Powiedzieć o artystach, że są otwarci i tolerancyjni, to jak nazwać członka sycylijskiej mafii wzorem humanitaryzmu. Nie ma środowiska mocniej buzującego wzajemną nienawiścią, zwłaszcza z powodów politycznych
Jakie recenzje będzie miał film „Smoleńsk”, łatwo dało się przewidzieć, gdy tylko pojawiła się pierwsza informacja o jego powstaniu. Być może co bardziej zapobiegliwi krytycy już wówczas je pisali, by mieć robotę z głowy i zaoszczędzić sobie konieczności pójścia do kina. Publicyści z obozu lewicowo-liberalnego wdeptali dzieło Antoniego Krauzego w ziemię, oskarżając, że gdyby bracia Lumiere wiedzieli, do czego zostanie użyty ich wynalazek, zapewne wysadziliby się w powietrze razem z kinematografem. Recenzenci prawicowi wszystkich malkontentów, którym nie podobała się choć jedna scena, natychmiast określili mianem zdrajców narodu, wykluczając na trzy pokolenia wstecz z prawa do bycia Polakiem. Te przytyki, wymierzane przez płatnych znawców kina, to jednak niewinne przekomarzanie się w porównaniu z tym, jak członkowie środowisk twórczych traktują swoich kolegów. Zwłaszcza gdy dochodzi do różnic światopoglądowych.
Od początku było wiadomo, że „Smoleńsk”, którego głównym scenarzystą jest obecny dyrektor rządowej TVP 2 Marcin Wolski, zaprezentuje wersję wydarzeń zgodną z linią programową PiS. Co ów, notabene bardzo syntetycznie, ujął w swoim wierszu „Na śmierć prezydenta”:
Bo pamięta poeta, zapamięta też naród
wasze jady sączone, bez ustanku dzień w dzień.
Bez szacunku dla funkcji, dla symbolu, sztandaru...
Karlejecie pętaki, rośnie zaś Jego cień!
Hagiograficzny obraz zamordowanego w zamachu Lecha Kaczyńskiego, propagowany przez pisarza SF Marcina Wolskiego, musiał oczywiście wzbudzić wściekłość drugiej strony. Zwłaszcza jeśli scenarzysta zalecał: „na kolana, łajdaki, sypać popiół na głowy”. Osoby mające jakikolwiek związek z filmem, nawet oświetleniowcy i charakteryzatorzy – o czym opowiadał aktor Redbad Klijnstra w wywiadzie dla „Polski. The Times” – spotkały szykany środowiskowe. Przyjęcia ról masowo odmawiali aktorzy wiedzący, co ich czeka, jeśli się zgodzą. A czekałyby ostracyzm kolegów i egzekucja w liberalnych mediach.
Nikt nikogo niczym nie zaskoczył, bo było jak zawsze. Dziwne, że ten stan rzeczy w ogóle wzbudza jeszcze jakieś emocje. A jednak są one jak najbardziej autentyczne. Wynikają bowiem z charakteru środowisk twórczych. Gdzie wzajemne tolerowanie osób o odmiennym światopoglądzie jest sprawą absolutnie nie do pomyślenia. Artyści bowiem, odwrotnie niż politycy i wyborcy, do kwestii ideowych podchodzą śmiertelnie poważnie.
Śmietanka towarzyska
Policjanci wkraczający 21 grudnia 1918 r. do Teatru Polskiego powinni zacząć interwencję od wymuszenia autografów. Tamtego wieczoru zgarnęli do aresztu m.in. dobrze rokującego literata Jana Lechonia, poczytnego felietonistę i satyryka Antoniego Słonimskiego, uroczego poetę Juliana Tuwima, utalentowanego pisarza Jarosława Iwaszkiewicza oraz szanowanego redaktora Mieczysława Grydzewskiego. Wszyscy oni urządzili seans nienawiści podczas premiery sztuki Stefana Krzywoszewskiego „Pani Chorążyna”.
