Zanim przyjechałem do Warszawy w latach 90., nigdy nie spotkałem żadnego Polaka i nie znałem brzmienia waszego języka. Ale czasy się zmieniły. Polacy stali się integralną częścią życia w Wielkiej Brytanii. Są kolegami z pracy, sąsiadami i przyjaciółmi. Polskie sklepy pozwalają nowo przybyłym mniej tęsknić za domem, a polski stał się drugim najczęściej używanym językiem na Wyspach. Kryzys w Grecji spowodował, że perspektywa Brexitu – wyjścia Wielkiej Brytanii z UE – wydaje się realna, zaś brak poprawy standardu życia powoduje wśród Brytyjczyków wzrost niechęci do imigrantów.

Tej wrogości doświadczają nie tylko Polacy, ta wrogość zaraża społeczeństwa na całym świecie. Nieprzyjazne i otwarcie rasistowskie nastawienie wielu Polaków wobec uchodźców uciekających przed wojną na Bliskim Wschodzie to kolejny przykład tego zjawiska.

Jako przybysz z Zachodu zostałem w Polsce ciepło powitany. Nie spotkałem się z niechęcią, za to z niedowierzaniem pytano mnie, po co wyjechałem z kraju, w którym żyje się tak dobrze. Nie nazywano mnie imigrantem, lecz „rodzimym użytkownikiem języka angielskiego”. Te określenia podnosiły mój status bez żadnego udziału z mojej strony – decydowało tylko moje pochodzenie. Miałem szczęście, że nie przyjechałem z biedniejszego państwa, że moim ojczystym językiem był angielski, a skóra biała. Wyobrażenia o mojej ojczyźnie były stereotypowe. Ludzie myśleli, że przybyłem z mglistej krainy, w której o godz. 5 po południu pije się herbatę. Bardziej niepokojące było to, że często mi mówiono, jak wielka jest Margaret Thatcher i że Polska potrzebuje własnej Żelaznej Damy do rozprawienia się z górnikami. Nikt nie słuchał moich protestów, miałem siedzieć cicho i wysłuchiwać peanów na cześć osoby, która zniszczyła przemysł mojego kraju.

Po wstąpieniu Polski do UE niektóre z tych stereotypów zaczęły zanikać. Do tego czasu Polska zdążyła przeprowadzić własny proces deindustrializacji i została włączona do zachodniej gospodarki jako dostawca taniej siły roboczej i rynek dla eksportowanych towarów. Po otwarciu europejskich granic prawie 2 mln Polaków wyruszyły na Zachód w poszukiwaniu lepszego życia. Z kolei pojawienie się tanich linii lotniczych pomogło zachodnim imprezowiczom dotrzeć do miast w Europie Wschodniej, gdzie mogli korzystać z niższych cen. Stereotypowe postrzeganie Brytyjczyka zmieniło się z człowieka pijącego herbatkę na człowieka pijącego mnóstwo alkoholu na rynku w Krakowie.

Reformy Thatcher zlikwidowały brytyjski przemysł i zliberalizowały gospodarkę, co paradoksalnie stworzyło wiele możliwości dla nowej fali imigrantów z Polski. Brak wykwalifikowanych pracowników otworzył drogę polskim pracownikom, odsuniętym na boczny tor w ciężkich czasach transformacji. Ze swojej strony liberalny rynek pracy i słaba ochrona praw pracowników pozwalały na ich eksploatację. Polscy imigranci odpowiadali na telefony w call centers, obsługiwali w barach i restauracjach, sprzątali domy i biura, przenosili kartony w magazynach i pracowali przy kasie w sklepach. Zdobyli reputację wykształconych, zdyscyplinowanych, pracowitych, uprzejmych i przede wszystkim tanich. Towary i usługi stały się dla Brytyjczyków tańsze, a Polacy, mimo często ciężkich warunków pracy, mogli zarabiać, oszczędzać, wysyłać pieniądze do domu i w wielu przypadkach zapuścić w Anglii korzenie.

