Aparatura to nie wszystko. Kryminalistyk musi być fachmanem, który zinterpretuje jej wskazania i powie: tę amfetaminę zrobił X z Otwocka, który mieszka przy tej i tej ulicy. Fachman to wie, bo przebadał setki podobnych próbek
Robert Duchnowski młodszy inspektor policji w stanie spoczynku. Ponad 26 lat pełnił służbę w Komendzie Stołecznej Policji jako ekspert od kryminalistyki w laboratorium kryminalistycznym. Jego specjalizacją jest fotografia, a żywiołem organizacja i taktyka przeprowadzania oględzin. Od 2012 r. na emeryturze / Dziennik Gazeta Prawna
Znamy się od paru lat – przez telefon, znajomych, FB. Każdy, kto interesuje się kryminalistyką, przynajmniej ze słyszenia zna Ducha. Teraz spotkaliśmy się w związku ze sprawą, którą dziennikarsko pilotuję od paru miesięcy. Szybkie przypomnienie: z mieszkania na tyskim blokowisku nietrzeźwy mężczyzna dzwoni pod numer ratunkowy 112. Mówi, że w mieszkaniu jest pełno krwi i że jacyś ludzie wchodzą i wychodzą, biją go. Dyspozytorka lekceważy wezwanie, na drugi dzień znajdują mężczyznę z rozbitą głową.
Ten numer ratunkowy w polskim wydaniu to porażka. Bo szwankują procedury. Dyspozytorzy powinni mieć listy z pytaniami do odfajkowania oraz wskazaniem, gdzie połączyć w razie takich, a nie innych odpowiedzi. A i sam system nie działa, jak trzeba. Kiedyś, stojąc na schodach komisariatu na warszawskiej Białołęce, wykręciłem ten numer i połączyłem się z dyspozytorem w odległym o ponad 20 km Legionowie. Albo jeszcze lepsza historia: jestem w Załuskach na stacji benzynowej, gdzie do sklepu wpada wielki koleś i zaczyna zastraszać klientów i personel. Chciałem mu dać w mordę i zakończyć sprawę, ale koledzy, z którymi byłem, przekonali mnie, że napastnik jest za duży i jeszcze wariat, więc możemy nie dać rady. Dzwonię więc na 112, żeby przysłali radiowóz i załogę, ale zamiast z Nowym Dworem Mazowieckim (13 km), który jest najbliżej, połączyło mnie z Płońskiem (17 km). Paranoja, tyle powiem.
W tyskiej historii jest następna odsłona: syn denata poprosił mnie o kontakt z człowiekiem, który zna się na zabezpieczaniu śladów na miejscu zdarzenia. Bo minęło już pięć miesięcy, a on nie wie, dlaczego umarł jego ojciec. Zgodził się pan pojechać na miejsce zdarzenia i rzucić okiem.
Właśnie tak – rzucić okiem, oględzin nie mogę przeprowadzać, bo jestem już na emeryturze. A więc pojawiłem się w tym bloku. Pierwsza próba ujawnienia śladów linii papilarnych jest na drzwiach wejściowych, ale tylko od zewnątrz. A przecież napastnik, gdyby był, musiał wychodzić. W mieszkaniu zostały zebrane ślady z dwóch wyłączników od światła, chyba losowo wybranych, gdyż reszta została zignorowana. Denat miał rozbity łuk brwiowy, jak wynika z protokołu sekcji zwłok – narzędziem tępokrawędziastym. Albo ktoś mu przyłożył czymś w głowę, albo sam się w coś uderzył. Jednak nie znalazłem miejsca, gdzie mogłoby się to stać. Natomiast ślady krwi w mieszkaniu i przed nim nie wskazują na to, żeby uderzył się lub został uderzony poza swoim lokum. Moją uwagę zwróciło też coś innego: obok sofki, na której znaleziono zwłoki, stały dwie nieotwarte butelki piwa. Droższego, nie takiego, jakie kupuje uzależniony od alkoholu facet. Tych butelek nie zabezpieczono, nie wzięto z nich nawet „paluchów”. Druga rzecz, jaką zauważam, to kolejne dwie butelki, tym razem już puste, które leżą na suszarce przy zlewie. Też nietknięte ręką technika kryminalistycznego. Nawet „nieopylone” w celu wzięcia śladów linii papilarnych. Ja bym wziął to szkło i zabezpieczył w całości, by je potem zbadać w laboratorium w komorze cyjano-akrylowej, bo to jest pewniejsza metoda badania. I jeszcze jedno: z tych pustych butelek należało wziąć ślady do badania genetycznego. Jeśli w zainteresowaniu śledczych pojawiłby się potencjalny sprawca, można by było sprawdzić, czy był na miejscu zdarzenia. Z tego, co wiem, to ofiara miała konflikt z jednym ze znajomych. Może ten przyszedł do niej, żeby się pogodzić, ale coś poszło nie tak, emocje wzięły górę. Ale tylko gdybam.
