Pomoc sąsiedzka to relikt przeszłości? Nie da się? Nie chce się? Błąd. Mieszkańcy warszawskiego Wawra pomagający rodzicom i dzieciom z Instytutu „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” udowadniają, że jednak można
Wawer to największa pod względem powierzchni dzielnica Warszawy. Zielona, z niską zabudową. Nad większością domów góruje wielopiętrowy gmach Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu. To jeden z największych specjalistycznych szpitali pediatrycznych w Polsce, będący jednocześnie pomnikiem poświęconym dzieciom – ofiarom II wojny światowej. Ten szpital, w którym rocznie hospitalizowanych jest ponad 35 tys. pacjentów, to miejsce, o którym słyszał chyba każdy. I każdy miał nadzieję, że nigdy tam ze swoim dzieckiem nie zawita. Jednak czasem los sprawia, że jest inaczej. Trafiają bogaci, biedni, grubsi, chudsi, prawi, lewi, miastowi, niemiastowi... Tam to jednak wcale nie jest ważne. Wszyscy boimy się tak samo. I wcale nie o siebie.
Moja młodsza córka Marysia kończy dzisiaj rok. W styczniu była operowana w CZD, spędziłyśmy kilka dni na okulistyce. Wiem, że tam wrócimy – oby jednak dopiero planowo, za jakieś pięć lat. Zresztą – miałyśmy łatwiej, mając bliskich kilkanaście ulic dalej.
Zdarza się jednak, że do CZD przyjeżdżają ludzie z drugiego końca Polski. Z dzieckiem na ręku, w przysłowiowych skarpetkach. Oczywiście – w klinice wypożyczą polówkę do spania w sali z maluchem, zjedzą obiad czy kupią ubranie. Tylko czasem nie mają do tego głowy, czasem nie mają pieniędzy... i wtedy do akcji wkraczają mieszkańcy Wawra.
Facebook pokazał ludzką twarz
Ponad 2,6 tys. osób liczy już działająca od kilku miesięcy na Facebooku grupa „SOS Mieszkańcy Wawra Rodzicom z CZD”. Przyznam szczerze, że w kwietniu tego roku, gdy inicjatywa ruszała, nie wierzyłam w powodzenie akcji. Idea była prosta – potrzebujący rodzic z CZD pisze, czego mu brak (na Facebooku lub e-mailem), mieszkańcy Wawra to dostarczają. Nie ma zbiórek pieniędzy – to zasada numer jeden. Ale nie można przecież ot tak wchodzić sobie na szpitalne oddziały. Dlatego wszystkiego pilnuje sprawczyni i pomysłodawczyni tego całego pozytywnego zamieszania – Anna Ojer. Mama czwórki dzieci, której doba na pewno liczy więcej niż 24 godziny.
– Inicjatywa, którą stworzyłam i prowadzę, powstała dlatego, że wiele miesięcy spędziłam w Centrum Zdrowia Dziecka. Długotrwałe przebywanie w CZD to piętno do końca życia. To nie jest zwykły szpital. To szpital, gdzie się mieszka często miesiącami, do którego się ciągle wraca i wraca. To miejsce, gdzie rodzice wyrwani z domowego ciepła trafiają czasem bez środków do życia do innej rzeczywistości. Rzeczywistości, której nie znali i nigdy nie chcieliby poznać – mówi Anna Ojer. – Będąc tam w środku, widziałam, z jakimi problemami borykają się rodzice. Brak ubrania, brak środków higienicznych, brak jedzenia, talerza, koca czy po prostu brak osoby, z którą można porozmawiać. Niektórzy myślą: a co za problem pójść i sobie kupić to, czego brakuje. A to jest kolosalny problem, bo trzeba odejść od łóżka chorego dziecka – tłumaczy.