Tę korzystną dla obu stron sytuację zmienił kryzys 2008 r., kiedy spuścizna polityki Thatcher w końcu zbankrutowała. Gospodarka zwolniła, zarobki spadły, a znalezienie pracy stało się trudniejsze. Jak zawsze bywa w podobnych sytuacjach, niezadowolenie społeczeństwa zostało wykorzystane przez siejących podziały i konflikty. W 2009 r. przez kraj przeszła fala protestów pod hasłem „Brytyjskie miejsca pracy dla Brytyjczyków”. Wzrosła niechęć do imigrantów i obcych, a eurosceptyczna Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) zyskała popularność. Liczba napadów na Polaków między 2004 r. a 2014 rokiem wzrosła dziesięciokrotnie: ponad 70 proc. mieszkających w Wielkiej Brytanii Polaków stwierdziło, że zetknęło się z prześladowaniem lub zna kogoś, kto został zaatakowany tylko dlatego, że był Polakiem.

Próbując ograniczyć wzlot popularności UKIP i zadowolić największych konserwatystów we własnej partii, premier David Cameron obiecał przeprowadzić referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE do 2017 r. Szef rządu wzmocnił antyimigracyjną retorykę, występując za ograniczeniem świadczeń socjalnych dla imigrantów, a nawet wydaleniem z kraju tych, którzy nie będą mogli znaleźć pracy po czterech latach. Większość tych stwierdzeń to pusty populizm, jednak w świetle kryzysu w Grecji słowa premiera sprzyjały wzrostowi wrogości wobec imigrantów i zwiększyły szanse na to, że Brytyjczycy w nadchodzącym referendum zagłosują za wystąpieniem z Unii. W ramach kolejnych ustępstw dla najbardziej prawicowej części swojej partii David Cameron ogłosił, że większość z ponad 2 mln mieszkających w Wielkiej Brytanii imigrantów z państw UE nie będzie mogła głosować w referendum. Tymczasem antyimigracyjna propaganda nie bierze pod uwagę tego, że potok imigrantów płynie nie tylko w jednym kierunku. Jestem jednym z zaledwie 6 tys. Brytyjczyków mieszkających w Polsce, ale w sumie w państwach UE mieszka około 2,2 mln obywateli Wielkiej Brytanii. Tylko w Hiszpanii jest milion Brytyjczyków – każdy, kto choć raz widział enklawy, w których mieszkają, wie, że nie spełniają one wymogów kulturowej i językowej asymilacji, jakiej tabloidy żądają od imigrantów w Wielkiej Brytanii.

Kryzys gospodarczy pogłębił społeczne i kulturowe podziały oraz podważył zasady i praktyki solidarności. Ostatni kryzys w strefie euro zademonstrował, że Niemcy są gotowe raczej zaryzykować humanitarną katastrofę w Grecji, niż zreorganizować unię walutową w sposób pozwalający zachować jedność w Europie. Proces odejścia od zasad konwergencji i solidarności jest najbardziej widoczny w bogatszych państwach, które popierają zmniejszenie wpłat do budżetu UE i zamknięcie granic przez imigrantami. W Danii i Finlandii ultraprawicowe partie wchodzą w skład koalicji rządowych i propagują radykalnie antyimigracyjną politykę. Te nastroje rozprzestrzeniły się również na peryferie Unii Europejskiej, wliczając państwa Europy Środkowej i Wschodniej, które mogą najwięcej stracić na odejściu od polityki protekcjonizmu. „Financial Times” niedawno chwaliła Donalda Tuska za rolę, którą przewodniczący Rady Europejskiej odegrał podczas negocjacji z Atenami. Jednak kolejne zaciskanie pasa w Grecji najprawdopodobniej jeszcze bardziej osłabi europejską jedność i wzmocni podziały między słabszymi i bogatszymi gospodarkami.

