Z propagandą mocarstwową bywa tak, że najpierw uwierzą w nią obywatele, potem media, a na końcu sami jej autorzy. Tylko wróg jakoś nie daje się nabrać. Nie minął rok rządów Prawa i Sprawiedliwości, a Rzeczpospolita już wyrasta militarnie na regionalne mocarstwo. Jeszcze w maju 2016 r. minister obrony narodowej Antonii Macierewicz, przedstawiając Sejmowi wyniki audytu, mówił: „Gdy obejmowaliśmy rządy jesienią 2015 r., Siły Zbrojne RP nie posiadały zdolności zapewnienia bezpieczeństwa: ani terytorium i całości Rzeczpospolitej Polskiej, ani narodowego obszaru powietrznego, ani obiektów kluczowych dla kierowania państwem, ani też w cyberprzestrzeni”.
W ocenie ministra były one zdolne „jedynie do prowadzenia ograniczonych działań opóźniających ofensywę potencjalnego agresora”. Kim byłby ów agresor, nikt nie miał wątpliwości – to Rosja.
Jednocześnie Macierewicz się zastrzegł, że pod jego rządami wszystko zmienia się na lepsze. Niedługo potem prezydent Andrzej Duda zaczął promować nową strategię obronną opartą na trzech filarach: obronie terytorialnej, rodzimym przemyśle zbrojeniowym i zwiększonej obecności NATO w Polsce. Podczas wizyty w tym tygodniu w Kijowie, na obchodach 25-lecia niepodległości Ukrainy, doszła jeszcze budowa potencjału militarnego Trójmorza. Zaczątek wspólnych sił zbrojnych krajów wciśniętych między Bałtyk, Morze Czarne i Adriatyk ma stanowić litewsko-polsko-ukraińska brygada, która już nawet defilowała w Kijowie.
Plany Warszawy z każdym miesiącem są więc coraz ambitniejsze, czego odbicie widać nie tylko w rządowych mediach. Szkopuł w tym, że jeśli idzie o potencjał obronny III RP, to nic radykalnie się nie zmieniło. Wciąż nie posiadamy systemów rakietowych obrony przeciwlotniczej, gdy tymczasem w okolicach Kaliningradu Rosjanie sukcesywnie rozbudowują system wyposażony w rakiety S-300 oraz najnowsze S-400, zdolne zestrzeliwać samoloty lecące w odległości nawet 450 km.
Co oznacza, że nasze F-16 mogą nie przetrwać pierwszych dwóch dni wojny. Wszystkie większe jednostki, w tym brygady pancerne wyposażone w nowoczesne Leopardy, stacjonują przy zachodniej granicy. Ich przerzucenie na wschód, przy dominacji wroga w powietrzu, przyniosłoby rzeź podobną do tej, jaką amerykańskie lotnictwo urządziło wojskom pancernym Saddama Husajna podczas obu wojen irackich. Już te dwa czynniki powodują, że utrata ziem na wschód od Wisły nastąpiłaby w ciągu pierwszych 4–5 dni wojny. W tym czasie polska armia, mogąca realnie wystawić na polu walki góra 30 tys. żołnierzy, utraciłaby zdolności bojowe. Zwłaszcza że nie posiada nowoczesnych wielozadaniowych oraz szturmowych śmigłowców niezbędnych do skutecznej walki z zagonami pancernymi.
O samolotach szturmowych, mogących zastąpić stareńkie Su-22, nie wspominając. Nie zastąpią ich tak reklamowane brygady obrony terytorialnej, które w starciu z ciężkozbrojnymi jednostkami wroga stałyby się „mięsem armatnim”. Zaś tworząc je z myślą o wojnie partyzanckiej, należy pamiętać, że siły specjalne Rosji nabrały ogromnego doświadczenia w tej dziedzinie podczas pacyfikowania Czeczeni. Wykazując się wręcz morderczą skutecznością.
