Są ludzie, którym do przeżycia musi wystarczyć tylko 20 litrów wody dziennie. Sprawdziłam, jak to jest być jednym z nich.
Już po pół dnia skrupulatnego rozliczania się z każdej kropli wody dochodzę do wniosku, że colą, sokiem czy mlekiem nie sposób ugasić pragnienia. Przeklinam chwilę, w której zdecydowałam się przeżyć dzień na 20 l wody – spragniona nie mam siły dalej pracować. „Dawaj, dawaj, dziennikarz! Przecież sama chciałaś poeksperymentować” – zagrzewa mnie SMS od znajomej. Co mam więc robić. Kładę dłonie na komputerowej klawiaturze, po czym biorę łyk zimnej kawy, którą powoli sączę od rana.
Eksperyment organizowany w dniu, który zaczynam o godz. 4.30, to czysty masochizm: 24 godziny odmawiania sobie niemal wszystkiego. Od ulubionej herbaty z pomarańczą i cynamonem po chodzenie do łazienki. Talerze stojące na biurku wyglądają, jakby pamiętały jeszcze Wigilię, a zawartość „doskonale trzymającego ciepło kubka termicznego” już dawno powinna wylądować w zlewie. No nic, sama tego chciałam.
Na pomysł eksperymentu wpadłam po tym, jak kilka dni temu natknęłam się na dane ONZ, z których wynika, że więcej osób na świecie ma telefon komórkowy niż dostęp do toalety. „Co 20 sekund z powodu chorób lub powikłań związanych z brakiem czystej wody umiera jedno dziecko, a prawie miliard ludzi w ogóle nie ma dostępu do czystej wody” – czytałam. Tymczasem, jak dowiedziałam się z kolejnego akapitu raportu, do przeżycia dorosły potrzebuje 2–3 l, a na wszelkie „potrzeby komunalne” 40 l dziennie. Tyle teoria. W praktyce statystyczny Europejczyk dzień w dzień zużywa 150 l wody, podczas gdy mieszkaniec Afryki musi zadowolić się 20 l. A mieszkańcy jej najuboższych regionów mogą liczyć zaledwie na 5 l – tyle, ile wykorzystujemy przy jednym pociągnięciu za spłuczkę w toalecie.
Już dziś 26 państw jest w stanie stałego braku wody pitnej, a według ONZ do 2050 r. ich liczba się podwoi. I nie chodzi tylko o państwa czy regiony w Afryce. Stan klęski żywiołowej ogłosiła właśnie Kalifornia – po raz pierwszy w historii stanu susze stały się tak dotkliwe, że woda jest racjonowana. Mieszkańców uczy się też, jak zmniejszać jej zużycie.
Zestaw młodego chemika
Moja łazienka przypomina teraz laboratorium chemiczne. Pod kranami, zanim poszłam spać, ustawiłam pojemniki (na szczęście rano były suche). Wskazówki wodomierza widoczne gołym okiem, bo zdjęłam ekran, by spisać stan liczników. Odkręcona pokrywa zbiornika w toalecie, do której wleję za chwilę kilka kropli barwnika spożywczego, by sprawdzić szczelność zaworu. Choć goni mnie czas, pilnie szukam nieszczelności. To ważne, bo przyjdzie mi walczyć o każdą kroplę wody. Jej objętość to tylko 0,2 ml – maleńko, ale jeżeli z cieknącego kranu kapie na minutę 20 kropel, po godzinie uzbiera się już 240 ml. Objętość szklanki. Przez dobę da to 5,76 l, czyli zawartość butli, z którą sąsiedzi chodzą do ujęcia wody oligoceńskiej, a rocznie – 2,1 tys. l wody i 25 zł mniej w portfelu, dla tych, do których bardziej przemawia ekonomia. I to przy założeniu, że kapie tylko zimna woda, bo ciepła jest trzy razy droższa.
