To, że po Brexicie zapanuje rynkowy i polityczny chaos, nie oznacza, że będzie on trwał wiecznie. Na dodatek Unia Europejska w wyniku decyzji wyspiarzy może złapać drugi oddech. Ostatnie kilka tygodni to okres niezwykłej płodności autorów czarnych scenariuszy dotyczących wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Licytacja na to, kto stworzy bardziej radykalną wizję przyszłości, dotarła w rejony bliskie fantazjom noblisty Ala Gore’a na temat potencjalnych skutków zmian klimatu. Czyli w rejony absurdu.
Efekt domina, kryzys gospodarczy, zamykanie granic oraz deportacja imigrantów – to stałe motywy przewijające się w mrożących krew w żyłach geopolitycznych thrillerach.
To fakt, że Brexit w krótkim okresie z całą pewnością spowoduje rynkowy chaos, wywoła niepewność oraz podniesie temperaturę politycznych debat i sporów w Europie, o tyle w długiej perspektywie – na zasadzie zimnego, otrzeźwiającego prysznica – może pomóc Wspólnocie w zweryfikowaniu sposobu działania i odrzuceniu niepraktycznych idei, które blokują jej rozwój.
Razem, a jednak osobno
Pierwszą rzeczą, która powinna działać kojąco na skołatane nerwy euroentuzjastycznej duszy, jest fakt, że Wielka Brytania nigdy nie była tak naprawdę obiema nogami w Unii Europejskiej. A to oznacza, że Brexit będzie miał łagodniejsze konsekwencje niż np. ewentualne wyjście z UE Francji czy nawet Włoch. Wielka Brytania formalnie wstąpiła do struktur europejskich dopiero 16 lat po podpisaniu w 1957 r. traktatu rzymskiego ustanawiającego Europejską Wspólnotę Gospodarczą. Na dodatek jej członkostwo we Wspólnocie to dzieje przeciągania liny między unijną centralą a Londynem w każdej wręcz możliwej dziedzinie – i to przeciągania liny, które seryjnie wygrywali Brytyjczycy.
Symbolem tego jest choćby fakt, że już w trakcie podpisywania słynnego traktatu z Maastricht udało im się zastrzec, że nie potrzebują żadnej wspólnej waluty. Stąd brak Wielkiej Brytanii w strefie euro, która zaczęła funkcjonowanie w 1999 r. Pomyślmy teraz, co by było, gdyby Brytyjczycy jednak zdecydowali się wtedy na dołączenie do unii walutowej i teraz postanowili się z niej wycofać. To byłby dopiero szok dla rynku. A ponieważ się nie zdecydowali, to jeśli idzie o kwestie pieniądza, nie zmienia się wiele (poza chwilowymi wahnięciami na rynkach walutowych). Innym symbolicznym wyłomem Brytyjczyków ze wspólnej unijnej polityki jest brak aspiracji do wejścia do strefy Schengen. Wielka Brytania co prawda sama chciała wolnego przepływu ludzi i kapitału (i musiała się na to zgodzić, bo to był warunek jej pozostania w UE) – nie chciała jednak wiązać się już w tej kwestii dodatkowymi umowami.
Lista opt-outów, czyli sytuacji, w których Brytyjczycy wynegocjowali z Unią taryfę ulgową, jest znacznie dłuższa. Wniosek z tego taki, że Brytyjczycy mimo przystąpienia do UE zachowali nie tylko poczucie wyjątkowości (odziedziczone po czasach imperium), ale i skutecznie bronili realnej wyjątkowości. Do kontynentalnych polityków od zawsze podchodzili z dużą rezerwą i nie rzucali się na brukselskie coraz to nowe idee zmieniania świata ze zbyt dużym entuzjazmem. Sami także pozostawali bierni, jeśli chodzi o ingerowanie w życie i politykę państw kontynentalnej Europy. To znów dziedzictwo historii – brytyjskie podręczniki historii z nostalgią wspominają czas wspaniałej izolacji, czyli konserwatywnej polityki nieinterwencji i niewchodzenia w sojusze, która dominowała na Wyspach w końcu XIX w.
Nic dziwnego, że sceptycyzm Brytyjczyków wobec Unii Europejskiej zawsze należał do najmocniejszych wśród wszystkich państw członkowskich. Co ciekawe, już dwa lata po przystąpieniu Wysp do EWG odbyło się pierwsze referendum dotyczące ewentualnego opuszczenia Wspólnoty. Wtedy za pozostaniem zagłosowało 67 proc. obywateli. Wymowny jest też fakt, że to właśnie w Wielkiej Brytanii działa najbardziej prężny eurosceptyczny think tank Open Europe i że seriami ukazują się książki o tytułach pokroju „Wielkie europejskie zdzierstwo”, obnażające skalę unijnej głupoty i korupcji. Ukazują się, osiągając – a jakżeby inaczej! – status bestsellerów.