Patrząc realnie, Polska jest zupełnie zależna od wypełnienia przez kraje NATO zobowiązań sojuszniczych. Bez ich wsparcia, w razie rosyjskiego zagrożenia, pozostaje bardziej bezbronna niż nawet Ukraina, w której w ciągu roku uczyniono więcej dla rozbudowy potencjału militarnego niż w III RP w ciągu ostatnich 10 lat. W tej sytuacji uciekanie od prawdy w mocarstwową propagandę jest pierwszym kokiem w stronę zbiorowego samobójstwa. Rządzący podejmują bowiem decyzję w oparciu o własne fantasmagorie i spada z nich presja uczynienia maksymalnych wysiłków, by jak najszybciej usuwać słabości kraju. Co gorsza, widząc, że rozbudowa potencjału militarnego to przedsięwzięcie kosztowane i bardzo trudne w realizacji, mogą, jak w czasach II RP, wybrać prostszy sposób na uczynienie państwa potężnym. Wierząc, że ważniejsze od sprzętu militarnego jest uzbrojenie moralne.
Jest źle, więc jest dobrze
Pod koniec 1935 r. Sztab Główny przeprowadził analizę stanu polskich sił zbrojnych i zestawił ją z potencjałem zagranicznych mocarstw – porównanie wypadło fatalnie. Nasza armia we wszystkich kategoriach uzbrojenia ustępowała wojskom nie tylko sojuszniczej Francji, lecz też ZSRR. Co gorsza, rządzone przez Hitlera Niemcy ogłosiły właśnie program zbrojeniowy. „W atmosferze narastającego napięcia w stosunkach międzynarodowych i wewnętrznych aktualizowała się nienowa idea »narodu pod bronią« współgrająca doskonale z głównym propagandowym przesłaniem tego okresu, zawartym w określeniu »konsolidacja«” – opisuje Elżbieta Kaszuba w monografii „System propagandy państwowej obozu rządzącego w Polsce w latach 1926 – 1939”.
Dla skonsolidowania narodu wokół idei obrony własnego państwa prezydent Ignacy Mościcki w kwietniu 1936 r. podpisał dekret o powołaniu do życia Funduszu Obrony Narodowej. Cywile mogli przekazywać dobrowolne datki na zakup uzbrojenia (etatowych pracowników sił zbrojnych objęto obowiązkowymi składkami). Choć rok wcześniej Polacy zignorowali „ustawione” przez władze wybory parlamentarne i coraz mocniej okazywali niechęć sanacji, to niezależnie od tego, kto rządził, gotowi byli bronić odzyskanej niepodległości. Zbiórka spotkała się z żywiołowym poparciem. Zaangażowały się w nią organizacje społeczne, młodzieżowe i kombatanckie. Dołączyły do niej szkoły i zakłady pracy. „Polska jak zawsze w takich wypadkach składała dowody patriotyzmu niespotykanego w innych krajach – wspominał w «Historii Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939» Stanisław Cat-Mackiewicz.
– Oto małżeństwa, które na FON odsyłały obrączki, oto dzieci ze szkoły powszechnej w Wilnie, które zrzekły się bułeczek pszennych przy śniadaniu i grosze zaoszczędzone w ten sposób przeznaczyły na obronę narodową, oto maturzyści z Nieświeża, którzy w ciągu dwóch lat składali miesięcznie grosze na wycieczkę do Zakopanego po maturze i zrzekają się tego od dwóch lat pieszczonego zamiaru, i zebrane pieniążki odsyłają Rydzowi na FON. Wszystkie te przykłady zarówno dobrze świadczą o patriotyzmie naszych dzieci, jak źle o rozumie naszych władców”.
Zbiórką zawiadywały wojewódzkie komitety FON, którym podlegała sieć komitetów obywatelskich. Starannie dbano, żeby za zgromadzone środki regularnie kupować jakiś rodzaj uzbrojenia, choćby karabin maszynowy, a potem uroczyście przekazać go wybranej jednostce wojskowej. Ważne, by cała oprawa odświętnej chwili pobudzała uczucia patriotyczne wśród zgromadzonej publiczności. „Powiat nowotomyski kupuje karabiny maszynowe dla pułków poznańskich – donosił «Orędownik na Nowy Tomyśl, Wolsztyn i Międzychód» na pierwszej stronie 9 lipca 1938 r. – Hasło to zelektryzowało cały powiat. Komitety Obywatelskie rywalizowały w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu. Nie trzeba było słów zachęty, hasło wystarczyło”. Następnie tłumaczono czytelnikowi, że „dozbrajanie materialne nie wystarcza. Bo nie armaty i nie okręty wygrywają wojnę, tylko charaktery. Wspaniały rozwój techniki nowoczesnej nie przekreślił tej głębokiej maksymy starożytnej. Potrzebne dozbrojenie psychiczne, dozbrojenie moralne!” – podkreślano.
