Trzeci wielki podział w historii współczesnej Polski będzie się obracał wokół naszego stosunku do UE: będziemy głosować na krajowe partie według tego, czy są raczej pro-, czy raczej antyunijne.

Z punktu widzenia politologa może i szkoda, że premier Mateusz Morawiecki nie zawetował unijnego budżetu. Byłaby to symboliczna cezura nie tylko w historii integracji europejskiej, ale również w ewolucji polskiego systemu politycznego. Jednak i bez tego nie ulega wątpliwości, że wchodzimy w nowy etap naszych dziejów.
Politykom często się wydaje, że to ich idee, wcielane w życie za pośrednictwem partii, kształtują społeczeństwo. W rzeczywistości w znacznie większym stopniu to społeczeństwo formuje je na swój obraz i podobieństwo. Zjawisko to opisuje pojęcie podziałów socjopolitycznych, ukute przez Seymoura Martina Lipseta i Steina Rokkana. Badacze zauważyli, że systemy partyjne Europy Zachodniej są zorganizowane wokół czterech głównych osi podziału: centrum–peryferia, państwo–Kościół, właściciele–robotnicy oraz wieś–przemysł. Tworzą się one nie na skutek samej ewolucji przekonań ludzi, lecz realnych konfliktów interesów, na bazie których poszczególne grupy kształtują trwałe zbiorowe tożsamości (wyrażające się w poglądach i programach politycznych).
Podziały te występowały we wszystkich krajach Starego Kontynentu, choć poszczególne osie sporu odgrywały w nich różną rolę. Konflikty na tle regionalizmów (centrum–peryferia) mają do dziś duże natężenie w Hiszpanii, a małe we Francji. Wszędzie osłabł za to konflikt rolnictwo–przemysł w miarę stopniowego uprzemysławiania tego pierwszego. Najważniejszy okazał się podział na linii właściciele–robotnicy, pokrywający się co do zasady z konfliktem między klasy średnią (burżuazją) a proletariatem przemysłowym. Zamiast – jak postulowali marksiści – rozwiązać go na drodze rewolucji, społeczeństwa Zachodu zaakceptowały socjaldemokrację jako polityczną reprezentację robotników. Partią właścicieli (a więc szeroko rozumianej klasy średniej) stały się natomiast różne odmiany chadecji. Walka klas zamieniła się więc w rywalizację w ramach systemu parlamentarnego, co ostatecznie doprowadziło do powstania zachodniego państwa dobrobytu.
Lewica (socjaldemokracja) podnosiła postulaty socjalne, a jednocześnie głosiła poglądy antyklerykalne i liberalne w sferze obyczajowej (Kościół w walce klas stał zwykle po stronie mieszczaństwa); prawica (chadecja, konserwatyści) sprzyjała rozwiązaniom wolnorynkowym, deklarowała przywiązanie do mieszczańskiej moralności i do rewolucji 1968 r. pozostawała w sojuszu z Kościołem (choć były istotne różnice między krajami, zwłaszcza w zależności od tego, czy były protestanckie, czy katolickie).