Technik kryminalistyczny musi gdybać i myśleć, a nie tylko jak automat zabezpieczać ślady. Coś jeszcze w tym mieszkaniu zwróciło pańską uwagę?
Na stole leżał kawałek porcelitu, który później, kiedy porównywałem swoje ustalenia z protokołem przeszukania, zidentyfikowałem jako utłuczone ucho od kubka. Kubek zabezpieczono, ucha już nie, choć to na nim mogły się zachować ślady. No i najważniejsza sprawa: za łóżkiem zauważyłem potłuczony klosz od lampki nocnej z brunatnymi plamami, które mogły zostać pozostawione przez rozbryzgi krwi. Być może właśnie tą lampką ktoś uderzył ofiarę w głowę, a klosz wpadł za łóżko. Choć mogło być inaczej – klosz leżał w tym miejscu od miesięcy, bo wpadł tam z całkiem innego powodu. Ale należało to sprawdzić. Bo oględziny robi się po to, by z jednej strony potwierdzić, a z drugiej wykluczyć pewne rzeczy.
Z czego wynikały błędy, które pan zauważył? Z nieumiejętności ludzi? A może olali sprawę: denat był alkoholikiem, więc zasłużył na swój los? Albo jeszcze z innego powodu: policji bardziej opłaca się zakwalifikować taką śmierć jako wypadek niż morderstwo, bo to nie psuje statystyki.
Nie mam pojęcia. Mogę tylko powiedzieć, co sam bym zrobił, żeby jak najlepiej odczytać ślady. Zresztą, prawdę mówiąc, ten technik, który pracował w tyskim mieszkaniu, tak bardzo nie pokpił sprawy. Bo jak opylał drzwi od zewnątrz, to zabezpieczył ślad małżowiny usznej, z czego wnioskuję, że był doświadczony, pewnie przynajmniej w średnim wieku. Bo kiedyś uczono, że napastnik, zanim wejdzie do mieszkania, może podsłuchiwać. A ślad z małżowiny jest równie niepowtarzalny jak paluchy.
Z protokołu oględzin wynika, że zabezpieczono niedopałki papierosów, ale porównując zdjęcia z oględzin ze stanem rzeczywistym, kiedy wszedł pan do mieszkania, coś się w tym obrazie nie zgadza.
Bo zabezpieczono sześć sztuk, a kiedy wszedłem, to w popielniczce był jeden. To nie wina techników, tylko pewnie przeszkadzaczy. Pełno ich na każdym miejscu zdarzenia. To gapie zadeptujący ślady, nieuważni gliniarze palący papierosy i kiepujący tam, gdzie nie trzeba. Wciąż się to zdarza. I powoduje, że nie jesteśmy w stanie wyjaśnić, co się wydarzyło. I że za wiele spraw trafia do tzw. archiwum X.
Czego?
W polskim wydaniu archiwum X to nie żaden oddział specjalny. To grupa ludzi powoływana ad hoc do analizy jakiejś sprawy, która długo leży na półce, bo o tych związanych z zabójstwem się nie zapomina i choć śledztwo zamiera, to od czasu do czasu ktoś do nich wraca. I analizuje dokumenty, zastanawia się, czy ze śladów, które kiedyś zabezpieczono, da się wyciągnąć coś nowego. Z niedopałka albo zakrwawionej szmaty. Bo kiedyś ze śladów krwi można było się dowiedzieć co najwyżej, jaką miała grupę. Dziś przemawia genetyka. I muszę powiedzieć, że ja sam kiedyś uklęknąłem przed potęgą genetyki. To było po Parolach, gdzie policjanci na pewnej posesji znaleźli uprowadzonego TIR-a z ładunkiem sprzętu RTV. Powinni go odholować, nie badać na miejscu, ale zrobili błąd. Bo bandyci chcieli odbić zdobycz. Przyjechali w trzy samochody, zaczęła się strzelanina, jeden policjant zginął. A więc czerwony alarm: naszego zabili. Oględziny trwały dwa dni, mnie przypadło badanie auta, które bandziory porzucili. To był koniec marca 2002 r., genetyka dopiero wchodziła do naszych działań. Oglądam ten samochód, opylam, na lewarku do zmiany biegów zauważam wyraźny ślad linii papilarnych. Pomyślałem sobie: przecież tam musi być też substancja potowa. Dzwonię do koleżanki z laboratorium: czy jeśli argentoratem pociągnę, takim proszkiem daktyloskopijnym, to czy on nie zniszczy tego genetycznego śladu. Odpowiada mi, że się da. Więc namoczyłem szpatułkę i ściągam. W pracowni biologicznej wyseparowano z tego dwa profile, męski i kobiecy. Potem się okazało, że właśnie ten mężczyzna brał udział w strzelaninie. Od tamtej pory już zawsze starałem się szukać niewidocznych, ale ważnych śladów. Potu, śliny na kubku, bo ktoś mógł z niego pić, albo łyżeczce, bo sprawca mógł ją oblizać. Ale oczywiście nie można lekceważyć innych śladów.