Fenomen angielskiego eurosceptycyzmu analizował już w 1990 r. prof. Stephen George w książce „Niezręczny partner: Wielka Brytania we Wspólnocie Europejskiej”. Podkreślał, że nie tylko zwykły brytyjski obywatel nie jest w 100 proc. przekonany do członkostwa w UE, lecz także że w idee europejskiej jedności wątpią nawet oświecone elity – nie tylko populiści!
Imigranci mogą spać spokojnie
Nie jest więc tak, że do 2016 r. wszystko było pięknie i nagle pojawił się zły czarownik w postaci Nigela Farage’a, szefa Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, zahipnotyzował współobywateli i doprowadził do kryzysu. Nie, nie było pięknie i Brexit jest w większym stopniu logiczną konsekwencją dotychczasowej sytuacji niż zaskoczeniem. Właściwie byłoby dziwne, gdyby Brexit kiedyś nie nastąpił. Brytyjski dżentelmen w europejskim salonie raz po raz zerkał w stronę drzwi i każdy eurokrata w głębi duszy przeczuwał, że napięcia między Unią Europejską a Wielką Brytanią są tak silne, iż ich „rozwiązanie” musi w końcu nadejść. Mimo łez, które będzie teraz wylewał, można zakładać, że w końcu w duchu odetchnie z ulgą. Dlaczego?
Wielka Brytania to kraj wybitnie pragmatyczny. To na graniczącym wręcz z cynizmem pragmatyzmie przez wieki fundował własną potęgę kolonialną, gospodarczą oraz polityczną. Ale pragmatyczny znaczy w tym wypadku nie tylko wyrachowany oraz cyniczny, lecz przede wszystkim rozsądny: Brytyjczycy rzadko kiedy strzelają sobie w stopę. Te więzy z Unią Europejską, które są dla nich korzystne, z całą pewnością pozostaną nienaruszone.
Zobaczmy, co podkreślali najbardziej eurosceptyczni wyspiarscy politycy. Czy faktycznie ich głównym argumentem za wyjściem z UE była chęć całkowitego odwrócenia się do kontynentu plecami? Nieprawda, był to argument politycznie użyteczny, bo oddziałujący na emocje, ale na pewno nie główny. Oto Daniel Hannah, partyjny kolega Farage’a, wybitny retor, w każdym wywiadzie i spocie telewizyjnym podkreślał, że poza Unią Europejską istnieje życie. Jako dowodów na swoją tezę nie wskazywał jednak Rosji, tylko państwa takie, jak Norwegia czy Szwajcaria. „Nie dosyć, że kraje te charakteryzują się bardzo wysoką stopą życiową i wygrywają we wszelkich możliwych rankingach, to jeszcze mają z Unią Europejską wyśmienite relacje” – przekonywał. Takie podejście do międzynarodowej polityki jest w pełni zgodne z brytyjską mentalnością.
Scenariusz, w którym wyspiarze dążą do ustanowienia analogicznego modelu współpracy z UE, jaki wypracowały Norwegia czy Szwajcaria, jest znacznie bardziej prawdopodobny niż scenariusz zamykania granic. Żaden rozsądny polityk nie pozbędzie się milionów imigrantów, którzy według wszelkich badań napędzają, a nie niszczą gospodarkę. Brytyjczycy mają najlepsze szkoły ekonomiczne na świecie – czy naprawdę ktoś wierzy, że ich elity odrzucą fakty na rzecz zaspokajania roszczeń brytyjskiej ulicy wynikających z niedoinformowania? Tak jak Polacy jeżdżą do pracy do Norwegii, bo Norwegia wie, że imigranci to zdrowsza gospodarka, tak będą wciąż jeździć do Wielkiej Brytanii. Jedyne, czego mogą się obawiać, to znaczne ograniczenie świadczeń socjalnych, które były niejako gwarantowane wymogami UE. To z czysto politycznego punktu widzenia będzie zresztą konieczne, by udobruchać wspomnianą przeze mnie łaknącą krwi brytyjską ulicę. Ale czy należy to rozpatrywać w kategoriach skutku negatywnego? Polska powinna się wręcz cieszyć – Polacy zarabiający w Anglii będą mieć więcej powodów, by tam wyłącznie pracować, a nie zakładać rodziny oraz zostawać na stałe (bo tego, że socjal może przywiązywać do miejsca pobytu, chyba nie trzeba nikomu udowadniać).