Sens bezsensownej zbiórki
Uroczystość w Nowym Tomyślu wyglądała tak samo jak setki jej podobnych: msza, defilada obdarowanej jednostki wojskowej, przemówienia oficjeli, przekazanie broni zakupionej ze środków FON. W tym wypadku było to 19 karabinów maszynowych, 2 granatniki, radiostacja oraz samochód.
„Przez okres niemal czterech lat gromadzenia darów na FON środki masowej komunikacji utrzymywały uwagę społeczeństwa pod stałym napięciem. Prasa drukowała sprawozdania prezentujące rezultaty zbiórek” – opisuje Elżbieta Kaszuba. W gazetach pełno było fotoreportaży z momentów przekazania broni oraz list najbardziej hojnych darczyńców. Transmisje na żywo organizowało Polskie Radio. Gdy światowej sławy tenor Jan Kiepura przekazał FON 100 tys. zł i dwa samochody, marszałek Edward Rydz-Śmigły w kwietniu 1939 r. osobiście udekorował go Złotym Krzyżem Zasługi.
Wszystko to prezentowało się wspaniale, poza jednym drobiazgiem. Obywatele wpłacili łącznie na Fundusz Obrony Narodowej ok. 50 mln zł. Co jak na dobrowolną zbiórkę stanowiło wówczas sumę ogromną. Niemającą jednak wpływu na potencjał militarny kraju. Każdego roku II RP przeznaczała na armię i zbrojenia ok. 680 mln zł, co stanowiło ok. 31 proc. wydatków budżetowych. Co i tak było sumą dziesięć razy mniejszą, niż wydawała w tym samym czasie III Rzesza. „Jak można było nie pouczać tych dzieci ze szkoły elementarnej, że ich biedne grosze, zaoszczędzone na bułeczkach, gdyby nawet połączone były z groszami całej dziatwy szkolnej oszczędzonymi na mleku, herbacie, a nawet i tych ziemniakach, które jadły u rodziców – nie miałyby dla wydatków państwa na obronę narodową w ogóle żadnego znaczenia” – pieklił się Cat-Mackiewicz. Nie widząc sensu w tym, że zamiast długofalowego programu zbrojeniowego opartego na zagranicznych kredytach rząd skupi się na propagandowej kweście wśród obywateli.
Tymczasem pod egidą ministra spraw wojskowych gen. Tadeusza Kasprzyckiego armia coraz staranniej dbała o „duchowe uzbrajanie narodu”. FON stanowił jedynie pierwszy z elementów intensywniejszej kampanii wzbudzania wśród obywateli uczuć patriotycznych. Na zamówienie gen. Kasprzyckiego prorządowe gazety, Polskie Radio i wytwórnie filmowe prześcigały się w eksponowaniu treści wzmagających poczucie siły Rzeczpospolitej i dumy z państwa. Szczególnie wiele miejsca poświęcano Centralnemu Okręgowi Przemysłowemu, który stał się sztandarowym przedsięwzięciem władz. O nowych fabrykach zbrojeniowych stale informowały gazety, reportaże z placów budów emitowało radio, kręcono też filmy propagandowe finansowane przez wojsko. „Przez cały rok 1937 i 1938 wszystkie huty w Polsce wyrabiały szyny i konstrukcje żelazne dla gigantycznych fabryk COP-u i wszystkie fabryki maszyny przygotowywały warsztaty pracy dla nowego okręgu przemysłowego Odrodzonej Polski” – opowiadał widzom lektor w filmowym dokumencie „Stalowa Wola”. Cytując przy okazji przemówienie marszałka Rydza-Śmigłego, który ostrzegał naród, że „jeśli tego wojska nie ma, najpiękniejsze zdobycze ducha ludzkiego, najlepsze urządzenia stają się łupem przechodnia zbrojnego, który brutalną stopą najeźdźcy wdeptuje je w błoto”.