Kolejny niepokojący przykład braku solidarności można było zaobserwować podczas niedawnej debaty na temat przyjmowania uchodźców z pogrążonych w konfliktach państw, takich jak Syria, Libia i Irak. W kraju, który w ciągu ostatniej dekady opuściło prawie 2 mln obywateli i w którym jeszcze niedawno wiele osób uciekało przed wojną i okupacją, można byłoby oczekiwać podstawowej empatii i poczucia solidarności. Po tym, jak w zeszłym roku w Morzu Śródziemnym utonęły setki osób usiłujących uciec do Europy, Unia Europejska postanowiła, że każde państwo członkowskie przyjmie pewną liczbę uchodźców. Paweł Kukiz ogłosił, że Unia przysyła imigrantów do Polski w celu osłabienia i podzielenia narodu. W końcu rząd zgodził się przyjąć 2 tysiące uchodźców, tymczasem Węgry (państwo z czterokrotnie mniejszą liczbą ludności) w tym roku udzieliły schronienia już 70 tys. osób. Niepokojące jest to, jak szybko zaczęto mówić o tym, że Polska powinna przyjmować tylko chrześcijańskich uchodźców. Kukiz twierdził, że muzułmańscy przybysze mogliby zagrozić bytowi etnicznemu Polski. Jarosław Gowin ogłosił, że Polska nie powinna przyjmować muzułmańskich imigrantów, bo ci nie chcą się asymilować. Kiedy w wielu miejscach na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej trwa wojna, nie pamięta się o tym, że w czasie II wojny światowej około 200 tys. Polaków uciekło do Iranu, i władze irańskie nie pytały o ich religijną przynależność, zanim wpuściły ich do kraju.

Brak solidarności z uchodźcami i propagowanie islamofobii może odbić się Polsce czkawką. W wielu bogatszych państwach Unii Europejskiej populistyczna prawica nie rozróżnia muzułmanów i imigrantów z Europy Wschodniej. Ultraprawicowy holenderski polityk Geert Wilder jest przeciwnikiem islamu i muzułmanów, a jego partia stworzyła stronę internetową zbierającą skargi Holendrów na imigrantów z Polski. Lider brytyjskiej UKIP Nigel Farage jest znany jako przeciwnik Unii Europejskiej i swobodnego przepływu siły roboczej wewnątrz UE. Jednocześnie Farage ogłosił, że Europa powinna bronić judeochrześcijańskiej kultury przed islamskim zagrożeniem. Podoba się to czy nie, populistyczni prawicowcy postrzegają i muzułmanów, i Polaków jako zagrożenie dla dobrobytu i kultury narodowej swoich państw.

W ciągu dwudziestu lat w Polsce dużo się dla mnie zmieniło. Jestem jej obywatelem i, choć z trudem, ale mówię w języku, który kiedyś był dla mnie obcy. Nadal czuję się mile widziany, a wiedza Polaków o mojej ojczyźnie już nie jest czerpana z podręczników, tylko z doświadczeń. Zasymilowałem się i nazywam Polskę swoim domem. Mam dwujęzyczną córkę, która bez problemu porusza się między dwoma językami i kulturami. Nadal spotykam się z kolegami Brytyjczykami, mówię w ojczystym języku i oglądam przegrane mojej drużyny piłkarskiej, Aston Villi, w pubie w Warszawie. Mam płynne tożsamości, tak jak wielu Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii.

Choć nie czuję wrogości ze strony otaczających mnie ludzi, ten styl życia jest zagrożony. Jeśli Wielka Brytania wystąpi z UE, a prawa imigrantów z Polski zostaną ograniczone, niechęć wobec Wielkiej Brytanii w Polsce wzrośnie. Cykliczny przepływ ludzi i kultury zwolni, a pojawią się nieporozumienia i pretensje. Etos solidarności między różnymi narodami i kulturami potrzebuje obrony jak nigdy, a ludzie, którzy mogą najbardziej ucierpieć przez podziały i radykalizm, powinni wspierać się nawzajem. Nie ma wolności bez solidarności.