Dwudziestopięciolecie gospodarki rynkowej w Polsce właściwie nie stało się przedmiotem publicznej debaty. Otrąbiliśmy rocznicę wejścia w życie planu Balcerowicza, zestawiliśmy ówczesną hiperinflację z obecną deflacją, tamte puste półki z dzisiejszym problemem nadmiernego wyboru, kartki z kartami kredytowymi. I tyle. Dlatego z podziwem patrzę na próby ożywienia dyskusji, jakie podejmuje Rafał Woś tekstem „Nasza hekatomba roku 1990, czyli jak powstało bezrobocie” na łamach Magazynu DGP (nr 45/2015) czy w „Polityce” („Kamieni kupa, czyli co się stało z polskim przemysłem”, „Polityka” z 1–7 kwietnia). Diagnozy są ostre. Siły przekonywania można pozazdrościć. Jedyny problem: przeważają opinie, stosunkowo niewiele faktów. A im także warto się przyjrzeć.
Artykuły Wosia spotkały się już z krytyką. Tomasz Kasprowicz w tekście „Hekatombą był komunizm, nie transformacja” w internetowym serwisie „Res Publiki Nowej” stwierdza: „To prawda, że w tym okresie ponieśliśmy wielkie koszty społeczne. »Hekatomba«, o której pisze Woś, miała miejsce, ale była efektem 45 lat komunizmu i jego księżycowej gospodarki”. A wcześniej zarzuca np. porównywanie wskaźników dotyczących uprzemysłowienia bez uwzględnienia jakości tego przemysłu. Aktywnością wykazali się też użytkownicy serwisu społecznościowego Twitter, zarówno anonimowi, choćby bloger Trystero, jak i zupełnie nieanonimowi, jak Maciej Bukowski, wykładowca w Szkole Głównej Handlowej i prezes Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych. Za pomocą danych statystycznych udowadniali, że z naszym przemysłem nie jest aż tak źle, jak oceniał autor „Naszej hekatomby”.
Zacznijmy więc od tego. W odniesieniu do kondycji przemysłu w tekście Wosia w DGP pojawia się jedna konkretna liczba: w styczniu 1990 r., a więc w pierwszym miesiącu terapii szokowej, produkcja sprzedana była o 30 proc. niższa niż rok wcześniej. To prawda. Można pójść dalej: w całym 1990 r. średni spadek produkcji wyniósł 25 proc. Z tym że Polska nie była wtedy jedynym krajem, który tracił. Dla przykładu na Węgrzech, gdzie planu Balcerowicza nie realizowano, średni spadek produkcji wyniósł ponad 9 proc. Nie od rzeczy byłoby jednak popatrzeć, co działo się później. Polski przemysł dno osiągnął pod koniec 1991 r. Wtedy produkcja była realnie o ponad 27 proc. mniejsza niż w tragicznym dla przemysłu styczniu 1990 r. Na Węgrzech spadek w analogicznym okresie przekraczał właśnie 30 proc. i miał się pogłębiać jeszcze do połowy kolejnego roku. Czechy notowały wynik minimalnie lepszy od nas, ale tam problemy miały potrwać dłużej i definitywnie wyprzedziliśmy je wiosną 1992 r.
Moment, w którym polski przemysł zaczyna notować wyniki lepsze niż Czechy i Węgry, nieco odsunąłby się w czasie, gdyby za punkt wyjścia przyjąć nie styczeń 1990 r., ale choćby grudzień 1989 r. Manipulacja ma tylko jeden powód: dane dla Czech są dostępne od początku 1990 r.
I jeszcze jedno: w styczniu 2015 r. sprzedaż polskiego przemysłu była realnie o 203 proc. wyższa niż 25 lat wcześniej. Na Węgrzech był wzrost 122 o proc. W Czechach – o 41 proc. A w Niemczech – o 38 proc.
