Ktoś sobie z nas, osób chcących zagłosować w eurowyborach, robi żarty. Ale nie wywołują one uśmiechu. Co najwyżej grymas zniesmaczenia.
To miała być historia o tym, by nie robić sobie, za przeproszeniem, jaj z eurowyborów, czyli z którejkolwiek strony by spojrzeć – sprawy całkiem poważnej. I by nie oddawać głosów na osoby kompletnie do pełnienia funkcji europosłów nieprzygotowane. A głównymi bohaterami mieli być sportowcy. Bo z całym podziwem dla ich osiągnięć, jakie kwalifikacje posiadają Otylia Jędrzejczak czy Tomasz Adamek do tego, by zasiąść na sali plenarnej w Brukseli?
Ale udowadnianie ich niekompetencji nie ma większego sensu. Zresztą zrobili to sami, np. Jędrzejczak czy Żurawski zaproszeni przez jedną ze stacji telewizyjnych i przepytani przez dziennikarkę. Adamek zaś, którego wystawiła Solidarna Polska, głosząca ostre hasła braku tolerancji dla pijanych bydlaków za kierownicą, spowodował wypadek i został złapany przez amerykańską policję za jazdę pod wpływem alkoholu.
Tylko czy to właśnie oni są tymi, którzy robią sobie z nas jaja?
Otylia Jędrzejczak, pływaczka, Platforma Obywatelska, dwójka w Kujawsko-Pomorskim. Tomasz Adamek, bokser, jedynka Solidarnej Polski na Śląsku. Bogdan Wenta, trener piłki ręcznej, PO, numer dwa w Małopolsce. Maciej Żurawski, piłkarz, komitet wyborczy SLD-UP. Michał Bąkiewicz, siatkarz, dziesiątka w Łódzkiem, komitet SLD-UP. Lekkoatletka Anna Jesień, także SLD-UP, siódemka w okręgu wyborczym nr 3 (woj. podlaskie i warmińsko-mazurskie).
To lista sportowców, którzy postanowili zadebiutować w nowej roli. Są na niej też i tacy, którzy z polityką, co prawda w innym, bo krajowym wymiarze, mieli styczność. To siatkarz Paweł Papke, poseł PO, piłkarz Roman Kosecki, także poseł PO, czy była panczenistka Erwina Ryś-Ferens (PSL), eksradna, która mimo kilkukrotnych prób ani do polskiego, ani do europejskiego parlamentu jak na razie się nie dostała.
Eksperymenty ze sportowcami lub celebrytami na listach wyborczych mają za sobą wszystkie partie polityczne w kraju. I to eksperymenty udane, bo takie osoby zasiadały i zasiadają w Sejmie czy w Senacie. Wystarczy przypomnieć Iwonę Guzowską, Leszka Blanika, Jana Tomaszewskiego, Cezarego Kucharskiego, Jagnę Marczułajtis, Grzegorza Latę. Inną sprawą jest, jaką wartość miała ich praca w parlamencie. Generalizować nie można, bo jak we wszystkim, niektórzy sprawdzili się lepiej, inni gorzej. Ale niezależnie od tego, dla polityków układających listy wyborcze wszystko się udało. Od lat chodzi im przecież o doraźny efekt, wprowadzenie na Wiejską jak największej liczby „swoich” i wywołanie jak największego szumu medialnego. Co potem – nieważne. I tak większość z naszych posłów jest traktowana przez partyjne elity jak maszynka do głosowania, która swego zdania mieć nie musi, a najlepiej żeby nie miała go w ogóle – mniej z takimi kłopotów.
I bez dwóch zdań – taka główna myśl musiała przyświecać także tym, którzy pracowali nad listami do europarlamentu. Specyfika tych wyborów zmusza ich do pewnych niuansów – szanse na elekcję mają głównie jedynki, więc ci, którzy walczą o przetrwanie, stawiają ich na pierwszym miejscu, wmawiając nam bez mrugnięcia okiem, że jest to kandydat idealny, „wisienka na torcie, power, cool...” – jak mówił o Tomaszu Adamku Jacek Kurski. Inni nie muszą się aż tak bardzo kompromitować, i wrzucają swoje maskotki na dalsze miejsca, wiedząc o tym, że głosy na nich oddane będą pracowały na lidera listy.
Tylko czy możemy mieć o to do nich pretensje? Skoro taki model jest skuteczny od wielu lat, to czemu nie zastosować go raz jeszcze. – Nigdzie nie jest napisane, że demokracja jest systemem, w którym rządzą najmądrzejsi. Nie możemy więc powiedzieć, że takie osoby nie mogą kandydować. Problem polega na tym, co się chce osiągnąć poprzez wystawianie takich, a nie innych kandydatów – mówi Robert Alberski, dyrektor Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Diagnoza, którą stawia, jest dość smutna. I to nie tylko dla polityków, ale także dla nas – społeczeństwa. – Politycy liczą, że konkretna kandydatura przysporzy liście i partii korzyści, więc dobór kandydatów świadczy o tym, co sądzą na temat wyborców. Uważają, że z punktu widzenia ich interesów, a oczywiście mają prawo tak kalkulować, piłkarz, sportowiec, aktor czy piosenkarz osiągnie lepszy wynik niż urzędnik, prawnik, ekonomista czy profesor uniwersytetu. Ale oni tak sądzą na podstawie czegoś, bo przecież to nie są pierwsze wybory. Ta strategia wielokrotnie się już sprawdzała. Więc dlaczego nie skorzystać z niej i w kolejnych wyborach? –mówi.
