwiera, raz zamyka. Często po chwili od otwarcia. Decyzje komunikuje się z krótkim wyprzedzeniem. Otwiera się księgarnie i sklepy z proszkami dla kulturystów, a zamyka kwiaciarnie i sklepy obuwnicze – nikt nie pojmuje dlaczego. Funduje się obywatelom kuriozalne pokazy surowości, przemieszane z kluczeniem i wiciem się wobec niezdolności do ogarnięcia obostrzeń od strony formalnoprawnej. Zakaz wychodzenia na ulicę w sylwestra, który był przez chwilę godziną policyjną, potem zaleceniem, prośbą, „obowiązującym apelem”, wykroczeniem obarczonym ryzykiem mandatu (ale tylko jeśli dany policjant się na mandat zdecyduje), to jedynie najbardziej znany przykład. Prawnicy kwestionują legalność obostrzeń, sądy anulują mandaty, a policja robiona „w konia” przez swoich mocodawców ulega frustracji, która kończy się coraz częściej nadmiernie brutalnymi formami interwencji.
Polski rząd nie budzi także zaufania i szacunku ze względu na brak zdolności udzielenia skutecznej pomocy firmom i przedsiębiorcom, którzy tracą dorobek życia z powodu urzędowych zakazów działalności. Często tych samych zakazów, które z biegiem czasu rosnącej części społeczeństwa jawią się jako nadmierne, niepotrzebne i nieracjonalne. Do tego dochodzi ogólny charakter władzy PiS. Władzy manipulatorskiej, która lekceważy pandemię, gdy idzie o reelekcję jej prezydenta na kolejne pięć lat, albo gdy Radio Maryja ma potrzebę zorganizować uroczystości rocznicowe. Popada za to w wielodniową, koronawirusową histerię, gdy na ulicy gromadzi się Strajk Kobiet, Strajk Przedsiębiorców czy ludzie imprezujący w Zakopanem. Wszystko to powoduje, że w polskich warunkach obywatelskie nieposłuszeństwo, rozciągnięte na postawę lekceważenia lub nawet ignorowania pandemicznych obostrzeń, staje się „naturalnym” zachowaniem obywatela, wdrukowanym mu przez jego niechęć do rządowej mikstury nieudolności i restrykcyjności.
Władzy wierzącej w sens rygorystycznych rozwiązań i mentalnie skłonnej do surowości wobec obywatela łatwiej jest wiele rzeczy zakazać i jak najwięcej miejsc zamknąć. To mniejszy wysiłek intelektualny – nie wymaga narad z ekspertami, szacowania ryzyka, oceny skutków punktowego złagodzenia obostrzeń, ciągłego modyfikowania strategii walki z pandemią. Zakaz jest (do czasu) także politycznie bezpieczniejszy dla decydentów, którzy na wypadek katastrofy w postaci wysokiej liczby zgonów czy załamania systemu ochrony zdrowia mogą przekonywać, że „przecież robiliśmy wszystko, co możliwe, wszystkiego zakazaliśmy, ruch ludzi ograniczyliśmy”. To atrakcyjne alibi. Każda władza, a pisowska w szczególności, ma ponadto trudność, by oprzeć się powabowi paternalizmu, który – ograniczony przez logikę liberalnej demokracji – wraca do łask w wyjątkowych okolicznościach pandemicznych: „byliście niegrzecznymi dziećmi na Krupówkach, balowaliście bez opamiętania, teraz tatuś-premier znowu zabroni nie tylko wam, ale wszystkim dzieciom, wychodzenia z domu; macie szlaban!”.
Byłoby to straszne, gdyby niezdarność władzy nie była doprawiona szczyptą groteski. Tymczasem obywatele nie chcą się rządu bać ani z niego naśmiewać (przynajmniej nie na okrągło). W drugim roku pandemii, kiedy już wychodzą powoli z siebie, chcą od niego rozsądku i ograniczenia zakazów do sytuacji koniecznych. Chcą powrotu do normalności, dialogu i edukowania do odpowiedzialnego zachowania, które przecież nie jest przemożnej większości obce. Chcą możliwości korzystania z życia w nowej rzeczywistości, która nie przeminie. Chcą policji, która interakcję z obywatelem zaczyna od sformułowania – z uśmiechem na ustach – uprzejmej prośby o założenie maski i zachowanie dystansu, a nie od mandatu, zgłoszenia do sanepidu czy nawet od gazu pieprzowego, powalenia na glebę i skucia kajdankami. Chcą władzy po prostu cywilizowanej.
Noc na Krupówkach nie była „nocą wyzwolenia”, jak pisał Jerzy Sawka w „Gazecie Wyborczej”. To znaczy – nie bardziej niż wyzwoleniem od trosk życia jest noc spędzona w pubach przy mocnych alkoholach i fajce z ziołem. Rano problemy wracają. Była to jednak noc-sygnał. Nie pierwszy już sygnał, że tolerancja społeczeństwa wobec polityki zakazów na chybił-trafił i „in dubio obostrzenie” się skończyła. To środkowy palec pokazany premierowi, ministrom i policji. Władza może teraz, jak to miewa w zwyczaju, na ludzi się obrazić i ukarać całe społeczeństwo za nieodpowiedzialne zachowania kilkuset osób (i niewątpliwie okrasić to kampanią hejtu w TVP). A może też oddać się refleksji, że etap walki z pandemią metodą strzelania z bazooki do każdego komara trzeba zakończyć. ©℗