Jak się ich szuka? Lincoln Rhyme w kryminałach autorstwa Jeffery’ego Deavera każe swojej partnerce poruszać się „po siatce”, co za każdym razem daje wspaniałe rezultaty.
Są różne sposoby. Ale najczęściej idzie się odśrodkowo, zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z zabójstwem. W połowie marca 1996 r. wysłano mnie za Górę Kalwarię do zbadania miejsca, w którym znaleziono roznegliżowane zwłoki młodej kobiety w pozycji siedzącej. One były centrum zdarzenia, od nich zacząłem oględziny i poszukiwanie śladów, mając w pamięci to, że sprawca musiał jakoś przybyć na miejsce przestępstwa, a potem się z niego oddalić. I często bywa tak, że kiedy uważa on, iż jest już bezpieczny, przestaje być ostrożny i zostawia ślady po sobie. Tak też było w tym przypadku. Ale bywa i tak, że śladów szukamy dośrodkowo.
Czyli...
W 2001 r. mąż jednej z kasjerek pracujących w Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie poczuł się zaniepokojony, bo żona długo nie wracała z pracy, a próby skontaktowania się z nią przez telefon spełzały na niczym. Zawiadomił policję. Gliniarze wyważyli drzwi do banku i w skarbcu znaleźli zwłoki trzech pracownic. Ściągnięto ekipy kryminalistyczne. A tam było kilkadziesiąt metrów korytarzy. A w nich mnóstwo śladów obuwia. Nie mogliśmy pójść dalej, zanim nie zabezpieczyliśmy każdego odcisku. Dlatego zwłoki ochroniarza, który także zginął podczas tego napadu, w trakcie którego skradziono nieco ponad 100 tys. zł, znaleziono dopiero trzy godziny później.
A co z tą siatką?
Siatka się sprawdza w przypadku dużych miejsc zdarzenia, np. całych działek. Które można podzielić na sektory i każdy z nich dać do spenetrowania odrębnej grupie. Taka siatka jest świetna np. przy katastrofach lotniczych. Kiedy w 1993 r. na Okęciu rozbił się podczas lądowania samolot Lufthansy, właśnie w ten sposób sobie radziliśmy. Wówczas, zbierając ślady, podzieliliśmy się na trzy ekipy: od kabiny pilota do pierwszego wyjścia, od niego do skrzydeł i od nich do ogona. Jednak w Magdalence było dużo gorzej.
To był 2003 r., antyterroryści mieli zatrzymać dwóch gangsterów. I natknęli się na zamontowane wokół willi ładunki wybuchowe. Bandyci strzelali jak wściekli, bomby wybuchały. Dwóch funkcjonariuszy zginęło na miejscu, 17 zostało rannych. I znów czerwony alarm.
Na miejscu zdarzenia pracowało jednocześnie bodaj pięć grup techników kryminalistycznych, wbrew zasadom, bo w jednym czasie toczyły się tam trzy akcje. Pierwsza to dogaszanie palącego się budynku przez straż pożarną. Nie dało się wejść do środka, strasznie się jarało. Drugą akcję prowadzili pirotechnicy, którzy nie mieli pewności, czy wszystkie ładunki wybuchowe zostały już zdetonowane. I w tych warunkach, to ta trzecia akcja, my prowadziliśmy oględziny. To było wbrew sztuce, emocje grały główną rolę. Dziś nikt by nie wszedł na miejsce bez komunikatu pirotechników, że wolna droga.