Uff, po półgodzinie wskazówka wodomierza ani drgnęła, a w toalecie brak kolorowego zacieku. Zaczynam więc eksperyment. Tak jak co dzień biorę rano prysznic. Tylko wyjątkowo szybki. O cieszeniu się ciepłą wodą mogę tego dnia pomarzyć, bo jeśli wierzyć statystykom, zużyłabym w ten sposób nawet 50 l wody. Nie mówiąc już o kąpieli, bo wanna może pomieścić, o zgrozo, ponad 150 l czystej H2O.
Wyskakuję spod prysznica po czterech minutach i ze zdumieniem odkrywam, że zużyłam aż 5 l wody. Dużo, a przecież po przeprowadzce do nowego mieszkania mam baterie wyposażone w urządzenia oszczędzające wodę: perlator (siatka o drobnych oczkach, które napowietrza wypływającą wodę; daje wrażenie silniejszego strumienia) i ogranicznik jej wypływu. Dodatkowo jeden uchwyt do ciepłej i zimnej wody oraz termostat – ustawienie odpowiedniego strumienia i temperatury zajmuje mi mniej czasu i tym samym mniej wody wypływa z kranu, zanim zacznę z niej korzystać, średnio o 50 proc. mniej. Liczby mówią same za siebie: z kranu z oddzielnymi pokrętłami do zimnej i ciepłej wody wypływa 42 l na minutę, z baterii jednouchwytowej – 12 l. Ale i o takich ilościach mogę tylko pomarzyć – muszę być przygotowana na apokalipsę.
Kiedy w kuchni daje się słyszeć szum gotującej się wody, odruchowo chwytam kubek. Jak dziecko z twarzą przyklejoną do szyby wystawowej zastygam jednak w pół kroku. Dziś sięgnę po dużo mniejszą filiżankę. Wsypując herbatę, decyduję też, że zamiast do końca zalewać ją wrzątkiem, uzupełnię całość mlekiem – w ten sposób, jakże sprytny, zaoszczędzę trochę wody. Obrzydlistwo, ale po dwóch-trzech łykach można się przyzwyczaić.
Resztką wrzątku zalewam kawę w kubku termicznym – potem będzie pachniała metalem. Przy okazji przez nieuwagę wylewam na siebie herbatę z mlekiem (na szczęście mleko schłodziło wrzątek). Ulubiona bluzka nadaje się tylko do pralki. Można zwariować.
Kiedy szczęśliwie udaje mi się wyjść do pracy, buńczucznie zaczynam myśleć, że przeżycie na 20 l wody wcale nie musi być takie trudne – mam przecież ze sobą coś do picia. Godzinę później, kiedy dojeżdżam do firmy, płacę za grzech pychy: wpadam jak burza do pobliskiego sklepu. Na zewnątrz jest gorąco: 20 stopni C. I strasznie duszno, powietrze ciężkie jak przed burzą. Od razu kupuję colę, sok i obowiązkowo wodę. Już wiem, że butelki o pojemności pół litra miewają 450 ml wody, a te o objętości 500 ml – 500 ml wody. Wolę te drugie. Kupuję dwie.
Przede mną osiem godzin pracy. Na początku piję, kiedy tylko czuję pragnienie. Błąd. W krótkim czasie półlitrowa butelka wody staje się w 1/3 pusta. O wiele lepiej brać kilka łyków co godzinę. Choć jest zdecydowanie trudniej, strategia jest korzystniejsza. Tym bardziej że nie wiem, czy tego dnia nie będą musiała pobiegać po mieście, żeby pozałatwiać zaległe sprawy. W którymś momencie sięgam z konieczności po sok. Pierwszą szklankę wypijam duszkiem, drugą – już na spokojnie. Ci w Afryce, myślę, mają sto razy gorzej. Kiedy brakuje wody, nie sposób nic na to poradzić. W porównaniu z nimi czuję się jak na urlopie all inclusive, choć kiedy zamykają mi się powieki, raczę się kolejnymi łykami dawno już wystygłej kawy.