Starszy o jedno pokolenie dramaturg podpadł im wcześniej. Za czasów carskich nie krył się ze swym wiernopoddaństwem wobec zaborcy. Kiedy 14 sierpnia 1914 r. wielki książę Mikołaj Mikołajewicz wydał odezwę, obiecującą zjednoczenie wszystkich ziem polskich pod berłem Romanowów i nadanie im autonomii, Krzywoszewski pierwszy podpisał dziękczynny telegram. „Krew synów Polski, przelana łącznie z krwią synów Rosyi w walce ze wspólnym wrogiem, stanie się największą rękojmią nowego życia w pokoju i przyjaźni dwóch narodów słowiańskich” – zapewniano w nim głównodowodzącego armią rosyjską. Nie przeszkadzało to Krzywoszewskiemu, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w manifestowaniu gorącej do niej miłości. Co eksponował, pisząc, jak wytykał mu Słonimski, sztuki „patriotyczno-idiotyczne”. Acz innym się podobały, skoro wybrano go na prezesa Związku Autorów Dramatycznych.
Młodzi lewicowi twórcy szczerze nienawidzili starego koniunkturalisty. Czemu dali wyraz, gwiżdżąc, tupiąc i atakując ulotkami aktorów Teatru Polskiego. W końcu, uzbrojony w bukiet kwiatów Lechoń, pod pozorem wręczenia ich grającej główną rolę Marii Przybyłko-Potockiej, wdarł się na scenę. Z niej usiłował odczytać manifest: „przeciwko panoszącej się w życiu artystycznym stolicy tandecie”. Rozsierdzona publiczność ujęła sprawców zamieszania, by wydać ich w ręce policji. Prowodyr awantury Antoni Słonimski jeszcze nieraz trafiał na dołek z powodu krucjaty przeciw autorom i utworom, które nazywał „bogoojczyźnianą grafomanią”. Potrafił prowadzić ją nawet zupełnie samotnie, jak 24 lutego 1921 r. na spektaklu „Trybuni” w Teatrze Rozmaitości. Nawiązujący do tradycji młodopolskiej dramaturg Stanisław Gabriel Kozłowski irytował Słonimskiego w zasadzie całym swoim jestestwem. Dlatego ów, siedząc na widowni, gwizdał, syczał oraz „przerywał tok sztuki obelżywymi komentarzami”, jak opisuje w biografii poety „Heretyk na ambonie” Joanna Kuciel-Frydryszak. Wreszcie inni widzowie wezwali policję, by aresztowała uciążliwego widza.
W tym czasie podział środowiska twórczego nie biegł jeszcze wzdłuż prostej granicy lewica – prawica. Na lewo od Lechonia, Tuwima, Słonimskiego i innych skamandrytów byli jeszcze futuryści. Ich komunistyczna bezkompromisowość mocno irytowała, a jeszcze silniej bolał fakt, że potrafili przyciągnąć uwagę prasy. Latem 1921 r. gazety rozpisywały się, jak na krakowski rynek wprowadzili furmankę z ustawionym na niej fortepianem. Rozebrany do naga Bruno Jasieński uderzał w klawisze, bez ładu i składu, a jego półnadzy koledzy ciągnęli za dyszel, tak by cały czas był w ruchu. W odwecie za skandaliczny sukces Tuwim i Słonimski wybrali się na wieczór poetycki futurysty Aleksandra Wata, by obrzucić go kamieniami. Potem 10 sierpnia 1921 r. w zakopiańskim lokalu Morskie Oko Jan Lechoń zaczaił się na Anatola Sterna. Ten czytał publiczności swój poemat „Anielski cham”. Oszałamiająco futurystyczny w swej formie i treści. „aleksandrze! napoleonie któryś porwał indje pyszny żeś w cieniu lip indyj miał rozkosz z roksaną każdy ruch bylejaki czy tu czy gdzieindziej tak samo jest mi szalony i wielki tak samo!” – deklamował Stern, demonstracyjnie podkreślając odrzucenie sensu i ortografii. Nagle dopadł go Lechoń z okrzykiem: „Ja jestem matka! Ja jestem karmicielka! Ja protestuję!”, po czym siarczyście spoliczkował. Tym samym zapoczątkowując ogólną bijatykę publiczności. Futuryści chwalili się potem, że kobiety masowo stanęły po ich stronie. Co oznaczało, że mężczyźni woleli skamandrytów.