Pamięta pan, co wówczas robił, o czym myślał?
Telefon zadzwonił około szóstej rano, skoczyła adrenalina, trzeba było działać, nie deliberować, szybko się pakować do ambulansu kryminalistycznego. To taki samochód zbudowany na bazie dostawczaka, w którym jest wszystko do zabezpieczania śladów. Pełno walizek. Od zestawów daktyloskopijnych po traseologiczne, czyli służące do tego, aby zebrać odlewy obuwia, a więc trzeba mieć przy sobie gips. Ale także szpadel, sito do przesiewania ziemi, agregat prądotwórczy, zestaw do pobierania śladów zapachowych. Mnóstwo sprzętu. Nigdy nie wiadomo, co przyda się na miejscu, więc wozimy ze sobą wszystko.
W serialach kryminalnych jednym z głównych elementów wyposażenia ekipy kryminalistycznej jest namiot, za pomocą którego zabezpiecza się miejsce zdarzenia. Żeby np. deszcz nie zmył tego, co można potem zbadać.
Eee, u nas takich namiotów nie ma. Ale za to pojawiły się parawany, którymi zasłania się miejsca wypadków, np. komunikacyjnych. Jednak to bardziej taka polityczna sprawa, żeby społeczeństwo nie bulwersowało się, patrząc na trupy. By nie epatować gołymi zwłokami, bo jeśli jest wypadek śmiertelny, to patolog musi rozebrać ciało, aby je zbadać, zanim zostanie odtransportowane do ZMS, czyli zakładu medycyny sądowej. Jednak jeszcze chciałbym wrócić do tej siatki. W jej przypadku, czyli przy rozległych miejscach zdarzenia, nauczyłem się, że trzeba mieć kogoś, kto będzie pilnował porządnego ewidencjonowania śladów. Zapisywał: kto co mu przynosi, z jakiego sektora, jaki numer śladu i do jakiego protokołu się odnosi. To ważne, bo się można pogubić. W tej sprawie z Kredyt Bankiem była niezła afera. Bo zginął mi jeden ślad obuwia. Wiedziałem, że go zabezpieczyłem, ale zniknął. Nie ma. Już byłem przygotowany na dyscyplinarkę, kiedy ten cholerny ślad się znalazł. Co się okazało? Przenosiliśmy dowody w takich zwyczajnych workach na śmieci, czarnych. I ktoś najpierw włożył do wora tę folię z odciskami buta, a potem na nią włożył kosz na śmieci, który postanowił zabezpieczyć w całości. Folia się przykleiła, więc zanim się but znalazł, trochę czasu minęło. Dlatego musi być człowiek, który będzie to ogarniał.
Wracając do Magdalenki... Bandyci nie żyli, więc po co tak troskliwie zabezpieczać ślady?
Tam było 31 sztuk broni, w tym kilka skorpionów, niezwykle popularnych wśród naszych przestępców czeskich karabinów maszynowych, więc można było dojść do tego, od kogo ją kupili. Z resztek bomb można z kolei wywnioskować, kto mógł je zrobić. No i jeszcze jedna ważna rzecz: dobre zabezpieczenie śladów było ważne także i z tego powodu, żeby rodziny tych bandytów nie oskarżyły nas, że zamordowaliśmy ich z zimną krwią. Inna sprawa, że to były krwawe czasy: strzelaniny były na porządku dziennym. Pamiętam, jak w Rembertowie bandziory goniły się od cmentarza do ronda Dziada, auto za autem, i – jak w amerykańskim filmie – ostrzeliwali się nawzajem z maszynówek. Jakiś Litwin wtedy zginął. Jeden z pocisków wszedł łokciem i zatrzymał mu się pod skórą przedramienia, bo stracił energię kinetyczną – mało kto wie, że naboje wystrzelone z takiej broni łatwo zatrzymać, w sumie wystarczy wiadro wody. Jak taka gulka to wyglądało, trudno było znaleźć, bo robiliśmy oględziny po nocy. A tu takie znalezisko: nieodkształcony pocisk. Idealny do badań porównawczych.
Fajna robota. Przygoda goni przygodę. Też jak na filmie sensacyjnym.
Ale na filmach nie pokazują biurokracji, z jaką – dotyczy to także techników kryminalistycznych – trzeba się mierzyć. Musieliśmy np. się rozliczać z materiałów fotograficznych, które wykorzystywaliśmy przy oględzinach. A jako że czasy nie były jeszcze cyfrowe, w grę wchodziły filmy, papier fotograficzny, odczynniki. I jedne były mierzone w metrach, inne w centymetrach, inne w ładunkach. Paranoja. Sprawiłem sobie komputer, poznałem dobroć Excela i postanowiłem ułatwić te rozliczenia. Wyszło.
I jeszcze lubił pan fotografię. Dlatego zabrali pana do ministerstwa.
Bo ja chciałem być fotoreporterem albo kręcić filmy. Jestem warszawiakiem z Pragi, skończyłem prestiżowe wówczas technikum fotograficzne i planowałem zdawać na operatorkę. Ale zainteresowałem się fotografią w podczerwieni, bo obliczyłem sobie, że gdyby zrobić tą techniką zdjęcie z tarasu widokowego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, to głębia ostrości by była na odległość 36 km. A że takie metody nie były wszędzie dostępne, poszedłem do policji. A w zasadzie milicji, bo to był 1988 r. I dobrze zrobiłem, bo artystą byłbym kiepskim, a rzemieślnikiem byłem nie najgorszym. Przepracowałem w laboratorium kryminalistycznym 17 lat, potem wypierdoliłem się z niego sam, bo pożarłem się z szefem i poszedłem pracować do prewencji. Do MSW zostałem zaproszony przy okazji prac nad wprowadzeniem do paszportu pierwszej cechy biometrycznej, czyli wizerunku. Byłem znany z tego, że miałem hopla na punkcie zdjęć sygnalitycznych: mało kto robił je prawidłowo, a to bardzo ważne. Wymyśliłem nawet specjalną konstrukcję zwierciadeł, żeby robić dwa zdjęcia naraz, co testowałem na swoim dziecku.
Proszę lepiej powiedzieć, dlaczego te fotografie są takie istotne. Bo na wszystkich policyjnych fotach ludzie z jakiegoś powodu wyglądają jak martwi.
Jak 200 lat temu w Paryżu powstawała policja, jej twórca Vidocq kazał swoim chłopakom chodzić do więzień i zapamiętywać twarze – potem, jak ktoś im opisywał sprawcę, mogli skojarzyć, kto to mógł być. To były takie mówione portrety. Potem Alphonse Bertillon usystematyzował wiedzę na temat przestępców i wymyślił system pomiarów głowy opierający się na tym, że u dorosłego człowieka długość kości już się nie zmienia. Kiedy popularna stała się fotografia, portret służył głównie do okazywania ofiarom przestępstw podobizn w nadziei, że rozpoznają oprawców. I nie miało większego znaczenia, czy fota była robiona z takiej czy innej odległości, pod takim czy innym kątem. Jednak od pewnego czasu jest szalenie ważne, aby wszystkie zdjęcia sygnalityczne były robione w ścisłej skali. Wiąże się to z postępem techniki. Prosty przykład – zdjęcie wprowadzone do chipa paszportowego jest wykorzystywane np. na lotniskach: maszyna skanuje naszą twarz i porównuje ze zdjęciem, a jednocześnie komputer sprawdza, czy osoba o takich jak nasze parametrach nie jest poszukiwana przez policję. Dane personalne można podrobić, anatomii twarzy już nie. W 2006 r., kiedy zdjęcia były wprowadzane do paszportów, zostałem oddelegowany na stałe do MSW. Trzeba było przeszkolić urzędników i fotografów w całej Polsce, jak je prawidłowo wykonywać, w zasadzie przez kilka miesięcy byłem w drodze. Mój zespół przygotowywał też wprowadzenie drugiej cechy biometrycznej, czyli odcisków linii papilarnych, ale w 2007 r. nastąpiła zmiana ekipy rządzącej, więc rytualnie wszyscy fachowcy poniżej szeregowego urzędnika zostali wypieprzeni. A ja byłem kierownikiem zespołu i okazało się, że jest to polityczne stanowisko (śmiech).
Ale i tak potem przyszli do pana.
Ano tak, bo rozpieprzyli cały zespół i nie wiedzieli, jak sobie poradzić z tymi paluchami. Zadzwonili do mnie jeszcze podczas pilotażu, który odbywał się w województwie śląskim: Duchu, z jakiegoś powodu to nie działa. Trochę się podroczyłem, ale w końcu pojechałem do Katowic. I mówię: co, nie chcą się wam weryfikować odciski kobiet i dzieci? Oni zdziwieni: skąd wiesz. A ja im na to: lata praktyki. Problem tkwił w źle wykonanym blacie i wielkości opuszków, nie będę zdradzał kuchni. Ale doradziłem zmiany konstrukcyjne. Nie posłuchali. I do dziś w wydziałach paszportowych są te same kłopoty.