Emocja rządząca

W Polsce taki podział wykształcił się w zalążku. Przeważającą większość obywateli powstałego w 1918 r. państwa stanowili chłopi. Dlatego najważniejszym konfliktem społeczno-politycznym II RP był postfeudalny w istocie spór o reformę rolną. Powstanie „normalnej” socjaldemokracji ścierającej się z chadecją utrudniały dwa czynniki: niepodległościowa tradycja PPS z jednej strony, z drugiej – koncentracja endecji na rywalizacji, jaką toczyli ze sobą Żydzi i Polacy. Wszystko to nie było tak bardzo odległe od procesów społecznych przebiegających na Zachodzie (konflikty o genezie feudalnej występowały np. w południowych Włoszech). „Normalne” lewica i prawica zapewne wyewoluowałyby w Polsce na podobieństwo swoich zachodnich odpowiedników w miarę postępów uprzemysłowienia kraju. Jednak historyczna ciągłość rozwoju społecznego została zerwana wraz z wybuchem II wojny światowej.
Odgórna rewolucja komunistyczna zniszczyła klasę właścicieli i zastąpiła ją klasą partyjnej nomenklatury. Gwałtowna industrializacja doprowadziła też do powstania nowej klasy robotniczej. Rekrutowała się ona ze wsi i zachowała dużą część ludowych wzorców kulturowych, przede wszystkim tradycyjną pobożność. Bez większych zmian komunizm przetrwała natomiast warstwa chłopska, której udało się uniknąć kolektywizacji.
Dość stabilne społeczeństwo państwa komunistycznego rozpadło się gwałtownie na skutek transformacji gospodarczej zapoczątkowanej reformami Leszka Balcerowicza. Dezindustralizacja zniszczyła proletariat, a nomenklatura przekształciła się w klasę oligarchicznych przedsiębiorców dążących do uzyskania jak największej renty ze szczególnego zasobu, którym dysponowali: sieci niejawnych powiązań. Obok nich rodziła się powoli warstwa przedsiębiorców „wolnorynkowych” – tych, którzy po 1989 r. startowali od zera, mozolnie wypracowując kapitał niezbędny do dalszej ekspansji. Reszta społeczeństwa – poza chłopami – nie miała wyraźnej tożsamości i walczyła o przetrwanie w nowych realiach.
Taka struktura społeczna nie doprowadziła do powstania u nas podziału socjopolitycznego, tak jak rozumieją go autorzy zachodni. Powstał natomiast podział o płytszym charakterze. Nie konstytuowały go tożsamości oparte na konflikcie interesów ekonomicznych i kulturowych, lecz jedna, silna emocja. Był nią stosunek do komunistycznej przeszłości. Dlatego w latach 1991–2001 scena polityczna dzieliła się zasadniczo na formację postkomunistyczną i konglomerat partyjek postsolidarnościowych. To „post-” było bardzo istotne: głosowano na partie ze względu na to, kim byli kiedyś ich członkowie, i ze względu na to, co mówili o PRL.
Stąd bierze się niekończący się spór o to, dlaczego w Polsce nie ma „prawdziwej” prawicy (jednocześnie wolnorynkowej i konserwatywnej obyczajowo). Do tego miana aspirowało Porozumienie Centrum, gdy je zakładano. Jednak jak głosi plotka, Ludwik Dorn przeprowadził badania ankietowe, z których wynikało, że takiego elektoratu w kraju po prostu nie ma. Polska prawica nie mogła mieć nic wspólnego z prawicą zachodnią, ponieważ jej naturalny elektorat stanowiła baza społeczna Solidarności – robotnicy przemysłowi zagrożeni reformami rynkowymi, ale zachowujący tożsamość wyniesioną z polskiej wsi (w tym ludową religijność).
Obok podziału opartego na stosunku do komunizmu funkcjonowały też inne konflikty interesów i szczątkowe tożsamości partykularne. Żadna z nich nie była jednak dość silna, aby przezwyciężyć emocję nadrzędną. Reprezentacją interesu warstwy chłopskiej został PSL. Do końca XX w. utrzymały się pozostałości tożsamości inteligenckiej, zagospodarowane przez Unię Demokratyczną i Unię Wolności.