Generalny inspektor sił zbrojnych w tym czasie ściśle już trzymał się deklaracji, jaką wygłosił w sierpniu 1935 r. podczas Zjazdu Legionistów w Krakowie: „My po cudze nie sięgamy, ale swojego nie oddamy. Nie tylko nie damy całej sukni, ale nawet guzika od niej”. Wymagając, by wszyscy obywatele szczerze w nią uwierzyli. Nad zagranicznymi rządami należało natomiast jeszcze trochę popracować.
Najeżony kot wschodniej Europy
Podczas wymiany ognia z litewską strażą graniczną w nocy z 10 na 11 marca 1938 r. zginął strzelec Stanisław Serafin. Dzień później III Rzesza dokonała anschlussu Austrii. Śmierć żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza, który wykrwawił się, ponieważ Litwini nie wpuścili polskiego lekarza, a litewski przybył za późno, wzburzyła obywateli II RP. Minister Spraw Zagranicznych Józef Beck uznał, że nadarza się znakomita okazja dla Polski, by zademonstrowała Europie swoje zdecydowanie. Od kiedy Adolf Hitler zaczął skutecznie zastraszać kraje demokratyczne, płk Beck postanowił, iż Rzeczpospolita tak samo zadba o swój wizerunek. „Należy wpierw przez dłuższy czas powtarzać swoje pretensje, aby ludzie uwierzyli w ich słuszność i w końcu zaczęli je realizować. Ponieważ skłopotany obecnie świat boi się państw dynamicznych i chętnie się z nimi układa, by nie dopuścić do awantury – podkreślajmy te elementy, które świadczą i czynią wrażenie, że jesteśmy dynamikami” – napisał we wrześniu 1937 r. w instrukcji dla delegacji RP na Zgromadzenie Ogólne Ligi Narodów w Genewie.
Litwini w dobrym momencie dali okazję Polsce do wykazania się „dynamiką”. Co też Beck uświadomił Rydzowi-Śmigłemu i prezydentowi Mościckiemu. W ultimatum zażądano od Litwy nawiązania stosunków dyplomatycznych z Warszawą. Czego mały kraj przez kilkanaście lat uparcie odmawiał. „Brak odpowiedzi lub jakiekolwiek dodatki czy zastrzeżenia będą przez Rząd Polski uważane za odmowę. W tym negatywnym wypadku Rząd Polski własnymi środkami zabezpieczy słuszne interesy swego Państwa” – groził Beck.
Prorządowe gazety natychmiast wszczęły histeryczną akcję propagandową, żądając od Litwinów uległości. „Naród polski domaga się kategorycznie doprowadzenia do porządku stanu istniejącego pomiędzy Polską i Litwą. Przebrała się miara cierpliwości polskiej” – pisał na łamach „Gazety Polskiej” Tadeusz Katelbach. Wkrótce pod egidą władz zaczęły się manifestacje pod hasłem: „Wodzu, prowadź na Kowno”. Kumulacja nastąpiła 18 marca 1938 r. na pl. Piłsudskiego w Warszawie. Olbrzymie tłumy przybyły tam wysłuchać przemówienia marszałka Rydza-Śmigłego. „Chcę tylko stwierdzić, że serdeczną radością przejmuje mnie fakt, że są takie chwile, kiedy tyle serc polskich potężnie i tak jednolicie bije jednym wspólnym rytmem. Fakt ten musi cały naród przepoić wiarą, że Polska potrafi realizować swoje wielkie przeznaczenia. Niech Żyje Polska!” – krzyczał marszałek, a tłum skandował wraz z nim. Jeszcze mocniejsze słowa padły tamtego dnia na wiecu w Wilnie. Prezes Związku Polaków Ziemi Kowieńskiej apelował wprost o anektowanie części Litwy. „Żądamy wyzwolenia naszych rodaków uciśnionych na Litwie. Na odwiecznym szlaku Rzeczpospolitej do morza żądamy zniesienia zapory litewskiej” – apelował. Proponując Warszawie „oparcie mocarstwowej stopy Rzeczpospolitej u ujścia Niemna nad Bałtykiem”.
