Powodzie w Wielkiej Brytanii trwają już od początku grudnia. Najdłużej odcięta od świata miejscowość stała się wyspą w Święta Bożego Narodzenia. Ale to bynajmniej nie koniec ataku natury i dziś wylała Tamiza powyżej Londynu. Pojawiają się zarzuty o spóźnioną reakcję władz, która ma miejsce dopiero gdy zagrożony jest "pas milionerów".

Powodzie w Anglii rozszerzają się w dramatycznym tempie. Woda zagroziła teraz mieszkańcom gęsto zamieszkałych okolic pod Londynem, zalanych przez wezbraną od nieustannych deszczy Tamizę.

"Wczoraj wieczorem było jeszcze w miarę w porządku, ale kiedy wstaliśmy dzisiaj rano woda podeszła już pod drzwi i wlewała się do salonu." "Widywałam już tu powodzie, ale nigdy nic podobnego" - mówili BBC mieszkańcy okolic Windsoru.

Powódź w tak zwanym "pasie milionerów" na zachód od Londynu zmobilizowała władze do natychmiastowej reakcji. Policja ogłosiła stan zagrożenia, z pomocą pospieszyło wojsko. Ale nie wszystkie zalane miejscowości otrzymały taką samą pomoc.

Tymczasem premier David Cameron, który udał się dzisiaj do hrabstwa Dorset w zachodniej Anglii, przekonywał reporterów: "Zmagamy się z tym od samego początku. Robimy co się da. Kiedy trzeba było więcej pomp, wysłaliśmy pompy, kiedy trzeba było pieniędzy, daliśmy więcej pieniędzy, kiedy trzeba było wojska, zapewniłem wysłanie wojska. I będziemy tak działać dalej."

Reakcja brytyjskich władz na ataki żywiołu była jednak bardzo nierówna. W pierwszej połowie grudnia ochrona przeciwpowodziowa zdała egzamin, skutecznie chroniąc przed zalaniem ponad milion zagrożonych domów we wschodniej Anglii. Mniej skuteczna była reakcja w zachodniej Angli i Walii na skutki wichury, powodzie i atak morza na ląd w końcu grudnia i w styczniu. W związku z tym w Londynie rozpętała się teraz dodatkowa burza polityczna i szukanie winnych.

Tylko najstarsi mieszkańcy doliny Tamizy mogą pamiętać tak groźną powódź. Ostatnim razem rzeka wylała tam tak szeroko w 1947 roku.