Sztuka dla władzy
„Bądź przekonany; jeżeli o kimś mówisz źle – zawsze ci uwierzą” – twierdził autor „Kariery Nikodema Dyzmy” Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Mogąc z bliska przyglądać się temu, jak wzajemnie szkalują się koledzy po piórze, dobrze wiedział, co mówi. Czołowy felietonista w gazetach endeckich oraz dramaturg Adolf Nowaczyński początkowo bardzo polubił skamandrytów. Zwłaszcza od kiedy tłukli się z komunistami. Chwalił ich w 1921 r. za „śmiałe i bezwzględne zerwanie z całą polską romantycznością literacką, tak doszczętnie już sfermentowaną, ten kompletny rozwód z ideologią mesjanizmu polskiego”. Potem jednak się zorientował, że Słonimski, Tuwim i spółka blisko trzymają z Piłsudskim. Przygotowywaną na każdy koniec roku, satyryczną „Szopkę warszawską” specjalnie dla Marszałka odegrali w styczniu 1922 r. w Belwederze. Naczelnik Państwa posłał wówczas po nich, na co dzień wożące głowę państwa, auto marki Packard. Lechoń zanotował wtedy, że wszyscy „poczuli się pełni zrozumiałej pychy z tego zaszczytu”. Natomiast Tuwim na widok podjeżdżającej limuzyny wykrzyknął: „Psiakrew! To byłaby frajda teraz kogoś ze znajomych przejechać”.
Nowaczyński pod koła się nie napatoczył, za to gdy dowiedział się, jak poeci wazelinują największemu wrogowi endeków, zapałał szczerym oburzeniem. W kolejnych tekstach opisywał „cuchnących cebulą Skamandryrtów (pisownia oryginalna – przyp. aut.)”, którzy w Belwederze wystawiali spektakl „Neuse kukiełkes”. Nieustanne aluzje do żydowskiego pochodzenia większości członków grupy mocno rozeźliły Słonimskiego. „Gneuwert, pseudoszabesgoj, a w rzeczywistości smutny stary Żyd, pisuje obecnie tylko po polsku” – charakteryzował Nowaczyńskiego pan Antoni w felietonie pt. „Rudy do budy”. Pomawiając syna Ludwiki de Cronberg o żydowskie korzenie. Co dla zwolennika ruchu narodowego stanowiło obelgę trudną do przełknięcia. „Dobrze, że jego babcia Szyja Gneuwert z Podgórza nie rozumie po polsku i nie wie, co jej wnuczek Szuja Gneuwert pisze – wydziedziczyłaby go bowiem z trzech kóz i blaszanego nocnika, w którym parę pokoleń Gneuwertów wyładowywało swój temperament” – wyżywał się na adwersarzu Słonimski. Po czym płynnie wszedł w rolę Nowaczyńskiego, kiedy poczuł się zdradzony przez Artura Śliwińskiego.
Zarówno ojciec poety, jak i Śliwiński bardzo aktywnie działali w PPS, lecz odzyskania przez Polskę niepodległości dożył jedynie ten drugi. Z racji swej elastyczności dawny lewicowy publicysta i dziennikarz radził sobie nadzwyczaj dobrze i między 28 czerwca a 7 lipca 1922 r. był nawet szefem rządu. „Premier nie kefir, żeby był dwudniowy” – cierpko skomentował to Słonimski. Potem Śliwiński robił karierę jako wiceprezydent Warszawy, aż w końcu został dyrektorem naczelnym Teatrów Miejskich w stolicy. Co zawdzięczał jej endeckiemu zarządowi. Wczuwając się następnie w rolę prawicowego konserwatysty, były pepesowiec przystąpił do likwidacji eksperymentalnego Teatru im. Bogusławskiego, któremu dyrektorowali Leon Schiller i Aleksander Zelwerowicz. Jako powód zamknięcia podano straty finansowe generowane przez tę scenę. Nie bacząc na protesty tak znanych twórców, jak Karol Irzykowski, Kazimiera Iłłakowiczówna czy Tadeusz Boy-Żeleński.