Litewskie władze przerażone agresywną histerią, która ogarnęła Polaków, próbował znaleźć wsparcie na Zachodzie. Jednak ani Francja, ani Wielka Brytania nie wykazały zainteresowania problemami małego kraju. Kowno skapitulowało 19 marca, godząc się na Polskie żądania, które przecież ograniczały się jedynie do otwarcia ambasad w stolicach obu państw.
Po Litwie przyszła pora na Czechosłowację. Południowy sąsiad Rzeczypospolitej bardzo dobrze nadawał się do roli obiektu, na tle którego można było zabłysnąć mocarstwowością. Zwłaszcza że Praga podpadła bardzo mocno Polakom w czasie wojny z bolszewicką Rosją, gdy wykorzystując tragiczne położenie Rzeczpospolitej, anektowała Zaolzie. Nie mając innego wyjścia, polski rząd zgodził się wówczas na niekorzystny traktat graniczny, lecz o krzywdzie nie zapomniano. Kiedy Hitler zaczął żądać przyłączenia do III Rzeszy Sudetów, minister Józef Beck postanowił pójść w jego ślady. Udowadniając, jak skutecznie II RP potrafi walczyć o interes narodowy.
Kiedy Niemcy, za zgodą mocarstw zachodnich, anektowały Sudety, polscy żołnierze wkraczali na malutkie Zaolzie. „Gdy patrzymy na minione dni, to widzimy, jak gdyby palec Boży, zwrócony do narodu i pokazujący drogę, którą należy iść” – oświadczył wówczas podczas przemówienia do tłumów na pl. Piłsudskiego w Warszawie Edward Rydz-Śmigły. Prezentując siebie w roli realizatora woli Stwórcy. Potem na Wawelu odprawiono uroczyste nabożeństwo. „Słuszne jest, że w godzinie triumfu dziękczynne modły wawelską wypełniają świątynię. Z jej pomników, sarkofagów wychylają się postacie największych i najdostojniejszych postaci narodu. Słusznym jest, że w tym szczytowym momencie radości i dumy narodu asystować będą głębokie tony »Zygmunta«” – mówił spiker Polskiego Radia podczas transmisji z krakowskich uroczystości.
Gorące lato
„Dnia 23 marca 1939 r. zostałem aresztowany i osadzony w Berezie za – jak to głosił doręczony mi nakaz – systematyczną krytykę rządu, za pomocą sztucznie dobieranych argumentów i podrywanie zaufania narodowego do Naczelnego Wodza” – wspominał Cat-Mackiewicz. Do obozu odosobnienia, w którym trzymano najbardziej nieprzejednanych wrogów sanacji, komunistów i ukraińskich nacjonalistów, wileński publicysta trafił za sprawą zbytniej odporności na propagandę mocarstwową. „W licznych wystąpieniach prasowych na łamach »Słowa« redaktor Mackiewicz oddziałuje na opinię publiczną w sposób prowadzący do podrywania zaufania do zdolności obronnych państwa, obniżania powagi władz państwowych oraz szerzenia nastrojów defetystycznych” – głosił oficjalny komunikat Polskiej Agencji Telegraficznej, zarzucający żurnaliście także „przeciwdziałanie akcji zjednoczenia narodowego w okresie ogólnej konsolidacji społeczeństwa polskiego”.
Sam osadzony niespecjalnie zrozumiał swoje błędy, zwłaszcza że zamknięcie w obozie niezwykle popularnego autora wywołało protesty czytelników i innych dziennikarzy. Po trzech tygodniach więźnia po cichu wypuszczono. „Nasz premier-lekarz (Sławoj Składkowski – aut.) (...) dwa lekarstwa miał na wszelkie dolegliwości państwowe: publiczną zbiórkę pieniędzy i Berezę. To były te dwa instrumenty mądrości politycznej, które mu wystarczały przy załatwianiu wszystkich gospodarczych, skarbowych, politycznych i religijnych zagadnień Polski” – wyzłośliwiał się potem Cat-Mackiewicz.