Dla partyjnych bossów nie ma też znaczenia, że nie wybieramy kandydatów do krajowego parlamentu, w którym osoby bez przygotowania łatwiej mogą się odnaleźć, ale do parlamentu UE. A to miejsce co najmniej tak skomplikowane, jak skomplikowana jest sama Wspólnota. Jeśli ktoś nie ma przygotowania, obycia z instytucjami unijnymi, doświadczenia w pracy parlamentarnej bądź urzędniczej czy doskonałej znajomości przynajmniej języka angielskiego, przygotowanie się do sensownego pełnienia funkcji zajmie mu około 5 lat. Czyli całą kadencję.
– Myślę, że osoby, o jakich mówimy, są maskotkami kampanii, ale jeśli do Brukseli się dostaną, to ich mandat będzie po prostu mandatem zmarnowanym – mówi nam Konrad Szymański z Prawa i Sprawiedliwości, oceniany przez polskich posłów z PE jako nasz najlepszy europarlamentarzysta. On – po 10 latach pracy w Brukseli i Strasburgu – nie zdecydował się na to, by wystartować w kolejnych wyborach. Zaś jego partia, jako jedyna z większych ugrupowań, nie posiłkuje się celebrytami na listach wyborczych. – Skoro Polsce przysługuje 51 miejsc w europarlamencie, to szkoda każdego pustego mandatu. Jeżeli chcemy uzyskać coś dla naszego kraju, powinniśmy na każdy z tych mandatów patrzeć jak na dobro rzadkie. Potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie budować coś więcej, tworzyć wartość dodaną. Ale zastrzeżenie – nie można powiedzieć, że wystarczy odsiać celebrytów i wszystko będzie dobrze. Politycy zawodowi też mogą być bezproduktywni – uważa.
Pustym mandatem w PE będą także osoby zajmujące się w krajowej polityce głównie mieszaniem przeciwników z błotem i produkowaniem bon motów z mównicy sejmowej, którymi telewizje mogą wypełniać czas antenowy, a portale internetowe zwiększać klikalność. Takie uprawianie polityki w PE się nie sprawdzi.
– Co do zasady parlament ma swoje prawa: jest teatrem sporu publicznego. Ale w tym sensie PE nie do końca jest parlamentem, to platforma negocjacyjna – wyjaśnia Szymański.– Sala plenarna nie decyduje, w niej proces polityczny się kończy, bo wszystkie decyzje są już podjęte. Moim zdaniem to zupełnie puste miejsce w sensie treści politycznej. Coś, co może pokazać więcej na temat danej osoby, to praca w komisjach – dodaje.
To, w czym wyspecjalizowali się rodzimi politycy, fachowo nazywa się medializacją. Są uzależnieni i zależni od mediów, zwłaszcza elektronicznych. – Komunikat, który przebija się przez cały gąszcz informacji, musi być krótki, zwarty i dobitny – tłumaczy politolog Rafał Chwedoruk z Uniwersytetu Warszawskiego. – A w mediach elektronicznych już na starcie przewagę mają właśnie celebryci, często w nich występujący. Więc po pierwsze – politycy starają się do nich upodobnić, a po drugie – używają ich jako sposobu do otwarcia drzwi do obecności partii w mediach.
Jego zdaniem w Polsce po 1989 r. polityka przegrała starcie z ekonomią. To ona musiała się dostosować do reguł rynkowych. Jej uczestnik stał się produktem, a jego formacja korporacją. Skoro zaś jedyną możliwością przetrwania jest stosowanie najskuteczniejszych metod działania, to w tym momencie polityk musi się zachowywać jak proszek do prania, a jego doradca jak copywriter w agencji reklamowej. Trudno się więc dziwić, że wszyscy ulegają pokusie sięgnięcia po celebrytę. To przecież gotowy produkt. I to partie starają się dostosować do nich, a nie odwrotnie. – Cóż, mogą tak robić, ale my powinniśmy mieć do nich o to pretensje – przekonuje Chwedoruk. – Należałoby posiłkować się przykładem państw zachodnich z dużymi, stabilnymi partiami. Tam celebryta musi się długo kłaniać, żeby jakieś ugrupowanie się nim zainteresowało, a nie na odwrót – kończy.
Popularność popularnością, ale istnieje jeszcze jeden powód, dla którego partie sięgają po celebrytów. To brak w ich szeregach ludzi wykształconych, kompetentnych, osobowości. Bo Polacy do uprawiania polityki się nie garną. – Nie ufamy politykom, nie lubimy polityki i uważamy ją generalnie za niezbyt sensowną formę działalności, która nie niesie ze sobą prestiżu, nawet jeśli czasem przynosi pieniądze. I partie wybierają z tego, czym dysponują. Paradoks polega na tym, że ci, którzy mają potrzebne kwalifikacje, żeby się polityką zająć, trzymają się od niej z daleka. I to jest pewien kłopot – mówi Robert Alberski.