Jednak wróćmy jeszcze do tego, co działo się z przemysłem. Jego problemy mają być efektem „wysłania uczestnika spartakiady (w tekście w „Polityce” – amatora) na igrzyska olimpijskie”. I to bez żadnej ochrony, a nawet z rzucaniem mu pod nogi kłód w postaci usztywnienia nominalnego kursu walutowego, wysokich stóp procentowych i podatku od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń (popiwku). Z tym że takie kotwice nie mają wiele wspólnego z ograniczaniem wolnego rynku, o co pretensje zgłasza Rafał Woś (dziwne zresztą, że akurat tu wolnego rynku mu zabrakło). Usztywnienie kursu początkowo zadziałało raczej na korzyść krajowych firm. To zapewne dzięki tej kłodzie w 1990 r., jak wynika z danych GUS, polski eksport w wymiarze realnym urósł o niemal 14 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim (import spadł o prawie 18 proc.). Rzecz jasna utrzymywanie sztywnego kursu przy wysokiej inflacji spowodowało, że rok później sytuacja nie była już tak korzystna, ale też polityka stałego kursu nie trwała wiecznie. Lata 90. to okres tzw. pełzającej dewaluacji, która poprawiała sytuację eksporterów, choć niespecjalnie pomagała w ograniczaniu inflacji, to dlatego – inflacji nie dało się zdmuchnąć do jednocyfrowego poziomu niemal do końca tamtej dekady). Wysokie stopy procentowe z pewnością na korzyść zadłużonych przedsiębiorstw nie działały, ale skoro nastąpiło urynkowienie gospodarki, to trudno się dziwić, że i stopy nabrały rynkowego charakteru. Zaś co do popiwku – przy założeniu, że przedsiębiorstwa będą zachowywały się racjonalnie – to był instrument, który powinien raczej stabilizować sytuację („wiemy, że chcecie podwyżek, ale nas na to nie stać”).
Zastanawiając się nad kondycją polskiego przemysłu na starcie naszej drogi od gospodarki centralnie planowanej do rynkowej, warto też pamiętać, co na początku lat 90. działo się wówczas w Europie i na świecie: na politycznej mapie Europy zaczął się kilkuletni okres zmian, które na początku toczyły się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie, pod koniec 1991 r. podpisano traktat z Maastricht, ale niecały rok później kilka krajów EWG przeżyło minikryzysy walutowe, a wszystko to odbywało się przy coraz głośniejszym akompaniamencie globalizacji, która dała nam tanie T-shirty i sprzęt RTV, ale też nie przysłużyła się naszemu przemysłowi włókienniczemu czy elektronicznemu.
Podkreślmy znaczenie zmian w regionie, czyli rozpad bloku komunistycznego i ZSRR. Co one oznaczały, można zobaczyć na być może mało znaczącym, ale symptomatycznym przykładzie przedsiębiorstwa Polskie Nagrania. – Pod koniec lat 80. zainwestowano w tłocznie. W ramach RWPG ustalono, że kompakty będzie się produkować w Budapeszcie i w Pradze, u nas zaś winyle. Kupiono linie produkcyjne, zaciągnięto kredyty, a tu zaczął się 1989 r. i transformacja ekonomiczna: wysoka inflacja, wysokie odsetki. Budynki na warszawskiej Woli zostały przejęte przez bank jako spłata zobowiązań – mówił niedawno w radiowej Dwójce Piotr Kabaj, dyrektor generalny i prezes zarządu Warner Music Poland, firmy, która niedawno kupiła Polskie Nagrania. Niech nikogo nie zmyli to, że kompakty zostały wyparte przez empetrójki, a winyle właśnie wracają do łask. Na pierwsze trzeba było poczekać co najmniej dziesięć lat, na drugie – ponad dwadzieścia.
„Hekatomba” przemysłu ma dla Wosia jeszcze jeden wymiar. Cytowany zarówno w DGP, jak i w „Polityce” Andrzej Karpiński, autor książki „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce”, przekonuje, że między 1980 a 2013 r. zatrudnienie w przemyśle w Polsce spadło z 5,2 do 2,8 mln osób i że pod tym względem da się z nami porównać tylko Wielką Brytanię. Jego zdaniem poziom zatrudnienia w tym sektorze jest najlepszą, choć niedoskonałą, miarą uprzemysłowienia.
