Kilka tygodni temu pisałem w jednym z felietonów, że wreszcie obserwujemy, jak świat ucieka z deflacyjnej pułapki, choć – jak podkreślałem – nie oczekiwałbym w najbliższym czasie inflacji, która osiągnęłaby w Stanach Zjednoczonych i strefie euro poziom 2 proc. Tyle że pisałem te słowa jeszcze zanim Donald Trump nieoczekiwanie wygrał amerykańskie wybory prezydenckie. Z Trumpem na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych inflacja będzie rosła.
Niemal wszystkie jego propozycje doprowadzą do wzrostu cen w Stanach Zjednoczonych. Zarówno te dotyczące strony podażowej, jak i popytowej. Zacznijmy od strony popytowej. Trump zapowiada zaostrzenie polityki imigracyjnej z deportowaniem nielegalnych imigrantów włącznie. To z pewnością będzie oznaczać dodatkową presję na koszty pracy. Co więcej, protekcjonistyczne ciągoty Trumpa odbiją się na cenach towarów importowanych. Na szczęście wygląda na to, że republikański prezydent nie zdobędzie większości w Izbie Reprezentantów i Senacie dla wszystkich swoich antyimigracyjnych i protekcjonistycznych propozycji. Ale niektóre z nich na pewno uda mu się przeforsować.
Jeśli chodzi o stronę podażową, Trump obiecuje „podwojenie wzrostu” w sytuacji, gdy tempo rozwoju gospodarczego Stanów Zjednoczonych jest już najpewniej zbliżone do tempa wzrostu potencjalnego. Prezydent elekt zamierza przyspieszyć wzrost PKB czymś, co może być określone mianem klasycznych narzędzi keynesowskich – ogromnymi inwestycjami w infrastrukturę i znaczącymi, niepokrywalnymi cięciami podatków. To z pewnością zwiększy podaż w amerykańskiej gospodarce. Tyle że taką politykę może wesprzeć wyłącznie Rezerwa Federalna, a sądząc po reakcji rynków – znacznym wzroście rentowności obligacji i wyższymi oczekiwaniami inflacyjnymi – Fed przynajmniej do pewnego stopnia się w to zaangażuje.
Liczni wysocy rangą urzędnicy Rezerwy Federalnej zaczęli wzywać do tego, żeby polityka fiskalna służyła wsparciu polityki pieniężnej poprzez podbicie inflacji do 2 proc., jednocześnie czyniąc możliwym stopniowe zwiększenie stóp procentowych. Przewodnicząca Fed Janet Yellen sugerowała nawet stworzenie „ekonomii wysokiej presji” w okresie przywracania niewykorzystanych zasobów amerykańskiej gospodarce, zwłaszcza likwidowania długoterminowego bezrobocia. W ten sposób Yellen – wyprzedzająco – przekazała wiadomość, że zaakceptuje tymczasową, znaczącą stymulację fiskalną, aby inflacja przekroczyła zakładany przez Rezerwę Federalną cel 2 proc.
A skoro tak, znaczące lub trwałe przekraczanie 2-proc. celu inflacyjnego łatwo mogłoby wyślizgnąć się z rąk. Dlatego Rezerwa Federalna najprawdopodobniej musiałaby wcisnąć hamulec, być może bardzo, bardzo mocno. A to z kolei wywołałoby konflikt między systemem amerykańskich banków centralnych a administracją prezydenta Donalda Trumpa. Fed zapewne spróbowałby szarpnąć inflację za lejce poprzez agresywną obniżkę stóp procentowych, czemu sprzeciwiałaby się administracja prezydenta elekta, który przecież obiecywał swoim wyborcom pobudzenie wzrostu i „stworzenie milionów nowych miejsc pracy”. Przy okazji warto dodać, że kadencja Janet Yellen kończy się w 2018 r., a Trump podczas kampanii wyborczej oświadczył, że chętnie by ją zastąpił, niezależnie od istniejącej tradycji reelekcji urzędującego przewodniczącego Rezerwy Federalnej. W połączeniu z możliwym konfliktem o politykę pieniężną może to wywołać w latach 2017–2018 perturbacje na rynku.
Prezydent zamierza przyśpieszyć wzrost PKB inwestycjami w infrastrukturę i cięciem podatków