Donald Trump ogłosił plan wobec Bliskiego Wschodu, najambitniejszy ze wszystkich współczesnych kandydatów na prezydenta. Obiecał m.in., że „rozmontuje irańską sieć globalnego terroryzmu, która odpowiada za zamachy w 25 krajach na pięciu kontynentach”. Stwierdził, że kiedy zostanie prezydentem, tzw. Państwo Islamskie zniknie, i to bardzo szybko.
Radosław Korzycki, publicysta / Dziennik Gazeta Prawna
Z drugiej strony The Donald chce przerzucić środki angażowane w Irak, Syrię i Afganistan do kraju i budować za nie mosty oraz osiedla. „Wydajemy biliony dolarów na wojnę, gdy nasz kraj niszczeje” – powiedział.
Absolutne sprzeczności zdarzają mu się nawet w jednej wypowiedzi. W maju oznajmił, że „wojna z radykalnym islamem wymaga użycia siły, ale to także potyczka ideologiczna, z której demokracja musi wyjść zwycięsko i zapanować na całym świecie”. Chwilę później dodał, że „idea eksportu demokracji do krajów, które dotąd nie miały z nią doświadczenia, jest niepotrzebna”. Trump nieraz zarzekał się, że wolałby dogadywać się z Saddamem i Kaddafim niż z ich następcami w Iraku i Libii. I że od dawna przygląda się Asadowi, i uważa go za „człowieka kompromisu”.
Nad amerykańską polityką zagraniczną wiszą duchy specjalisty od „grubej pałki” Teddy’ego Roosevelta, orędującego za szerzeniem demokracji i kapitalizmu Woodrow Wilsona oraz ojca realizmu Henry’ego Kissingera, który wzmocnił Chiny, by osłabić ZSRR. W tym, co mówi Trump, są echa wszystkich tych doktryn, ale zwykle wychodzi z tego miszmasz. Jego doktrynę można streścić w trzech słowach: izolacja, łupiestwo, negocjacje. Izolacja, czy też alienacja, to coś, co napawa dumą, bo okazuje się, że Ameryka nikogo nie potrzebuje, także sojuszników z NATO.
Kandydat już wcześniej w widowiskowy sposób odciął się od Meksyku, stwierdzając, że to kraj, który wysyła do USA wyłącznie gwałcicieli i gangsterów. The Donald poświęca dużo czasu na ustalenie, co może być najbardziej bolesną obelgą dla każdej z nacji, i używa jej, by tę nację obrazić i odizolować się od niej. Problem polega na tym, że dobrze naoliwiona machina amerykańskiej dyplomacji dba o kordialne relacje z każdym, wychodząc z założenia, że lepiej mieć więcej przyjaciół niż wrogów. Prezydent Trump będzie musiał zwolnić większość pracowników Departamentu Stanu, żeby swoją doktrynę wprowadzić w życie.
Łupiestwo ma uświadomić Amerykanom, że są lepsi od innych, skoro dobra należące do innych należą się właśnie im. I dlatego będą bardziej w świecie szanowani. Państwo dysponujące największą armią ma wiele okazji do grabieży, co ma mu zadośćuczynić utracone w wyniku globalizacji miejsca pracy. Trump niejednokrotnie mówił, że nie ma sensu najeżdżać Iraku, jeśli przy okazji nie odessie się tamtejszej ropy. Zgodnie z tą logiką amerykańskie wojsko mogłoby okupować np. Makau i zgarniać zyski tamtejszych kasyn.
I wreszcie negocjacje. Narcystyczny biznesmen z doświadczeniem w pertraktowaniu z pracownikami stojącymi – eufemistycznie mówiąc – na niezbyt korzystnej pozycji do przekonywania szefa chce ten model wykorzystać do rozmowy z całym światem. Trump mówi, że przekona Meksykanów, aby to oni zapłacili za mur, który miliarder chce postawić wzdłuż Rio Grande, by imigranci nie mogli się dostać na terytorium USA. Wspomniał też, że nakłoni Chińczyków, aby pokryli koszty ubezpieczeń zdrowotnych Amerykanów, a Saudyjczyków do wsparcia amerykańskiej armii. Pretendent do Białego Domu powiedział niedawno: „Nasz kraj potrzebuje wielkiego lidera. Lidera, który napisał książkę »The Art of Deal«” (Sztuka negocjacji).
Wszystkie te elementy dowodzą, jak bardzo niebezpieczny to człowiek i jak szkodliwe ma pomysły. Kampania łechtania przepełnionych gniewem wobec establishmentu wyborców to jedno, ale układanie się ze światem według dziecięcych fantazji grozi szybkim upadkiem Ameryki, a w konsekwencji jej dotychczasowych sojuszników. Chyba że doktryna Trumpa jest tylko medialną fasadą, której celem jest ukrycie, że tak naprawdę chodzi o pomoc w realizacji doktryny Władimira Putina.
I dlatego coraz więcej etosowych republikanów w obawie przed bezprecedensowym chaosem oficjalnie popiera Hillary Clinton. Ostatnio zrobili to Richard Armitage, wiceszef Pentagonu za Reagana, oraz Brent Scowcroft, doradca trzech prawicowych prezydentów. George W. Bush na kandydatkę demokratów raczej nie zagłosuje, ale z Trumpem nie chce mieć nic wspólnego. Podczas niedawnego spotkania ze studentami w Teksasie stwierdził, że niewykluczone, iż był ostatnim w dziejach prezydentem z Partii Republikańskiej.