Wtedy Słonimski za punkt honoru obrał sobie wyrównanie rachunków z byłym lewicowcem. Regularnie więc na łamach prasy oskarżał Śliwińskiego o złe zarządzanie warszawskimi teatrami i dopuszczanie do obniżenia ich poziomu artystycznego. Wreszcie na łamach „Wiadomości Literackich” zrecenzował wystawiony w Teatrze Narodowym dramat „Sen srebrny Salomei” Słowackiego. „Nie doceniliśmy sił fatalnych drzemiących w brodatych głowach przestępców rządzących tą budą. Gdyby istniał trybunał do sądzenia przestępców w dziedzinie sztuki, p.p. Śliwiński, Lorentowicz (dyrektor Teatru Narodowego – przyp. aut.) i Trzciński (reżyser teatralny – przyp. aut.) nie wychodziliby z kryminału. Ci trzej recydywiści, ogoleni i ostrzyżeni, powinni być wystawiani na widok publiczny jako najsmutniejsze sztuki Teatru Narodowego” – pieklił się Słonimski. „Lewicowość p. Śliwińskiego, mocno zresztą wobec magistratu elastyczna, nie powinna być przeszkodą do pokazania drzwi temu ignorantowi i karierowiczowi” – dodawał. W odpowiedzi zaatakowany dyrektor wytoczył mu oraz redaktorowi naczelnemu „Wiadomości Literackich” proces o zniesławienie. Na rozprawę w połowie listopada 1927 r. ściągnęła cała śmietanka artystyczna stolicy. „Głos Prawdy” złośliwie opisywał czytelnikom, że: „Sala Sądu Okręgowego dawno nie oglądała tylu przedstawicieli naszej, młodej literatury, sztuki i kultury oraz w ogóle Małej Ziemiańskiej. Brakowało tylko czarnej kawy i pączków”. Z trudno skrywaną satysfakcją donoszono, że Słonimskiemu i Grydzewskiemu sędzia wlepił dwa tygodnie aresztu i 305 zł grzywny.
Pieszczochy i frustraci
Za ironię losu można uznać fakt, iż w końcu Słonimski też sprzeniewierzył się swojemu środowisku. Wszystko przez to, że po II wojnie światowej nie umiał odnaleźć się na emigracji. „Mówiłem po angielsku poprawnie, ale bez finezji. Zdarzało mi się czasem utrzymywać na poziomie nawet w towarzystwie Wellsa, Shawa czy Huxleya, ale były to zawodne i sporadyczne sukcesy” – zapisał poeta w „Alfabecie wspomnień”. Dla osoby, której całe życie kręciło się wokół słowa, stanowiło to prawdziwą tragedię. Zaczął więc dyskretnie negocjować z władzami Polski Ludowej warunki powrotu do ojczyzny. Komuniści bardzo potrzebowali sławnych twórców, by legitymizowali ich rządy, dlatego obiecali mu luksusowe mieszkanie, masowe nakłady dzieł, wysokie honoraria oraz spotkania z czytelnikami. Wszystko, o czym marzył zepchnięty na margines życia publicznego w Anglii literat. Dał się więc skusić i w 1951 r. wrócił do ojczyzny.
W zamian za profity pisywał wiersze o Bierucie i potępił na łamach „Trybuny Ludu” poetę Czesława Miłosza, gdy ten wybrał wolność na Zachodzie. „Cóż za szmata pod pozorami literata” – napisał o Słonimskim jego przedwojenny znajomy Marian Hemar. Inni twórcy, przebywający na emigracji, w pełni się z tym zgadzali. Ale były to już zupełnie inne czasy. W PRL reżim bardzo starannie dbał o to, żeby promować osoby dla siebie wygodne i niszczyć kontestatorów. Na tym zasadzała się cała strategia polityki kulturalnej komunistów. Do jej realizacji posiadali wszelkie potrzebne narzędzia, władzę nad wydawnictwami, etatami, środkami finansowymi, dystrybucją dóbr materialnych oraz cenzurę.