Na filmach maszyny i komputery zawsze działają bezbłędnie. Wystarczy wprowadzić dane i mamy konkretny efekt. Albo wrzucić kawałek czegoś, a urządzenie nam powie, kto i gdzie to coś wyprodukował.
Nowoczesne urządzenia mogą pomóc, ale bez człowieka, który zna fach, nie będą działać. One są tylko rozwinięciem zasad, które wymyślono lata temu. To, co teraz możemy i powinniśmy robić, to tworzyć i udoskonalać bazy danych. Na przykład tę genetyczną. Opowiem anegdotę. Przyjmowaliśmy wielu studentów prawa na praktyki w laboratorium kryminalistycznym, jedno z moich ulubionych pytań zadawanych – koniecznie, ale nie tylko – studentkom było następujące: doszło do gwałtu, zabezpieczono ślady spermy na bieliźnie ofiary, mamy podejrzanych. W jaki sposób pobrać od nich materiał porównawczy. I wie pani, że w 99 przypadkach na 100 one się czerwieniły. Bo były niedouczone i nie wiedziały, że wystarczy próbka śliny albo krwi. Mówi pani, że wystarczy wrzucić kawałek „czegoś”. Tak, chromatograf służący do badania składu mieszanin związków chemicznych czy spektrograf pozwalający na uzyskanie wielu różnych informacji o badanej substancji, od jej składu atomowego po strukturę powierzchni, są dziś nieodzowne. Ale musi być jeszcze fachman, który zinterpretuje ich wskazania i powie: tę amfetaminę zrobił X z Otwocka, który mieszka przy tej i tej ulicy. Bo fachman wie, ma doświadczenie, przebadał setki podobnych próbek.
Ale wie pan co, właśnie uświadomiłam sobie, że prawie nic nie mówiliśmy o trupach, a przecież właśnie one stanowią podstawę dobrego kryminału.
Bo trup to nieprzyjemna rzecz, choć można się przyzwyczaić. Jednak nie do zapachu, w każdym razie ja się nigdy nie przyzwyczaiłem. Za każdym razem, kiedy miałem do czynienia ze zwłokami, po oględzinach zrzucałem ciuchy do prania, sam brałem długi prysznic, a mięsa przez kilka dni nie jadłem. To się nazywa pamięć zapachowa. Pamiętam taką sprawę: dwóch martwych mężczyzn znalezionych w stanie silnego rozkładu w wynajmowanym przez nich mieszkaniu na Pradze-Południe. Na miejscu, oprócz ekipy techników, była młoda prokuratorka, bardzo ambitna. I doświadczona lekarka, w tym momencie ledwo ciepła. Bo smród był taki, że nie dało się oddychać. Zaproponowaliśmy prokuratorce, by zrobić tylko pobieżne oględziny, wywieźć zwłoki do ZMS, przewietrzyć mieszkanie, a dopiero potem zabezpieczyć ślady. A ta, że nie, że trzeba wszystko zgodnie z procedurami robić. Dyskusja była w przedpokoju, oni w pokoju leżeli. Więc mówimy OK, wchodzimy, przewracamy zwłoki. I wszystkie gazy wyleciały z nich, wszystkie płyny zaczęły wyciekać. Prokuratorka uciekła, już nie wróciła. Zdalnie dała zgodę na to, żeby zrobić po naszemu. Lekarka wytrwała, ale zatruła się gazami, odchorowała, chyba z tydzień była na L4. Bo w tej robocie niewiele jest rzeczy zdrowych, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zwłaszcza głowa ma znaczenie. W drugim dniu mojej pracy w laboratorium kryminalistycznym zostałem wysłany do asystowania przy sekcji zwłok. Na stołach leżały dwie osoby. Na pierwszym facet z wnętrznościami na wierzchu, obok śliczna, młoda dziewczyna: 18 ran kłutych. Te flaki nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Ale wciąż pamiętam jej buzię.
Miałem pytanie, które zadawałem praktykantom – koniecznie, ale nie tylko – studentkom: doszło do gwałtu, są ślady spermy, mamy podejrzanych. W jaki sposób pobrać od nich materiał porównawczy? W 99 przypadkach na 10o one się czerwieniły. Bo były niedouczone i nie wiedziały, że wystarczy próbka śliny lub krwi.