Ania jest łącznikiem między potrzebującymi a pomagającymi. Nie każdy bowiem ma śmiałość pisania o swoich potrzebach na portalu społecznościowym, czasem potrzebę innego rodzica zgłaszają sąsiedzi z sali. Ania umieszcza wtedy stosowny post, a chętni oferują pomoc. Jeśli potrzebna jest „szybka akcja”, odpowiednie dary trafiają w umówione miejsce, a jedna osoba czy dwie jadą z kompletem do szpitala. A jeśli okazuje się, że brakuje konkretnych rzeczy, np. dla całego oddziału (malutkie ubranka czy pieluchy tetrowe na patologię noworodka i niemowlęcia, suszarki na basen rehabilitacyjny, niepluszowe zabawki – wszędzie) – chętni mogą dowieźć lub dosłać rzeczy do magazynku w Aninie udostępnionego bezpłatnie grupie SOS przez filię Wawerskiego Centrum Kultury. A gdy ktoś nie może potrzebnych rzeczy ani dosłać, ani dowieźć, a jest z Warszawy czy okolic? Wtedy pojawia się szef logistyki (i dosłownie – bo taką ma pracę, i w przenośni – bo taką funkcję pełni w grupie), czyli Tomasz Olik.
– Na początku funkcjonowania grupy pojawił się problem odbioru i przekazywania rzeczy, a ponieważ jeżdżę do pracy przez pół Warszawy, to nie mam problemu z odbiorem czegoś po drodze. Czasem to „po drodze” jest kilka kilometrów dalej, ale nie jest to zbyt częsty przypadek – mówi Tomasz Olik. – Bodźcem do działania była możliwość bezinteresownej pomocy, radość tych, którym się pomaga, a także radość z tego, że można pomóc – tłumaczy.
– Nie było wiadomo, czy akcja odniesie sukces. Momentem krytycznym był strajk personelu CZD, gdy na forum grupy zaczęły się tworzyć podgrupy wspierające strajkujących lub nie. Nie zabrakło wściekłości, a czasem zwykłego hejtu. Brak wsparcia którejś ze stron spowodował, że grupa przez brak stronniczości mogła po wszystkim wrócić do normalnego funkcjonowania. A ogromnym plusem działalności jest jego naturalna transparentność. Wszystko, co ludzie przekazują, jest fotografowane i podawane do publicznej wiadomości: co i od kogo dostaliśmy. A jeśli z jakichś powodów nie jest to zrobione (np. jest tego taka masa naraz, że nie sposób zapamiętać, skąd się wzięło), to i tak darczyńcy widzą to na zdjęciach z przekazywania. Kolejny plus to brak zbiórek pieniężnych, co nie pozwala na zarzuty, że „oni to na tym muszą zarabiać” – wylicza.
Osobą, którą bardzo często można spotkać w magazynku – a to sortującą dary, a to ładującą transport – jest Agata Dzierzgwa. Mama na wychowawczym, a zawodowo – wychowawca w domu dziecka. Gdy pytam o jej zaangażowanie, śmieje się, że to dla sławy.
– Zobaczyłam ogłoszenie na Facebooku, że jest nowa grupa. Przeczytałam, na czym miałoby to polegać, i dołączyłam. A przekonałam się do końca, gdy raz z Anią poszłam na któryś oddział zanieść parę rzeczy, zobaczyłam, jak tam jest, i po prostu chciałam bardziej pomóc. To niewiele kosztuje – przekonuje Agata Dzierzgwa. Może niewiele kosztuje, ale niektórym zabiera sporo czasu.
Podobnie jak Tomek uważa jednak, że skoro można pomóc, to się pomaga. I już.
– Staram się działać tak, by wszyscy byli zadowoleni. Zazwyczaj, gdy dzieci są w żłobku lub jak partner przyjdzie do domu, by miał kto zostać z dziećmi – mówi Agata.
– To prawda, że SOS zabiera sporo czasu. Ale mąż od początku jest ze mną, wie, że to ważne dla rodziców CZD, wie, jak jest tam ciężko. Starsze dzieci też się wciągnęły w pomaganie i jeżdżą w naszych koszulkach SOS na akcje do CZD – mówi Ania.
Koszulki, logo, ulotki – by o akcji dowiedziało się jak najwięcej osób. Te gadżety też trafiają do grupy bezpłatnie. Czasem ktoś zaoferuje druk, czasem ktoś anonimowo podrzuci gotowe paczki z karteczkami promującymi akcję. Efekt kuli śnieżnej? Trochę tak, ale w jak najlepszym znaczeniu.
Mieć opory – ludzka rzecz
Na kontrole do poradni z córką wchodzę jakoś spokojniej. Ale gdy mam iść na którykolwiek oddział, a zwłaszcza na okulistykę... Mimo wszystko przełamałam się. Na przykład wtedy, gdy organizowana była akcja z okazji Dnia Matki i Dnia Dziecka. Były drobne upominki dla rodziców, dla dzieci. Paczki zajmowały bagażniki kilku samochodów. Do CZD podjechało kilka osób skrzykniętych przez Anię. Uśmiech, choć na chwilę, na buzi małych pacjentów czy zmęczonych rodziców – bezcenny.
– Ci, którzy nigdy tu nie byli, nie chcą wchodzić do CZD. A ci, co weszli za mną na akcję po raz pierwszy, dochodzą do siebie długo. Zmieniają im się priorytety, tak mówią. Doceniają to, co mają – przyznaje Ania. – To nie jest szpital, który przyjmuje dzieci z katarkiem. Trzeba chyba mieć kamień zamiast serca, by nie rozumieć jego specyfiki. Nie spotkałam się z tym, by ktoś, kto ze mną poszedł na akcję, nie poczuł tego – dodaje. Tomek przyznaje z kolei, że samego CZD nie odwiedza zbyt często i nie wie, jak by było, gdyby musiał bywać tam częściej.
– A mnie jest bardzo trudno. Zawsze jak tam idę i widzę te malutkie łóżeczka, to aż mnie serce boli – wyznaje Agata. Ale skoro trzeba, to trzeba.
Z kolei opór przed proszeniem o pomoc to domena rodziców z CZD. Czasem po prostu się wstydzą.
– Część osób pisze do mnie prywatną informację albo e-maila. Nie na stronie grupy. Prosić zawsze jest trudno. Ale coraz częściej jest też tak, że zawożę rzeczy, a potem już na grupę jako publiczny post wpadają podziękowania, zdjęcia. Czyli rodzice łamią barierę nieśmiałości. Inni to widzą i coraz więcej osób korzysta z naszej pomocy – opowiada Ania.
– Ci, którzy są najbardziej potrzebujący, mają paradoksalnie największe opory, by się zgłosić ze swoimi potrzebami, a jeśli już, to tak bardzo nieśmiało albo np. za pośrednictwem sąsiadów z sali – dodaje Agata.
– A moim zdaniem chyba mają coraz mniejsze opory, bo widzą, że nikt nie oczekuje od nich niczego w zamian za tę pomoc – uważa Tomek.
Każda akcja jest inna, każda jest ważna. – Raz zanoszę pastę i szczotkę do zębów, a innym razem wieszamy karuzele na wszystkich dziecięcych łóżeczkach na oddziale. Radość rodziców z mikrofali, która ułatwi im życie, uśmiech i radość pani pielęgniarki na basenie, gdy przywieźliśmy upragnione suszarki do włosów... A ta radość dzieci, które bawią się w stworzonych przez nasz SOS kącikach zabaw – wylicza Ania, gdy pytam o najsilniejsze, najważniejsze wspomnienia z działań grupy. – A może moment, gdy czytam wpis rodzica, który dziękuje, że mu pomogliśmy: „Wiedząc, że tam jesteście, będzie mi łatwiej”. Trudno wybrać jedną wyjątkową akcję. Wszystkie są wyjątkowe. Nasza grupa jest wyjątkowa. Niesamowite jest to, jak rodzic z CZD napisze post w grupie, że potrzebuje pomocy, i po kilkunastu minutach kilka osób już ją oferuje. Może się komuś wydawać – co to za pomoc przynieść ubranie czy zrobić zakupy, ale dla rodzica zamkniętego w CZD, który znalazł się tam nagle, który przyjechał z drugiego końca Polski, możliwość przebrania się w czyste ubranie, zjedzenie śniadania jest odrobiną normalności. Uwierzcie – dodaje.
– W zeszłym tygodniu w ciągu 15 minut, z zegarkiem w ręku, na apel członkini grupy z prośbą o pomoc potrzebującej mamie, która sama wstydziła się poprosić, zostało zorganizowane jedzenie, ubrania dla mamy i dziecka, kapcie, ręcznik dla maluszka, kocyk dla mamy i dziecka, nosidełko 0–13 kg, poduszka dla mamy, mleko dla dziecka, pieluchy, chusteczki, kosmetyki, leki na przeziębienie dla mamy – wylicza Tomek jednym tchem. – A następnego dnia jeden z rodziców zupełnie anonimowo opłacił tej mamie obiady na cały okres pobytu... tak szybko to jeszcze chyba nawet noclegu potrzebującemu rodzicowi nie znaleźliśmy – opowiada.
Dobrocią można się zarazić. Ale czy zawsze?
Po tym, jak akcja SOS na dobre rozkręciła się w warszawskim CZD, Anię na oddziałach poznają już chyba wszyscy. Pozostali „pomagacze” na wszelki wypadek noszą podarowane przez innych członków grupy koszulki z logo akcji. Personel coraz częściej też wie, że my to my, czyli wawerski SOS, a wszystkie działania są wcześniej uzgadniane z dyrekcją placówki.
Ania wspomina, że jakiś czas temu podobną akcję próbowali zorganizować rodzice z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Ale na razie się nie udało. Dlaczego?
– Centrum Zdrowia Dziecka jest specyficzne. Na pewno są szpitale, w których leczy się również wiele ciężkich schorzeń, ale skala działania CZD jest chyba największa. Tutaj trafiają ludzie z całej Polski, pacjentów jest wielu, czas przebywania jest często bardzo długi, rodzice zostają z dziećmi i muszą ułożyć sobie długie życie szpitalne, a my im w tym pomagamy. Nie ma złotego środka czy przepisu na sukces tej akcji. Tam w środku Centrum Zdrowia Dziecka jest rodzicom bardzo ciężko. Jest ciężko z powodu choroby dziecka, z powodu rozłąki z rodziną, braku środków do zwykłego funkcjonowania. To miejsce jest pełne bólu dzieci i rodziców. To miejsce po prostu czekało na taką sąsiedzką, zwykłą pomoc, jaką jest „SOS mieszkańcy Wawra rodzicom z CZD” – tłumaczy Ania. – Na początku niektórzy podchodzili do nas z rezerwą. Nie wierzyli, że ludzie mogą sobie tak bezinteresownie pomagać. Teraz, gdy zawożę rzeczy do CZD, często jestem witana uśmiechem. Panie pracujące w CZD często podpowiadają, co i gdzie jeszcze mogłoby się przydać. Suszarki? Postaramy się. Mikrofalówki? Damy radę. Wózki? Na pewno zdobędziemy. Zdarza się, że personel dzwoni i mówi, że tu i tu jest potrzebująca mama albo dziecko, czy mogę zdobyć piżamę, środki higieniczne – i udaje się. Wszystko, co udaje się zrobić, jest dzięki temu, że tyle osób chce pomagać. Sama bym przecież nie dała rady. W naszej grupie jest niesamowita siła i moc. I za to bardzo chciałabym podziękować wszystkim współpracującym z naszym SOS – dodaje.
– Trudno odgadnąć, dlaczego na Śląsku nie wyszło, a szkoda... może potrzebne jest wsparcie albo większe zaangażowanie środowiska lokalnego? Ale do tego też jest niezbędna reklama. Myślę jednak, że takie oddolne inicjatywy mają jednak rację bytu i powinny działać w większej liczbie placówek medycznych, nie tylko w szpitalach dziecięcych – mówi Tomek. Jego zdaniem za sukcesem SOS stoi również naturalność członków grupy, bo ludzie dzielą się tym, co mają, bez względu na wyznanie, poglądy polityczne czy inne „codzienne” różnice.
– A poza wszystkim na miejscu musi być ktoś taki jak Ania, kto wie, co i jak funkcjonuje w danym szpitalu, i ma po prostu wielkie, dobre serce – zauważa Agata.
Najbliższe plany grupy?
– Plan jest taki, by grupa istniała i pomagała. Im będzie nas więcej, tym więcej zrobimy. Czy będzie akcja na Mikołaja? My nie zbieramy pieniędzy, nie mamy możliwości zrobienia zakupów na ten cel. Zobaczymy, jeżeli byśmy mieli sporo rzeczy, to zorganizujemy taką akcję – zapewnia Ania.
– Myślimy, myślimy, zobaczymy – uśmiecha się Agata.
– Fajnie byłoby dzieciakom taką niespodziankę zrobić, ale jeśli to ma być niespodzianka, to nie możemy o tym mówić głośno – żartuje Tomek.
Ale to niejedyny plan z tych większych na przyszłość. Jedna z grupowiczek podsunęła pomysł z zagranicy, który bardzo spodobał się rodzicom, przede wszystkim z oddziału onkologii.
– Chodzi o... dzwon. Takim dzwonem dzwonią dzieci, gdy kończą pewien etap leczenia. Mam nadzieję, że uda się nam doprowadzić do jego zamontowania – mówi Ania.