W takich warunkach wojny wybuchające wśród artystów z powodów politycznych teoretycznie powinny odejść w zapomnienie. Zwłaszcza że ulubieńcy reżimu mogli liczyć na nieustane wsparcie, co dawało im ogromną przewagę. Tymczasem zeszły one tylko do podziemia. Kiedy skończył się stalinizm i zaczęła odwilż polityczna, pisarze natychmiast na prezesa Związku Literatów Polskich wybrali Antoniego Słonimskiego. Uznając, że niepokorny charakter i autorytet, jakim się cieszył, predestynują go na przywódcę dbającego o interesy całego środowiska. Jednak poeta okazał się zbyt niepokorny i Gomułka w końcu zażądał wymiany prezesa. Słonimski w rozmowie z premierem Józefem Cyrankiewiczem zaproponował więc, by jego następcą został stary druh z czasów przedwojennych Jarosław Iwaszkiewicz. Wielki dorobek literacki pisarza czynił zeń osobę atrakcyjną propagandowo dla reżimu. Z kolei pan Antoni, niespecjalnie ceniący intelekt przyjaciela, sądził, że nadal będzie miał wiele do powiedzenia w ZLP. „Iwacha w dwudziestoleciu międzywojennym był pośmiewiskiem dla kolegów – Skamandrytów. Ceniony, ale nie był Żydem, nie wymyślił żadnego dowcipu, pochodzenie słabe”– zapisał w dzienniku znający od podszewki wszelkie środowiskowe niuanse krytyk Krzysztof Mętrak.
Tymczasem nowy prezes błyskawicznie wybił się na samodzielność. Starał się też pozyskać kolegów pisarzy dbałością o ich sprawy materialne. Załatwiał mieszkania, samochody, wydanie paszportu i pozwolenia na zakup dewiz. Czasami nawet udało mu się przekonać przywódców reżimu do druku dzieła zatrzymanego przez cenzurę. Te drobne sukcesy nie wszystkich cieszyły. „Słonimski obsesyjnie wręcz zarzucał Iwaszkiewiczowi konformizm, lokajstwo wobec władz, zbyt słabą obronę pisarzy. Drwił ze wszystkiego, co go dotyczyło, nawet z jego pisarskiego stylu” – wylicza w książce „Kryptonim »Liryka«. Bezpieka wobec literatów” Joanna Siedlecka. Pan Antoni zupełnie przy tym zapominał czasy, kiedy sam się sprzedał.