Co jeszcze Brytyjczycy z Unii Europejskiej odrzucą? Nie będą płacić unijnej składki (od kiedy – to kwestia politycznych negocjacji), a to ograniczy o 4–5 mld euro rocznie budżet Unii Europejskiej, bo byli płatnikami netto. I nie będą przyjmować w ciemno unijnych dyrektyw. Znów posłuchajmy tego, co mówi Hannah: „Między 2000 r. a 2013 r. UE wydała 52 183 tys. aktów prawnych, Zjednoczone Królestwo musiało wdrożyć każdy z nich. Norwegia 4724, czyli 9 proc. wszystkich, a Szwajcaria żadnych, chyba że sama chciała. Wybrali unię ekonomiczną, a nie polityczną”. Tu wracamy do brytyjskiego poczucia wyjątkowości, ale także do brytyjskiego umiłowania wolności – zwłaszcza biznesowej. Pamiętam rozmowę przy kawie z Bruce’em Dickinsonem, wokalistą legendarnej grupy Iron Maiden, a przy okazji właścicielem firmy lotniczej. Człowiek ten zjeździł świat wzdłuż i wszerz, a jednak zapytany o UE, kojarzył ją wyłącznie z „durnymi regulacjami, które niszczą miejsca pracy”. Nam w Europie argument, że z Brytyjczyków spadnie ciężar unijnych regulacji, wydaje się naciągany, lecz w kolebce kapitalizmu takie stawienie sprawy jest powszechne. Nie obawiajmy się jednak – Wielka Brytania nie zniesie regulacji, które ujednolicają jej rynek z unijnym, umożliwiając handel, nie zlikwiduje więc różnego rodzaju standardów. Wycofa zaś te, które go utrudniają, a to należy rozpatrywać raczej jako pozytyw, prawda?
Szansa dla eurokratów
Ktoś powie: „Dobrze, załóżmy, że Wielka Brytania wyjście z Unii Europejskiej traktuje bardziej symbolicznie. Jako wyraz sprzeciwu wobec oderwanych od rzeczywistości unijnych elit niż realnie, a więc nie będzie chciała odcinać się od kontynentu. Tyle że sama Unia może postanowić o ukaraniu Brytyjczyków, ograniczając im chociażby dostęp do wspólnego rynku”.
Tak mogłoby się wydarzyć, gdyby Unią rządził naburmuszony czterolatek, który w zemście za to, że inni w piaskownicy nie chcą się z nim bawić, sypie im w oczy piaskiem. Mimo wszystkich zastrzeżeń, które można mieć co do zdrowego rozsądku eurokratów, raczej nikt nie spodziewa się, że okażą się samobójcami. Wspólny handel to jeden z fundamentów i warunek sine qua non istnienia Unii Europejskiej – dlatego że handel to korzyść dla obu handlujących stron. Dlaczego UE miałaby ograniczać kontakty z tak ważną gospodarką, jak brytyjska? Niektórzy straszą: dlatego że Brytyjczycy odrzucą część jej światłych regulacji. Karkołomna teza. W starciu między handlem a regulacjami – właśnie ze względu na pragmatyzm obydwu stron – wygra to pierwsze. Zwłaszcza że to UE więcej eksportuje do Wielkiej Brytanii niż ta do UE. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że to unijni politycy będą nalegać, by Wielka Brytania pozostała gospodarczo, jak najbliżej UE, zaś Wielka Brytania – może i nadąsana – pozostanie. Dla Brytyjczyków kraje członkowskie UE to zresztą olbrzymi mierzony w dziesiątkach miliardów dolarów rynek zbytu, co uprawdopodabnia tezę, że nie zdecydują się na antyregulacyjny radykalizm, by zachować do niego dostęp. Po prostu nie będą wdrażać nowych unijnych norm – a Unia przez samą tego świadomość będzie musiała tych norm produkować mniej.
Brexit jest więc szansą na częściowe zatrzymanie legislacyjnej biegunki, która dolega Parlamentowi Europejskiemu i Komisji Europejskiej. Ale szans na „dobrą zmianę” związanych z Brexitem jest więcej – chodzi przede wszystkim o efekt otrzeźwienia. Choć Unia Europejska i Wielka Brytania nie będą już małżeństwem, to wciąż będą mogły pozostać przyjaciółmi, a nawet dobrymi przyjaciółmi – jeśli UE zmieni gospodarczo-polityczne modus operandi. Jak? Podpowiedzią niech będą słowa takie, jak realizm i decentralizacja.
Nawet to, że Brytyjczycy przestaną płacić unijną składkę, niekoniecznie jest złą wiadomością. To może wymusić na Brukseli racjonalizatorskie decyzje chociażby w dziedzinie unijnej polityki rolnej, która utrzymuje gospodarczy skansen tam, gdzie potrzebna jest modernizacja – np. w Polsce. Jeśli eurokraci nie chcą, by śladem Wielkiej Brytanii podążyły pozostałe państwa członkowskie, pójdą po rozum do głowy i zaczną być bardziej praktyczni, a mniej ideologiczni. Inaczej własne referenda ogłoszą inne państwa członkowskie. Pierwsi kandydaci to pozostali płatnicy netto: Dania, Francja, Włochy, Holandia, Austria czy Szwecja.