Wybory do samorządów lokalnych, jak każde wybory, przyniosły ze sobą festiwal obietnic, które skwapliwie składali kandydaci na radnych, wójtów i prezydentów miast.
Zapewniali, że będą walczyć o pieniądze na szkoły, przedszkola, domy dla seniorów, a w najgorszym razie ścieżki rowerowe. Niektórzy te obietnice powtórzą, albo nawet coś do nich dodadzą, przed drugą turą. Z kim o te środki będą wojować, przeważnie milczą. Nawet bowiem jeśli będą to pieniądze unijne, to – aby z nich skorzystać – trzeba mieć także wkład własny. Albo się zadłużyć, co wiele polskich gmin już uczyniło.
Przyglądając się finansom Polski lokalnej, dostrzec można wiele niepokojących tendencji, z powodu których bogaci będą biednieć, a biedni raczej się nie wzbogacą. Biednieją już wielkie metropolie, na czele z Warszawą. Spory udział w ich budżetach miały bowiem wpływy z PIT (podatku dochodowego od osób mieszkających na ich terenie) oraz CIT (podatku dochodowego od przedsiębiorstw). W przypadku wielkich firm o zasięgu ogólnopolskim (np. banki) są to pieniądze ogromne. Przedsiębiorstwa te funkcjonują w całym kraju, ale siedzibę mają w stolicy i do jej budżetu wpływa udział z płaconego przez nie CIT. Można powiedzieć, że jest to niesprawiedliwe, bo stolica spija nienależną jej śmietankę. Teraz to się zmienia, tyle że robi się jeszcze bardziej niesprawiedliwie.

Bogactwo polskich gmin nie zależy ani od pracowitości ich mieszkańców, ani operatywności lokalnych władz. Zależy głównie od ich położenia

Coraz więcej polskich bogatych firm prywatnych przerejestrowuje swoje siedziby do krajów bardziej przyjaznych podatkowo. Właśnie po to, żeby z krajowym fiskusem się nie dzielić. Jeśli spojrzymy na firmy kontrolowane przez najbardziej zamożnych Polaków, to tylko nieliczne, z ogona rankingu, płacą jeszcze podatki w kraju. Podobnie zresztą jak ich właściciele. I tak firmy, które funkcjonują w Polsce, oraz osoby, które w tejże Polsce zarabiają całkiem spore pieniądze, nie ponoszą żadnych kosztów ani na rzecz krajowego budżetu, ani własnych społeczności lokalnych. Ludzie się bogacą, ale gminy, w których mieszkają, niewiele z tego mają.
Jedna niesprawiedliwość pociąga za sobą kolejne. Skoro bowiem najbogatsi na rzecz swoich społeczności nie świadczą, to tym bardziej obciążyć trzeba niezamożnych. Coraz większy udział w gminnych budżetach mają więc podatki od nieruchomości. Domów i mieszkań. Rosną dość szybko, stając się dla budżetów ich właścicieli coraz większym obciążeniem. Wysokość podatku od nieruchomości ustalana jest odgórnie, samorząd musi zmieścić się w narzuconych widełkach, zupełnie niezależnych od wartości posesji. Ale wymierzana jest ponadto od metra kwadratowego powierzchni. Tyle samo więc od metra płaci właściciel zrujnowanej posesji, co rezydencji. Za enklawę bogactwa w naszym kraju uchodzi Konstancin-Jeziorna. Wartość położonych tu rezydencji najbogatszych Polaków jest ogromna. Ale w gminnym budżecie podatek od nieruchomości stanowi zaledwie 9 proc.!
Za tradycyjnie najbiedniejsze uchodzą gminy wiejskie. Nie mają udziału w PIT ani CIT, gdyż ich mieszkańcy zwykle są rolnikami, a ci firm nie rejestrują, bo rolnicy z podatków są zwolnieni. Płacą tylko symboliczny podatek od hektara. Na terenach wielu gmin wiejskich, które są bardzo atrakcyjne turystycznie, pełno jest pensjonatów, gospodarstw agroturystycznych, a – w najgorszym razie – dużych domów, wynajmujących wczasowiczom pokoje. Budżety gmin, na terenie których się znajdują, nic z tego nie mają. Rolnicy przecież działalności gospodarczej nie prowadzą, a nawet jeśli to robią, nie przestają być rolnikami zwolnionymi od podatku.
Właściciele dużych, towarowych gospodarstw rolnych organizują dzisiaj wiece i protesty, bo Unia i polski rząd w zbyt małym stopniu zrekompensowały im straty poniesione w wyniku rosyjskiego embarga. To prawda, ich straty są ogromne. Z tym że jakie konkretnie – nie wiadomo. W ubiegłych latach, kiedy na eksporcie do Rosji zarabiali ogromne pieniądze, także przecież podatków nie płacili. To najnowocześniejsza część polskiego rolnictwa, powinna się rozwijać, cieszą okazałe domy i obejścia, a nawet dwory ich właścicieli. Czy to jednak znaczy, że powinni funkcjonować w podatkowym raju?
Bogactwo polskich gmin nie zależy więc ani od pracowitości ich mieszkańców, ani operatywności władz lokalnych. Zależy głównie od ich położenia. Najbogatsze polskie gminy (jak Kleszczów koło Bełchatowa) żyją bowiem z podatków oraz opłat eksploatacyjnych od państwowych kopalni, elektrowni lub rurociągów. A ponieważ państwowych kopalni i rurociągów „Przyjaźń” będzie raczej ubywać, niż przybywać, najbogatsze gminy będą biednieć.