Z życia opozycji
„Ohydna to figura” – charakteryzował Iwaszkiewicza w dzienniku Stefan Kisielewski. „W dodatku świnią jest tylko w życiu, w książkach nie. Po prostu monstrum sprytu” – uściślał swoje obserwacje. Od początku lat 60. linie frontów w politycznej wojnie, jaką toczyli twórcy, co jakiś czas się zmieniały. Kisiel, chcąc reformować PRL, za przyzwoleniem władz, został posłem na Sejm i reprezentował środowisko katolickie pod szyldem koła poselskiego Znak. W fasadowym parlamencie na co dzień stykał się z posłem Iwaszkiewiczem. Mieli wiele wspólnych interesów i utrzymywali poprawne stosunki. Co nie oznaczało szacunku. „Jakim był pisarzem? Myślę, że typowo skamandryckim, z niewątpliwie wrodzonym talentem i dość słabą pracą mózgu” – oceniał Kisielewski kolegę posła. W tym czasie Słonimski okopał się w PEN-Clubie, gdzie prezesem był Jan Parandowski, lecz to poeta miał najwięcej do powiedzenia. Nie przepuszczał też żadnej okazji do dyskredytowania Iwaszkiewicza w towarzystwie. Pewnego razu, gdy znajomi odwiedzający pana Antoniego opowiedzieli mu, że Iwacha chwali się, iż kupiony przez niego polski fiat wykonany jest z części: włoskich, angielskich i francuskich, poeta cierpko podsumował: „Ale pedał jest jednak polski”. Nawiązując dość czytelnie do homoseksualnych upodobań byłego przyjaciela. „W grudniu 1975 (...) robił wszystko, żeby nie dopuścić do udziału »świętej świni« (Iwaszkiewicza – przyp. aut.) w przygotowywanym przez PEN wieczorze poświęconym Żeromskiemu” – opisuje Siedlecka poczynania Słonimskiego. Gdy zaś się to nie powiodło, „przypominał nieustannie Monice Żeromskiej, aby jako gospodyni spotkania nie oddała przypadkiem »gadowi« głosu. Solennie mu to obiecywała, miała bowiem żal do Iwaszkiewicza, ponieważ nigdy u nich nie bywał, mimo to napisał, że zmarły Żeromski leżał opuszczony i w podartych skarpetkach, co jest kłamstwem”.
Opozycyjni wobec komunistycznego reżimu twórcy, Słonimski i Kisielewski, solidarnie zwalczali prezesa ZLP, jednocześnie zupełnie nie darząc się sympatią. Ich wzajemna antypatia miała korzenie jeszcze w czasach II RP, gdy pan Antoni napadał w felietonach na zbyt jego zdaniem konserwatywnego Karola Irzykowskiego. A tego z kolei za swego mistrza uważał Kisiel. Skokowy wzrost niechęci nastąpił w momencie, gdy redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” Jerzy Turowicz zaproponował w 1972 r. Słonimskiemu pisanie felietonów do tego pisma. Gdzie od lat największą gwiazdą publicystyki był Stefan Kisielewski. „Ich felietony sąsiadują ze sobą, ale wzajemna niechęć nie wynika z zawodowej rywalizacji, a jest wynikiem fundamentalnych różnic mentalnych. Kisielewski ze swym konserwatywnym rodowodem nie cenił ani liberała Słonimskiego, ani w ogóle skamandrytów, czyli »skamandryli«, jak ich nazywał” – twierdzi Joanna Kuciel-Frydryszak. „Kisiel stawiał »Wiadomościom Literackim« zarzut, który »Gazecie Wyborczej« często stawia prawica: że terroryzowali opinię publiczną, a Słonimskiego uważał za głównego terrorystę” – uzupełnia autorka. Co nie mijało się z prawdą.
Pan Antoni potrafił w środowisku twórczym jeszcze w latach 70. wzbudzać większy popłoch od Służby Bezpieczeństwa. „Podpisałem w strachu przed Antonim” – zanotował w dzienniku w listopadzie 1974 r. pisarz Andrzej Kijowski. Słonimski zażądał od niego sygnowania listu do władz PRL w obronie praw obywatelskich Polaków, mieszkających na terenie ZSRR. Doświadczenia poprzednich takich wystąpień wskazywały, że sygnatariusz ryzykował utratę intratnych umów wydawniczych, objęcie przez cenzurę zakazem publikowania, skazanie na publiczny niebyt. Cóż to jednak znaczyło wobec ostracyzmu ze strony lidera opinii we własnym środowisku. Notabene doświadczali tego, na co dzień wiernie wysługujący się partii, twórcy tacy jak Jerzy Putrament, Roman Bratny, Zbigniew Załuski czy Tadeusz Hołuj. Pomimo nieustannego promowania przez reżim, profitów materialnych i olbrzymich nakładów książek osoby te dewaluowała otaczająca je pogarda. Co łatwo dostrzegali sami czytelnicy. Dla „pieszczochów systemu” nie było więc miejsca w panteonie wybitnych pisarzy. A przecież trafienie tam to najważniejszy z celów w życiu prawdziwego twórcy.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej