Spór o to, kto jest rozumny, a kto szalony, nie jest sporem o fakty, ale starciem politycznym na śmierć i życie. Nic tak nie wyklucza jak stwierdzony publicznie brak rozumu. Fruwające tampony furkoczą sznurkami na wietrze, agresja, wrzask i śpiew. Makijaż wojenny, zaostrzone parasolki, obsceniczne gesty, zbiorowy trans. Histeria! Ulewa ścieka z czarnych płaszczy, ale jak wiadomo, wiedźm woda się nie ima; idą naprzód niewzruszone, opętane diabelskim egoizmem i lewacką ideologią, której celem jest zniszczenie cywilizacji i zwycięstwo diabła bądź Unii Europejskiej. Tak wyglądał czarny marsz, kiedy patrzyło się nań z prawej strony.
Teraz przenieśmy się na Jasną Górę. A tam: prymitywne misterium plemienne, rytualne szaleństwo, zbiorowa halucynacja. Antycywilizacyjny performance poubieranych w dziwne suknie facetów. Gawiedź dzierży magiczne amulety w postaci różańców, medalików i krzyży. Oto dzieją się wspólnotowe gusła otumanionego tłumu, który błaga płody o wybaczenie, wszędzie widzi demony i klaszcze podczas urągających racjonalności obrządków egzorcysty. Tak wyglądała Wielka Pokuta za grzechy narodu w Częstochowie dla tych, którzy spoglądali bardziej z lewa.
Kto tu jest szaleńcem? Kto bliżej rozumu? Kto niesie logos, czyli racjonalność, a kto sieje chaos, bełkot i gusła, tym samym depcząc cywilizację? Gdzie są oświeceni, a gdzie barbarzyńcy? Innymi słowy, kto ma prawdziwą legitymację do zarządzania naszą zbiorową symboliką i organizowania wokół niej polityki – bo przecież ten zaszczyt może przypaść tylko rozumnym, tylko mającym kontakt z rzeczywistością, a nie zaczadzonym histeryczkom czy szamanom z totemami, prawda?
Prawda. Rozsądny u władzy pewnie lepszy od szaleńca. Ale, jak to często bywa, pytanie jest źle postawione. Nie pytaj bowiem, kto jest szalony; odpowiedzi nie znajdziesz i sam pewnie oszalejesz. Pytaj za to: kto z kogo szaleńca robi, jak, dlaczego i kto co będzie z tego miał.
Diagnozą we wroga
Spór o to bowiem, kto jest rozumny, a kto szalony, nie jest sporem o fakty, ale starciem politycznym na śmierć i życie. Nic w opowieściach snutych w naszym języku tak nie wyklucza jak stwierdzony publicznie brak rozumu.
Tylko on, tylko rozum – czymkolwiek tak naprawdę jest ta tajemnicza zdolność ludzka – daje mandat do uczestnictwa w rozmowie. Tylko on daje pełnię praw obywatelskich, symboliczny paszport do moralnego Królestwa Celów. Brak rozumu to nieprzewidywalność i niebezpieczeństwo, to życie poza politycznym logosem, tak intelektualnym, jak i moralnym. Z szaleńcem wszak się nie gada. Nie prowadzi się debat z opętanym. Nie można się porozumieć z histeryczką, z pijanym, z zaślepioną, z kimś, kogo duszę szarpią furie lub pasje, kimś, kto startuje na ciebie z osinowym kołkiem, bo masz po matce nieco przydługie kły. Wiele jest twarzy nierozumności, wiele z nich niesprawiedliwie nadanych, wiele nieuprawnienie stygmatyzujących, ale łączy je to, że w poważnym dialogu politycznym każda z nich jest a priori persona non grata. Kto wariat, niech opuści agorę. Czemu pani tak wrzeszczy? Czy pan jest pijany? Zachowujesz się jak zwierzę? Proszę wyjść. Komisja sejmowa podejmie decyzję za państwa.
Czyż jest więc słodsze zwycięstwo w dyskusji niż dowód, że przeciwnik nie jest przy zdrowych zmysłach? Nie – obok militarnego, to jedyne zwycięstwo totalne. Racjonalny rywal może co prawda paść od naszego celnego argumentu, ale może się też podnieść, jak tylko zgromadzi nowe dowody, nowe racje, nowe słowa. Racjonalnego Tuska można wtrącić do więzienia, ale wypuścić go może kolejny rząd. Nierozumny zaś przegrywa z kretesem. Musi opuścić przestrzeń rozmowy na zawsze. Delegitymizują go wybujałe emocje, freudowskie fiksacje, szaleństwo, upojenie, opętanie i wszelkie inne zaburzenia świętej racjonalności. Nie dla niego Sejm, Senat, łamy gazet czy polityczne dyskusje w kolejce do lekarza, jego żądania nie mają wagi, jego mowa to bełkot, który trzeba zignorować, a jego wpływy należy zdusić siłą. Przestaje być podmiotem w deliberacji, staje się przedmiotem, który należy obserwować i kontrolować.
Walka się toczy o zwycięstwo totalne, o eliminację – i tak polska debata publiczna powoli, acz nieuchronnie przeistacza się z argumentacji w sztukę diagnozy.
Wędrująca macica
Diagnoza owa rządzi się rygorystycznymi zasadami; nie może być ad hoc. Musi stać za nią jakiś czynnik uprawdopodabniający, na przykład jakaś tradycja interpretacji, jakieś kulturowe skrypty. Jak to działa? Przyjrzyjmy się najpierw czarnemu marszowi i oskarżeniu o babską histerię.
Dla komentatora diagnosty czarny marsz był wyjątkowo smakowitym kąskiem; istniało bowiem już gotowe całe depozytorium symboliczne, budowane przez bez mała tysiąclecia, które tezę o szaleństwie maszerujących mogło wesprzeć. Uczestniczyły w nim bowiem głównie kobiety, a terytorium politycznie spornym były ich macice. A już taki Platon, proszę państwa, szczęśliwie dla diagnosty twierdził, że macica „to jest ukryte w ciele zwierzę”, które zaburza normalne funkcjonowanie kobiety, kiedy ta długo nie zachodzi w ciążę. Wtedy macica „cierpi i gniewa się. Błądzi po całym ciele, zatyka przewody powietrzne, odetchnąć nie daje, w kłopoty najgorsze wpędza i wszelkiego rodzaju inne choroby powoduje” („Timaios”). Według Hipokratesa histeria się rozpoczyna, gdy macica (po grecku zresztą hysteron) zaczyna pełzać po wnętrznościach. Zależnie od tego, na jaki organ wskoczy, taką histeria przyjmie postać – na wątrobie przynosi tylko duszność maciczną, ale kiedy uczepi się serca, można nawet stracić mowę.
Ani PiS, ani Kościół polski nie są więc w awangardzie prób wykluczenia kobiet ze sfery publicznej na gruncie ich biologicznie determinowanej nieracjonalności – mogą oni w zasadzie bez większych korekt korzystać z materiałów choćby siedemnastowiecznych. Doktor Wiliam Harvey, ten sam, który odkrył krążenie, pisał, że kłopoty maciczne powodują „odchylenia mentalne, delirium, melancholię, paroksyzmy furii, zupełnie jakby dotknięta chorobą pacjentka była w mocy zaklęcia”, a „angielski Hipokrates”, doktor Thomas Sydenham, za histerię uważał wyolbrzymione cechy wówczas stereotypowo kobiece i pisał, że u histeryczek „wszystko jest kapryśne. Kochają bez miary tych, których zaraz znienawidzą bez żadnego powodu”. Im bardziej okazywało się, że macica wędrować po ciele nie bardzo potrafi, tym zapalczywiej trzymano się linku histerii z kobiecą cielesnością; koniec końców lekarstwem na nią ogłoszono wibrator. Gdy do kulturowych konotacji histerii doszła jeszcze teoria Freuda, gdzie nieprzerobiony przez psychikę kobiety stres szykanował jej ciało poprzez niewytłumaczalne tiki lub inne dziwaczne objawy, histeria stała się doskonałym wręcz przykładem nie-rozumu, skupiającym w sobie chorobę cielesną, nadmierne emocje, brak kontroli nad ciałem, seksualna zwierzęcość i opętanie.