Dla porządku warto dodać, że tak rozumiana dezindustrializacja zaczęła się już w latach 80. Według GUS w 1989 r. średnie zatrudnienie w przemyśle było już poniżej 4,9 mln.
Przypatrzmy się tej dezindustrializacji, ale z trochę innej perspektywy – biorąc pod uwagę nie dane bezwzględne, lecz to, jaki jest udział przemysłu w zatrudnieniu. Dane ILO – Światowej Organizacji Pracy (dostępne na stronach internetowych Banku Światowego) potwierdzają, że w przypadku Polski ten wskaźnik mocno spadł: w 1981 r. (wcześniejszych nie ma) wynosił prawie 39 proc., a w 2002 r. spadł nawet poniżej 30 proc. Później nastąpiła pewna poprawa i w 2012 r. było to 30,4 proc. A teraz małe porównanie: w 1981 r. w tak rozumianym uprzemysłowieniu Polska miała szóste miejsce na świecie (pod uwagę brano niewiele ponad 50 państw). Na początku obecnej dekady w rankingu 90 państw jesteśmy... na początku drugiej dziesiątki. Alarm może być więc nieco na wyrost. Zupełnie osobną sprawą – której tu rozważać nie będę – jest to, o czym świadczy wysoki udział przemysłu i jak należy go traktować z punktu widzenia potencjału gospodarki. Może warto jedynie wspomnieć, że według ILO to kraje naszego regionu tworzą światową czołówkę tak rozumianego uprzemysłowienia.
Dotknięcie sytuacji na rynku pracy jest tym, co w tekście Wosia w DGP zasługuje na uwagę. Ale także po lekkim przefiltrowaniu.
To prawda, że z niemal zerowej stopy bezrobocia w końcu 1990 r. doszliśmy do 6,3 proc., a na początku 1994 r. – do 16,8 proc. Na Węgrzech w punkcie wyjścia też było zero (właściwie w styczniu 1990 r. mieli zarejestrowanych ok. 20 tys. bezrobotnych), a w I kw. 1993 r. stopa bezrobocia przekroczyła 12 proc. Warto spojrzeć na Czechy: tam też był wzrost od minimalnie powyżej zera, ale dużo mniejszy – szczytowy poziom ze stycznia 1992 r. to 4,4 proc., później był spadek do 2,5–3 proc. Ale od połowy 1996 r. stopa bezrobocia zaczęła rosnąć i tam, na początku 2000 r. zbliżając się do 10 proc. Zerowy punkt wyjścia to nic więcej niż iluzja. Tym, którym nie podoba się pojęcie bezrobocia ukrytego, proponuję porównanie liczby godzin przepracowywanych tygodniowo w przemyśle różnych europejskich krajów pod koniec lat 80. Polski radzę szukać na dole zestawienia.
Nie zmienia to faktu, że – najłagodniej mówiąc – napięcia na rynku pracy były. Choć z różnych powodów, wśród których terapia szokowa i brak polityki przemysłowej są, ale niekoniecznie na pierwszych dwóch miejscach. I różnie sobie z nimi radzono – a to wysyłając setki tysięcy ludzi na wcześniejsze emerytury, a to dając pokoleniu wyżu demograficznego z lat 70. i 80. ułudę, że skończenie studiów poprawi ich notowania u pracodawców (faktycznie opóźniało szukanie płatnego zajęcia), a to nie restrukturyzując tych miejsc, gdzie pracownicy potrafili się obronić (górnictwo, ale czy nie także administracja?). Koszty ponosimy do dziś. W gospodarce rynkowej jakieś koszty być muszą. Tylko mało kto nazywa je hekatombą.
Źródłem wykorzystanych danych – o ile nie wskazano inaczej – jest OECD
Napięcia na rynku pracy były. Choć z różnych powodów, wśród których terapia szokowa i brak polityki przemysłowej są, ale niekoniecznie na pierwszych miejscach