Jednak należał on do nielicznych wyjątków. Wiosną 1939 r. propaganda mocarstwowa zaczęła przynosić coraz bardziej widoczne efekty. W akcję umacniania bojowego ducha wśród obywateli włączyli się wybitni twórcy, m.in. Kazimiera Iłłakowiczówna, Zofia Kossak-Szczucka, Zofia Nałkowska, Pola Gojawiczyńska, Karol Irzykowski, Stanisław Rembek. „Żołnierskość w Polsce jest cechą plemienną – informowała na łamach „Tygodnia Literackiego” Kossak-Szczucka. – Jeden młody oficer powiedział do mnie: Ach, żeby była wojna! Mniejsza o to, czy będzie to krzyż drewniany, czy na piersi – ale krzyż! Te dwa krzyże to symbol stosunku Polski do wojska”.
W tym czasie szef propagandy w Polskim Radiu Tadeusz Unkiewicz przedstawił plan kampanii społeczno-wychowawczej na sezon letni. Jako jej trzy główne cele przedstawił: „zwalczanie kompleksu niższości i odbudowę tradycji historycznej”, „traktowanie walki jako problemu życiowego w wymiarze indywidualnym i narodowym” oraz „przyjęcie zasady prymatu woli w osiąganiu celów nad wiedzą i talentem”. To, co prezentował Unkiewicz, było w swoim przesłaniu zgodne z oczekiwaniami wojska. „Władze poszukiwały sposobów uwolnienia Polaków z poczucia niższości i słabości oraz wyrobienia w nich cech, które w razie potrzeby podniosłyby szanse przetrwania w wojennym starciu” – opisuje Elżbieta Kaszuba. „W związku z taką perspektywą sugerowano uprzywilejowanie tych dokonań w historii Polski, z których państwo i obywatele mogliby czerpać hart i siłę” – dodaje.
Z listy świąt wartych obchodzenia postanowiono usunąć przegraną Konstytucję 3 maja oraz większość powstań. Natomiast zamierzano stale przypominać rodakom o zwycięskich bitwach pod Kircholmem i Kłuszynem, zajęciu Moskwy, Unii Lubelskiej etc. Nazwano to ożywieniem pamięci o epoce mocarstwowej Rzeczypospolitej. „Siłą naszą może być tylko człowiek, jego praca i jego wartości. Tak było w przeszłości i tak jest dzisiaj. Wyższość nasza leży w materiale ludzkim” – pisał Unkiewicz.
Nie inaczej uważał Beck, kiedy otrzymał z Berlina wiadomość, że Adolf Hitler wypowiada Polsce pakt o nieagresji. W słynnym przemówieniu wygłoszonym 5 maja 1939 r. w Sejmie oświadczył: „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: tą rzeczą jest honor”. Zachodni dyplomaci musieli przecierać oczy ze zdumienia, bo trudno o rzecz równie mocno opartą na cynizmie i pragmatyce, jak polityka międzynarodowa. Jednak Beck nie mówił do nich, lecz do swoich rodaków, chcąc im dowieść, jak Polacy są już „silni, zwarci i gotowi”.
Ale propagandowe hasła nie przekładały się na obfitość uzbrojenia, wyszkolenie dowódców czy też organizację zaplecza frontu. Podczas kampanii wrześniowej żołnierze bili się bohatersko, lecz generałowie dowodzili fatalnie. Zawiodły też elity rządzące. Ewakuacja prezydenta, rządu i naczelnego dowództwa szosą na Zaleszczyki stała się symbolem porzucenia walczącej Polski. Nawet jeśli była uzasadniona względami wojskowymi i politycznymi, to do końca kompromitowała twórców mocarstwowego obrazu II Rzeczypospolitej.
Po wrześniowej klęsce w październiku 1939 r. Zofia Nałkowska zapisała: „Nazbyt dbano o psychikę i moralność żołnierzy, ale nie zatroskano się o inteligencję dowódców ani o moralność generałów, których chlubą było polowanie i eleganckie koneksje, a cechą brak oczytania i ignorancja. A trzeba było badać, jaki jest żołnierz i jaki jest dowódca, nie wmawiać jemu i innym jaki jest. I trzeba było wyciągać z tego odpowiednie konsekwencje”.