Ponieważ medycyna jest nauką kumulatywną, zgromadzone te wątki mogła więc podjąć diagnozująca prawica; czarny marsz, z macicą wędrującą na sztandarach, stał się od razu przykładem na „histerię, nienawistne i wulgarne hasła, moralną dzicz” (Portal Polonia Christiania). W końcu brały w nim udział „obłąkane i nawiedzone kobiety, co lżą własne łona” (to jeden z blogów Salonu24). Niewiasty owe mają „jakieś zaćmienie” (arcybiskup Hoser). Na płody poszczuła je Krystyna Janda i kilka innych celebrytek, które „ześwirowały”, „oszalały”, „ogłupiały” czy wręcz „ochujały”, choć przecież w tym wątku kulturowym penis po niczyim ciele raczej nie wędruje i właściciel zawsze może mieć nań oko.
Nieracjonalną i histeryczną naturę wydarzenia nieco piękniej opisywali co bardziej oczytani komentatorzy. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” socjolog Michał Łuczewski dopatrzył się w marszu dzikiego święta, które „miało uderzające analogie z greckimi Dionizjami”. Niewtajemniczonym w kulturę antyczną należy wyjaśnić, że Dionizos (Bachus) był wiecznie pijanym bogiem, który prowadzał się z satyrami, faunami i innym seksualnie rozpasanym elementem, a jego święto było niczym innym jak odrzuceniem rozumu i miary (symbolizowanych z kolei przez Apollona) na rzecz szaleństwa. Zapamiętały w analogii Łuczewski przywołuje „Bachantki” Eurypidesa, gdzie kobiety „wpadają w szał, napadają na krowy i rozdzielają je na kawałki”, dokonują mordu na królu i wielu innych strasznych rzeczy, a „za każdym razem nie wiedzą, co czynią”. Dodaje potem, że rzucone podobno w prolajfowych mężczyzn tampony były próbą ich symbolicznego skażenia nieczystą krwią, a gdyby nie kordon policji, owi panowie zostaliby najpewniej napadnięci (chciałoby się powiedzieć: rozerwani na strzępy jak owe nieszczęsne Eurypidesowe krowy).
Niezależnie jednak od tego, czy diagnosta cytuje Eurypidesa, czy też nieświadom historycznych dziejów własnych pojęć po prostu wyzywa maszerujące od świrusek, cel jest tu ten sam: wykluczyć z dyskusji, dowodząc nierozumu. A potem można się przeciwnika pozbyć. Z histerią się bowiem nie dyskutuje, można co najwyżej, jak w równie nieufnie odnoszącej się do macic polskiej kulturze ludowej, krzyknąć rytualnie: „Macica Żołcica! Skążeś się wzięła? Czy z oczu, czy z wiatru, czy z kołtuna – Idź do pieruna!”. Z chamami bowiem po chamsku, a w biegnące z wołowiną Bachantki tylko „a kyszem” albo szlauchem, choć najlepiej intelektualnym szlauchem z inskrypcją Platona. Panie opuszczą teraz lokal, mężczyźni otrzepią się z tamponów i na nowo ustanowią porządek.
Czary, gusła i ciemnota
Tak im dopomóż Bóg – ten sam Bóg, którego dopiero co prawie 100 tys. ludzi błagało na Jasnej Górze, by wybaczył Polsce grzechy aborcyjne, a potem obserwował, jak w jego imieniu ksiądz Glas odprawia narodowe egzorcyzmy. Z tym faktem bardzo podobnie radzili sobie diagności z drugiej strony. Oto śmierć rozumu, upadek cywilizacji, szaleństwo. Tu kapitałem symbolicznym, do jakiego najchętniej sięgali diagności, była mocno zakorzeniona w języku opozycja między Średniowieczem a Oświeceniem. Niezależnie od tego, ile w tym prawdy historycznej, średniowiecze jako symbol określa przestrzeń niewiedzy, mitologicznej wizji wszechświata, lęku przed mocą poznawczą człowieka, poddanie się autorytetom, umysłową (rozumową) niedojrzałość. Oświecenie zaś jest wyzwoleniem spod władzy mitu i wejściem w erę krytycznej refleksji, tym, co Kant nazywał nabyciem dojrzałości rozumu i końcem ubezwłasnowolnienia.