Zakładnicy sukcesu

Podział ten, nazwany przez prof. Mirosławę Grabowską „podziałem postkomunistycznym”, nie miał wyraźnego podłoża ekonomicznego (nie wszystkim antykomunistom powiodło się w III RP źle, czego przykładem jest bankowa kariera Mateusza Morawieckiego). Nie opierał się też na historycznie wykształconych tożsamościach grupowych (klasach społecznych lub grupach etnicznych). Był przede wszystkim oparty na emocjach, a przez to podatny na wpływ polityków.
Podział postkomunistyczny wygasł u progu XXI w. z dwóch głównych powodów. Po pierwsze, utworzenie Instytutu Pamięci Narodowej i zainicjowanie lustracji – mimo że nieudolnej – było początkiem symbolicznego potępienia peerelowskiej przeszłości. Liczba osób pozytywnie oceniających czasy komunizmu malała też z powodów czysto demograficznych. Po drugie, osłabło główne zaplecze formacji postkomunistycznej, czyli nomenklaturowi przedsiębiorcy. Okazało się, że kapitał i kontakty nie mogą zastąpić wiedzy menedżerskiej i umiejętności skutecznego konkurowania.
Przedsiębiorcy „wolnorynkowi” w latach 90. głosowali głównie na SLD, uważając go za partię biznesową (wobec socjalnego przechyłu postsolidarnościowej prawicy). Stopniowo jednak stawało się jasne, że w interesie formacji postkomunistycznej i jej zaplecza jest kapitalizm oligarchiczny, a nie wolny rynek na wzór zachodni. Dlatego Platforma Obywatelska, która aspirowała do reprezentowania tych przedsiębiorców, we wczesnym okresie swojego istnienia kładła duży nacisk na ordoliberalizm. I najprawdopodobniej dlatego była w stanie zrezygnować przez pierwsze cztery lata z państwowej subwencji.
Afera Rywina była w istocie skutkiem, a nie przyczyną. Zasoby, o które rywalizowali gracze w oligarchicznej strukturze kapitalizmu politycznego, skurczyły się tak bardzo, że w ferworze walki jeden z nich zdecydował się ujawnić kulisy systemu. Uruchomiło to reakcję łańcuchową: pamiętny festiwal afer, który większość obywateli odebrała jako złamanie obietnicy modernizacyjnej złożonej przed wyborami w 2001 r. przez Leszka Millera. Stało się jasne, że model państwa i gospodarki budowany przez postkomunistów nie przybliża nas do realizacji wielkiego marzenia, które ucieleśniał wtedy wciąż na poły mityczny Zachód.
Efektem był przełom 2005 r., czyli trwała marginalizacja SLD i zwycięstwo dwóch formacji postsolidarnościowych. Po krótkim okresie poszukiwania tożsamości wzmocniły one nową oś podziału, wzdłuż której zaczęły układać się polityczne preferencje społeczeństwa. Nazywam go „podziałem postransformacyjnym”. Podobnie jak wcześniej, w latach 2007–2019 była jedna, główna emocja, która doprowadziła do stworzenia dwóch wielkich obozów, przy równoległym wkomponowaniu w nią mniejszych tożsamości i podziałów, odzwierciedlających zmiany w strukturze społecznej. Tą emocją był stosunek do przebiegu transformacji ucieleśnianej symbolicznie przez III RP.
Dla jednych (beneficjentów) III RP była sukcesem: osobistym i materialnym oraz symboliczno-godnościowym (zwłaszcza w kontekście wejścia do UE). Dla drugich (malkontentów) była szwindlem, uwłaszczeniem nomenklatury, niezdolnością do rozliczenia zbrodni komunizmu, zaś w wymiarze osobistym często po prostu biedą. Wymiar godnościowy był dla nich ważniejszy. Wśród zwolenników PiS niemało było ludzi, którzy w gospodarczej rzeczywistości III RP odnaleźli się co najmniej znośnie. Odrzucali ją jednak, jako państwo nieuczciwe i niesprawiedliwe, zarówno ze względu na jego działania, jak i „skalaną” genezę.
Podział na malkontentów i beneficjentów transformacji zdefiniował politykę ery Tuska i Kaczyńskiego, ale zarazem uczynił tego pierwszego zakładnikiem sukcesu integracji europejskiej. W narracji szefa PO transformacja utorowała nam drogę do Unii. Odtąd Polska miała się stopniowo bogacić i stać się częścią zachodniej rodziny, w której nic jej już nie zagraża. To dlatego katastrofa smoleńska nie była punktem zwrotnym: większość Polaków tak bardzo chciała uwierzyć w wizję Tuska, że wolała odwrócić wzrok od tego, co się wydarzyło. Smoleńsk, a zwłaszcza to, co nastąpiło później, wytworzył skrajny podział tylko w łonie elity politycznej i medialnej. To ich przedstawiciele uznali, że – jak napisał Jarosław Marek Rymkiewicz – „to co nas podzieliło, to się już nie sklei”. Po Smoleńsku jakakolwiek współpraca obu stron stała się niemożliwa.

Dowartościowanie malkontentów

Istotne zmiany w nastrojach „zwykłych ludzi” zaszły dopiero w latach 2014–2015. To wtedy zostały podważone filary narracji Tuska. Wojna na Ukrainie i kryzys migracyjny pokazały, że struktury zachodnie nie są wystarczającym gwarantem bezpieczeństwa i stabilności. Co więcej, mogą one stawiać wymagania, które dla większości polskiego społeczeństwa są nie do przyjęcia. Te dwa zjawiska doprowadziły do społecznego zmęczenia bezbarwnością schyłkowej Platformy, a także poczucia, że owoce udanej transformacji nie rozkładają się po równo: być może wszyscy grillujemy i mamy ciepłą wodę w kranie, ale niektórzy jedzą ośmiorniczki. Stąd wziął się przełom 2015 r.
Rządy PiS oznaczały gwałtowne dowartościowanie malkontentów transformacji – ekonomiczne, dzięki bezprecedensowej w Polsce skali transferów socjalnych i dzięki wysokiemu wzrostowi gospodarczemu, ale zwłaszcza symboliczne. Rządy PiS zaspokajały oczekiwania wyborców przede wszystkim poprzez ciągłe poniżanie elit III RP. Właśnie zniszczeniu kapitału symbolicznego zwolenników minionego trzydziestolecia służyło przekształcenie telewizji publicznej w machinę topornej propagandy, nieefektywne reformy sądownictwa i spektakle w rodzaju komisji reprywatyzacyjnej. Cokolwiek nastąpi po erze Jarosława Kaczyńskiego, nikt już w polskiej polityce nie będzie mógł przedstawiać tamtego okresu jako sukcesu. Abstrahując od pytania o sprawiedliwą ocenę III RP, sporo o niej mówi to, jak wielu obywateli oczekiwało poniżenia i „zaorania” ludzi, którzy nowy system tworzyli i gloryfikowali.
Jednak taka polityka podkopała fundamenty, na których opierała się legitymizacja PiS: malkontenci zostali zaspokojeni. Nie można uzasadniać swojego bytu ciągłym tłumaczeniem, że mityczny postkomunizm nadal gdzieś jeszcze się chowa po kątach. Zwłaszcza że okres rządów Zjednoczonej Prawicy przyniósł nowe zmiany w strukturze społecznej. Kurczowe trzymanie się starej, coraz mniej skutecznej narracji oznaczałoby otwarcie furtki dla nowych konkurentów, którzy zauważyli zmiany wcześniej.
Najważniejsza zmiana społeczna, jaka zaszła w Polsce w ciągu ostatniej dekady, to zniknięcie chłopstwa jako warstwy społecznej. Celowo używam tu tego staroświeckiego słowa – ta warstwa była staroświecka sama w sobie. Za sprawą dopłat unijnych i nowych możliwości eksportowych chłopi przekształcili się w rolników – już nie „żyjących z uprawy ziemi”, lecz „produkujących na sprzedaż” – a po części w przedsiębiorców. Uderzyło to w PSL, który próbuje przetrwać, przekształcając się w partię małych przedsiębiorców. Ale jak na razie wygrywa na tym PiS, który apeluje w mniejszym stopniu do interesów ekonomicznych tej nowej klasy, a w większym do jej ludowej tożsamości kulturowej.
Tożsamość kulturowa staje się ważnym wyznacznikiem preferencji politycznych również w miastach, gdzie silnie zlaicyzowana młodzież znajduje reprezentanta w odnowionej Lewicy, zaś jej przestraszona nową obyczajowością część odnajduje go w Konfederacji. Jednak kwestie te nie wystarczą, by stworzyć nowy „wielki podział”. Wbrew pozorom nie angażują aż tak szerokich warstw społeczeństwa. Duża jego część jest mocno antyklerykalna, a jednocześnie pozostaje przywiązana do tradycyjnej obrzędowości (również w jej religijnym wymiarze). Nie daje to podstaw do polaryzacji opartej na prostym, zerojedynkowym wyborze (dość dobrze ilustruje to stosunek Polaków do aborcji – większość opowiada się za istniejącym dotychczas kompromisem).

Trochę za suwerennością, trochę przeciw

Nowy podział socjopolityczny mógłby zrodzić się na tle stosunku do integracji europejskiej i kwestii suwerenności. Uchwalanie unijnego budżetu wyraźnie pokazało, że istnieją społeczne podstawy, aby ponownie postawić Polaków przed wyborem „albo-albo”. Zależeć to będzie od losów samej UE , która znajduje się w najtrudniejszym momencie swojej historii.
Być może niektórzy eurokraci wierzą jeszcze, że możliwa jest jej ewolucja w kierunku „superpaństwa”, przejmującego stopniowo kompetencje państw członkowskich. Moim zdaniem jest już przesądzone, że to nie nastąpi. Korzyści z projektu integracji stają coraz bardziej pod znakiem zapytania dla krajów Południa, które od wprowadzenia euro i rozszerzenia na Wschód tracą gospodarczo na członkostwie, co wyrównywane jest strumieniem funduszy strukturalnych. Transfery te możliwe są jedynie dzięki szczodrości najważniejszych płatników netto, utrzymujących unijny budżet w równowadze (i zarabiających na dostępie do południowych rynków). Ich obywatele coraz głośniej domagają się, aby skończyć ze „sponsorowaniem leniwych Greków”. Prawdziwa katastrofa dopiero majaczy na horyzoncie: jest nią stopniowe załamywanie się globalnego systemu wolnego handlu, który był podstawą dobrobytu najbogatszych krajów Unii. Jeżeli dodać do tego niezdolność krajów europejskich do wypracowania wspólnego stanowiska w sprawach międzynarodowych przy jednoczesnym załamywaniu się dotychczasowego ładu światowego opartego na hegemonii Ameryki, to trudno przypuszczać, by Unia w nadchodzącej dekadzie przynajmniej zachowała swoją spójność polityczną, nie wspominając o jej zwiększeniu.
W efekcie Polska w kolejnych latach stanie przed koniecznością rewizji swoich poglądów na UE i rolę, którą chciałaby w niej odgrywać. Tym bardziej że na koniec rozpoczynającej się właśnie unijnej siedmiolatki stanie się płatnikiem netto. W czasach Tuska można było postrzegać Brukselę jako hojną ciocię, dzięki której nadrabiamy zapóźnienia i uczymy się, jak być cywilizowanym. W pierwszej kadencji Zjednoczonej Prawicy ciocia pozostała szczodra, ale niektóre jej pomysły wzbudziły radykalny opór. Część wyborców wyraźnie oczekuje też, aby okazywać wobec niej przynajmniej asertywność. Nadchodzące lata będą czynić zamożną krewną coraz bardziej skąpą, a zarazem coraz mniej przewidywalną. Co przyniesie drastyczny wzrost liczby konfliktów. Zapewne każdy z nich będzie można przedstawiać na użytek wewnętrzny jako „spór o suwerenność”. To wygodny topos, który nie pozwala być obojętnym, a zarazem daje niewiele miejsca na niuansowanie: czyż można być „tylko trochę” za suwerennością?
Pytanie „za czy przeciw UE” dobrze też integruje konflikt kulturowy, który jeszcze długo pozostanie w Polsce ważny (Unia to wszak wybór systemu wartości). Najpóźniej z chwilą stania się płatnikiem netto pojawią się grupy negatywnie postrzegające integrację również w wymiarze gospodarczym. Nie będzie to spór o polexit, choć postulaty opuszczenia UE na pewno wybrzmią. Będzie to trzeci w historii współczesnej Polski podział socjopolityczny, a emocją, wokół której się on wytworzy, będzie stosunek do UE: będziemy głosować na krajowe partie według tego, czy są raczej pro-, czy raczej antyunijne.
Efekty takiego podziału sceny politycznej zależeć będą w dużej mierze od wydarzeń zewnętrznych. Utrzymanie przez Unię wysokiego poziomu zintegrowania i zdolności do zapewnienia swoim członkom dobrobytu sprzyjać będzie ugrupowaniom prounijnym. Wobec stojących przed Wspólnotą zagrożeń taki scenariusz wydaje się jednak mało prawdopodobny. Raczej to procesy dezintegracyjne będą skłaniać kraje z rywalizujących ze sobą w obrębie Unii grup do łączenia się i stworzenia silniejszej opozycji. W takiej sytuacji nasz kraj stanie przed decyzją, do której z grup przystąpić lub czy próbować budować grupę własną. Ten wybór przesądzić może o losach Polski na dekady.