Koło godz. 11 – wiem, to bardzo wcześnie – zjadam obiad. Zaschnięte sztućce i talerz zostawiam na biurku. Szkoda wody na zmywanie. Godzinę później dołączy do nich kubek po herbacie, jedynej, jaką tego dnia wypiję w pracy. A po kolejnej – pusta butelka po coli. Na koniec dnia znajdzie się tam też puste opakowanie po wodzie. Łącznie blisko dwa litry płynów. Wygląda, jakbym ostatni dzień mogła pić do woli przed zaciągnięciem się na misję do gorącego RPA.
Dzień dziecka z pianką
Gdy w końcu udaje mi się wyjść z pracy, stać mnie tylko na ponowną wizytę w sklepie – w koszyku ląduje kolejna półlitrowa butelka wody. Ale to nieważne, bo zawsze mogę sięgnąć po sok czy nawet mleko. Cieszę się jak dziecko, bo wracam do domu i jest szansa, że się zdrzemnę. Czytaj: zużycie wody osiągnie poziom zero. A potem niedługo będzie koniec dnia.
Nic z tego. Przede mną jeszcze: podlewanie kwiatów – 0,5 l wody, mycie okien – 0,5 l i sprzątanie – 1 litr. Tym razem gospodaruję oszczędniej niż zazwyczaj, a z niektórych działań w ogóle rezygnuję. Zrobienie prania? Mycie naczyń? Nawet użycie programu eco czy spłukiwanie szklanek i talerzy pod małym strumieniem – to wszystko nie wchodzi dziś w grę. Na pranie potrzebuję 40 l wody (w starej pralce nawet 100 l), a mycie naczyń w zlewie – ok. 30 l wody (w zmywarce, której nie mam, byłoby to 10 l).
W końcu udaje mi się też usiąść z kartką i długopisem w ręku i podliczyć, ile wody zużyłam tylko do godz. 17. Toaleta – 5 l (bo korzystałam z przycisku stop), mycie rąk – 6 l, bo jeszcze rano solennie sobie obiecałam, że wodę odkręcę tylko po to, by spłukać mydło. Mycie zębów przy odkręconym kranie? Już dawno tego nie robię. Ale i tak mina coraz bardziej mi rzednie: picie – 2 l, poranna kąpiel – 5 l. To już w sumie 18 l. I jeszcze prace domowe: 2 l. Łącznie 20 l. Teraz już na nic nie mogę sobie pozwolić.
Ale moje cierpienia zostają nagrodzone. Jest już wieczór i przede mną szansa, by wcześnie położyć się spać. Muszę tylko ogarnąć łazienkę. Założyć ekran. Przykręcić pokrywę toalety. I wyjąć pojemniki spod kranów. Ostatnia prosta to dopicie zimnej kawy i resztek soku. Po 16 godzinach na nogach zasypiam pod kocem momentalnie.
Następnego dnia rano dzwonek do drzwi. Bez zapowiedzi wpada znajoma. – Już po wszystkim? Udało ci się nie przekroczyć 20 l? – zaczyna od progu.
– Eksperyment zakończony.
– Zmieściłaś się? Ale jak? Bo wyczytałam wczoraj, że przeciętny Amerykanin zużywa sporo ponad 400 l wody dziennie.
– Jak wzięłam szybki prysznic i myjąc ręce, nie lałam wody, to jakoś dałam radę. Choć na styk. Łatwe to jednak nie było.
O tym, że zrobiłam sobie dzień dziecka i do wanny na koniec dnia wskoczyłam po godz. 1 – wtedy się przebudziłam – już nie wspominam. Podobnie jak o tym, że kolację zamówiłam z pobliskiej restauracji. Bo na jej przygotowanie potrzebowałabym 5–7 l. A tych już nie miałam.