„Średniowiecze”, epitet rzucany tu na lewo i prawo, staje się więc samo w sobie diagnozą nierozumności. Jak choćby w jednym z komentarzy pod relacją z jasnogórskiej pokuty na stronie NaTemat: „Kiedy oglądam takie relacje, popadam w zadumę... Niby jest XXI wiek, mamy Internet, człowiek lata w kosmos, jest wiele różnych wynalazków, zdobywamy wiedzę o człowieku, naturze, wszechświecie. Nobla ludzie dostają, Oscary... Amerykańscy naukowcy dwoją się i troją, by wciąż nas zadziwiać. Ale w Polsce bez zmian. Średniowiecze”. Inna komentatorka pisze bardziej wprost: „Zbiorowe otumanienie! Pranie mózgów, okultyzm i propaganda”.
Próba wykluczenia przez diagnozę nierozumu nie odbywa się tu przez aluzję do biologicznego determinizmu, ale przez sugestię niedojrzałości, naiwności, którą kolonizuje jakiś ośrodek władzy (Kościół katolicki, PiS Kaczyńskiego). Tłumom na Jasnej Górze publicyści sugerują więc nieprzystawalność do świata rozumu, używając zaklęć Oświecenia: cywilizacja, europejskość, Zachód, fundamentalny dla porządku rozdział Aten (symbol polityki) od Jerozolimy (wiara). Gdy ksiądz Glas twierdzi, że przywraca porządek, mówiąc: „Rozkazuję demonom nad Polską, kłótni, zawiści, pysze, kłamstwu, świętokradztwu, liberalizmowi, masonerii, pornografii, aktów homoseksualnych, pedofilstwa, przekleństw, komunizmu, nazizmu (...). Niech wszystkie moce ciemności będą związane i wszystkie w imię Jezusa paraliżuję i wszystkie demony wypędzam”, w ich oczach przywołuje on innego demona, demona chaosu, który naukę, logikę i argument ma w głębokim poważaniu i który racjonalną debatę czyni niemożliwą. To nie jest uprawniony wyraz politycznej woli, ale czary, gusła, rytuał zaślepionych. Zamiast leczyć ich wibratorem, trzeba w ramach terapii nacierać ich Kartą praw człowieka albo pokazywać im Stevena Hawkinga.
Szaleństwo jako reakcja na opresję
W walce o puchar rozumu mam swoje typy (pisząc to, wgryzam się w świeży płat krowiego mięsa), ale nie o nich chcę mówić. Najważniejsza rzecz jest bowiem taka: diagnoza zabija dialog. Michel Foucault, autor „Historii szaleństwa w dobie klasycyzmu”, pisze, że „człowiek współczesny zaprzestaje komunikacji z szaleńcem”. Gdy szaleniec zostaje nazwany i odizolowany, dialog się załamuje, przestaje być możliwy; rozmowa przestaje być rozmową, staje się bełkotem lub ciszą. Foucault dodaje: „Język psychiatrii, który jest monologiem rozumu o szaleństwie, mógł powstać tylko w takiej ciszy”. Nazwać szaleńca to więc tyle, co pozbyć się kłopotu i przyzwolić sobie na monolog.
Wszystko to działa całkiem nieźle, dopóki widzimy szaleńca jako niewytłumaczalną narośl na zdrowej tkance społeczeństwa. Ale szaleniec najczęściej jest właśnie produktem samej tej wspólnoty i symptomem jej własnej choroby. Nie zawsze jest tak, że szaleństwo przynosi wykluczenie; czasem wykluczenie jest pierwsze i niesie za sobą szaleństwo. Innymi słowy, w harmidrze krzyków, agresji i rytuałów często trudno się zorientować, że nie dlatego wyrzucają człowieka z agory, bo wrzeszczy, ale wrzeszczy, bo go wyrzucają z agory.
Dobrze to widać na przykładzie histerii, o której już wiemy, że miała mniej wspólnego z żądną podróży macicą, a więcej ze społeczną pozycją kobiety, której nie dano przestrzeni na swobodne wyrażanie pragnień i emocji. Kelly Oliver, filozofka, pisze w świetnej książce „The Colonization of Psychic Space”, że (niegdyś) histeria lub (dziś) depresja to nie wady psychiki, ale wady społeczeństw, które najpierw każą kobiecie zakochać się w publicznym rozumie, a potem patrzeć z góry na siebie samą, gdy w monotonii nie swoich dni po raz kolejny klaska w dłonie i mówi: „Ależ brawo, Pępuszku, pięknie żeś nasikał do nocniczka”. A ponieważ w języku wspólnym, który owa kobieta kocha i poważa, nie da się poważnie opowiedzieć o przeżyciach z kupką czy domowej samotności, owa niemota, alienacja publiczna i wstyd stają się przyczyną psychicznych trudności, wybuchu bądź wycofania.
I tak czarny marsz dla wielu uczestniczek nie był rozwiązaniem idealnym – o ile lepiej byłoby na przykład rozmawiać w Sejmie, zamiast stać na deszczu – ale był jedyną możliwą reakcją na zanik przestrzeni i języka, w którym mogą mówić o swoich potrzebach i swoim doświadczeniu. Jeśli to była histeria, to nie taka, która każe wykluczyć, lecz taka, która już jest rezultatem długotrwałego wykluczenia. I być może, zaryzykuję kontrowersyjne twierdzenie, podobną reakcją są publiczne egzorcyzmy – kiedy twoja moralna tożsamość zbyt długo znajduje się pod ostrzałem barbarzyńców, za którymi stoi w dodatku cały ów rzekomy „cywilizowany świat”, nie możesz już dłużej modlić się w ciszy, ale musisz publicznie, rytualnie i z wielka pompą wygnać z narodu demony. Tylko tak bowiem odzyskasz potrzebny ci głos.
Diagnostyka jako śmiertelna choroba demokracji przenoszona publicystyką
Jeśli szaleństwo jest reakcją na opresję, to jego przejawy nie mogą być okazją do publicznej diagnozy; raczej do wspólnej autodiagnozy społecznej. Należy je więc z troską odpakować z tego, co jawi nam się jako nadmierna ekspresja i nierozum, i dotrzeć do faktycznych frustracji, do racji i potrzeb, dla których nie było miejsca lub słów na naszej zawsze ułomnej agorze.
Być może okaże się – i jest to niezwykle prawdopodobne – że racje maszerujących kobiet, ich potrzeba samostanowienia i wizja siebie jako pełnoprawnych podmiotów zdolnych do samodzielnej decyzji moralnej nigdy nie okażą się dla prawicy katolickiej do zaakceptowania. Być może wizja zarodka jako posiadacza osobowej duszy jest założeniem, którego większość laickiej lewicy nie tylko nie przyjmie, ale nawet nie zrozumie. Lecz to nic, a raczej nie jest to najważniejsze, bo kiedy tylko zrezygnujemy z wzajemnej diagnostyki, te racje przestaną być bełkotem opętanych, ale zyskają status realnie istniejących – i wtedy może na nowo rozpocząć się dialog. Dialog beznadziejny, trudny, wykańczający, wieczny i bez perspektyw, ale jednak dialog; w końcu to nie rozwiązania problemów stanowią o zdrowiu demokracji, tylko o proces, nawet jeśli ów proces każe nam rwać włosy z głowy.
Dlatego drodzy publicyści, komentatorzy, rzecznicy i redaktorzy z każdej strony barykady: jeśli droga wam demokracja, natychmiast skończcie (skończmy) z diagnozą. Jeśli widzicie gdzieś nierozum, to wiedzcie, że i w was on siedzi, bo wasze dusze też są polem wiecznych starć Apollina z Dionizosem, racjonalności z lękiem, oceniającego spojrzenia publiki z waszym amorficznym wstydem. I drżyjcie przed własną władzą nad polityczną materią, która wyrzuca szaleńca na margines. Foucault cytuje w „Historii szaleństwa” doktora Mattheya, który pisał: „Nie ciesz cię swoim stanem człowieka mądrego i cywilizowanego; jeden moment wystarczy, by zaburzyć i zniszczyć tę twoją mądrość, z której jesteś tak dumny; niespodziewane zdarzenie, nagła i silna emocja duszy szybko zmieni najrozsądniejszego i inteligentnego człowieka w majaczącego idiotę”. Człowiek się nawet nie obejrzy, a już sam rzuca tamponami albo, nie daj Bóg, macha krucyfiksem. I wtedy nagle czuje głęboko, że ma pewne racje, że należy mu się głos, że to, co robi, ma sens i cel – ale sam przygotował wcześniej grunt pod własną ciszę.
Racjonalny rywal może paść od celnego argumentu, ale może się też podnieść, jak tylko zgromadzi nowe dowody. Nierozumny musi opuścić przestrzeń rozmowy na zawsze. Nie dla niego Sejm, Senat, łamy gazet. Jego mowa to bełkot, który trzeba zignorować, a jego wpływy należy zdusić siłą.