Czy istnieje szansa, żeby coś się zmieniło? Może któraś z partii zamiast na znanych z tego, że są znani, postawi w 100 proc. na fachowców, ludzi kompetentnych i odpowiedzialnych? – Domyślam się, o czym pan mówi. Pierwsze wybory przegramy, drugie przegramy, ale potem zaczniemy wygrywać. Zacznie się robić normalnie. Tylko że w partiach nikt tak nie myśli. Liczy się tu i teraz – mówi Alberski. – Ludzie, którzy odpowiadają za wybory, chcą mieć sukces. Od tego zależy ich polityczna przyszłość – wyjaśnia.
I zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz. Na mentalność. – Nasza elita polityczna wciąż jest elitą rewolucyjną. Ona pojawia się nie w wyniku wspinania się po szczeblach, ale w efekcie transformacji. To są nadzwyczajne awanse. Problem polega na tym, że to, co jest zrozumiałe w czasach nadzwyczajnych, w Polsce stało się normą. Model się powielił i elity uznają, że ludzie znikąd, jakimi byli oni sami ćwierć wieku temu, mają taką samą szansę. Nie dostrzegają, że sytuacja się zmieniła – wyjaśnia.
Uznania dla wyborczych happeningów naszych polityków nie ma też Waldemar Fydrych „Major”, twórca Pomarańczowej Alternatywy. W latach 80. surrealistycznymi pomysłami obnażał absurdy PRL, ale gdy kilka lat po transformacji zauważył, że rzeczywistość tworzona przez naszą klasę polityczną, delikatnie mówiąc, jest daleka od ideału, powrócił do jej ośmieszania, startując m.in. w wyborach na prezydenta Warszawy jako kandydat komitetu wyborczego Gamonie i Krasnoludki. Pokonał w nich zresztą Wojciecha Wierzejskiego, wicelidera współrządzącej krajem Ligi Polskich Rodzin i kandydata Samoobrony.
We wciąganiu na listy wyborcze sportowców widzi przede wszystkim nieuczciwość. – Jeżeli jest niepokojąca sprawa, to ona nie dotyczy Otylii Jędrzejczak czy Tomasza Adamka, tylko tych, którzy chcą, żeby ich partia miała odpowiedni słupek – mówi Fydrych. – Ich nie interesuje to, czy ci ludzie mają kompetencje do zasiadania w PE. Oni chcą pokazać, że ich partia ma najwięcej deputowanych, a ta druga jest na kolejnym miejscu. I to im naród ufa bardziej, to oni mają lepszy program. Niestety u nas w kraju walka polityczna to walka o wynik. Co później, to już mniej istotne. Nic śmiesznego w sumie.
„Major” zwraca uwagę na jeszcze jednąrzecz. – To, co my robiliśmy, nie szło na konto budżetu. A oni te happeningi, i przed wyborami, i w czasie wyborów, i po, robią na konto podatnika. Ale nie tylko dlatego, że partie są finansowane z państwowej kasy, tylko że różnica między obietnicami a ich realizacją jest ogromna. Ja też mogę powiedzieć, że zrobię dwie nitki metra więcej, w dodatku będzie ono jechać w dowolnym kierunku. Brak jest całościowego i merytorycznego podejścia do sytuacji. A rzeczy, które trzeba zrobić, mogą być niezbyt dla ucha wyborców miłe, więc się o nich nie mówi. Trzeba wygrać, a nie uświadamiać obywateli, że należy zrobić coś ważnego, co w dodatku nie zawsze może w pierwszym momencie przynieść rezultaty.
Także Konrad Szymański jest zniesmaczony promowaniem list wyborczych przez umieszczanie na nich celebrytów. – To oczywiście robienie sobie jaj z wyborów – mówi. Chodzi o to, żeby skupić na chwilę uwagę na sprawie, która nie jest istotna. Obecność sportowca niezaangażowanego politycznie to także próba zyskania głosów przypadkowych osób. – W tym sensie widzę nie tylko robienie sobie żartów z wyborów, ale też nieuczciwą praktykę. Można wreszcie spojrzeć na to od strony finansowej. Czy jest sens dawać komuś kontrakt na 5 lat na 2 mln czy 3 mln zł w sposób zupełnie przypadkowy? Tutaj wyborca staje się też pracodawcą, więc myślę, że jeżeli ktoś już decyduje się pójść na eurowybory, niech robi to z rozeznaniem, jakie pociąga to za sobą konsekwencje –podkreśla. A Robert Alberski dodaje. – Dopóki jako wyborcy będziemy głosować na takie osoby, to one będą się na listach pojawiały.
Polsce przysługuje 51 miejsc w europarlamencie, więc szkoda każdego pustego mandatu. Jeżeli chcemy uzyskać coś dla naszego kraju, powinniśmy na każdy z tych mandatów patrzeć jak na dobro rzadkie. Potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie budować coś więcej, tworzyć wartość dodaną.