Odkrycie nowiczoka w latach 70. uznano za osiągnięcie, które zdarza się raz na dekady. Chociaż Aleksiej Nawalny nie jest pierwszą ofiarą trucizny, wciąż niewiele o niej wiadomo.
Dziennik Gazeta Prawna
Feralnego dnia – 20 sierpnia – opozycjonista wracał samolotem do Moskwy z Tomska na Syberii, gdzie wspierał niezależnych kandydatów w wyborach regionalnych. W niedzielę 13 września Rosjanie wybiorą 18 gubernatorów, przedstawicieli 18 lokalnych parlamentów i ponad 20 rad miejskich. Jednym z miast, w których odbędzie się głosowanie, jest właśnie leżący prawie 3 tys. km od stolicy Tomsk, siedziba najstarszego uniwersytetu w tej części kraju.
Lokalny DJ i muzyk przyłapał Nawalnego, jak przed odlotem w lotniskowej kawiarni popijał spokojnie herbatę. Podejrzewa się, że to w niej czaiła się trucizna. Współpracownicy polityka opowiadali potem, że jego samopoczucie gwałtownie się pogorszyło już po starcie. Nawalny poszedł do toalety, z której nie był już w stanie wyjść o własnych siłach. Upadł i jęczał z bólu. Pilot podjął decyzję o awaryjnym lądowaniu w Omsku – niecałe 750 km od Tomska. Tam opozycjonista trafił do szpitala, skąd został przewieziony do kliniki w Niemczech.
2 września niemieckie władze podały, że Nawalny został otruty nowiczokiem. – Nie jesteśmy prawie pewni. Nie jesteśmy prawdopodobnie pewni. Jesteśmy absolutnie pewni – stwierdził przedstawiciel tamtejszych służb w rozmowie z dziennikarzem „New York Timesa”.

Śmiertelna prostota

Towarzysze Nawalnego wspominali, że opozycjonista w dniu przelotu nic nie jadł. Jeśli faktycznie truciznę dodano mu do herbaty, to nie miał najmniejszych szans, by ją wyczuć. Jak w 2019 r. szacowała grupa naukowców na łamach czasopisma naukowego „International Journal of Molecular Sciences”, śmiertelna dawka nowiczoka dla dorosłej osoby ważącej mniej więcej 70 kg wynosi około 0,035 grama. To stanowczo za mało, żeby zmienić smak jakiegokolwiek trunku, o konsystencji nie wspominając.
Choć teoria zatrutej herbaty zyskała szeroką akceptację, prawda jest taka, że Nawalny mógł wejść w kontakt z nowiczokiem na setki różnych sposobów. Przyjmuje się bowiem, że trucizna może być podana nie tylko w formie płynnej, ale również jako proszek lub spray. Wystarczy przypomnieć sprawę Siergieja Skripala, byłego oficera rosyjskiego wywiadu, którego otruto nowiczokiem w Wielkiej Brytanii w 2018 r. Skripal prawdopodobnie zetknął się z substancją, chwytając za klamkę od drzwi swojego domu. To tam wykryto później jej największą koncentrację.
Nie ma jednak pewności, że środek użyty w zamachu na Skripala to dokładnie ta sama trucizna, którą starano się uśmiercić Nawalnego. Pod nazwą „nowiczok” (z ros. nowicjusz) kryje się bowiem cała klasa podobnych do siebie związków. Wspomniany artykuł w „International Journal of Molecular Sciences” podaje przykłady wielu możliwych wzorów chemicznych. Uderza fakt, jak bardzo są one nieskomplikowane – raptem kilkanaście atomów, w tym węgiel, tlen, azot i fosfor, czasem chlor. W tej prostocie kryje się jednak ich śmiertelna natura.
Nowiczok po przedostaniu się do organizmu wygasza działanie acetylocholinoesterazy. Enzym ten w normalnych warunkach rozkłada acetylocholinę – neuroprzekaźnik kluczowy w transmisji sygnałów nerwowych. Pod wpływem trucizny przestaje spełniać swoją funkcję, skutkiem czego acetylocholina zaczyna się odkładać w synapsach – a w efekcie zaburzone zostaje przekazywanie komend przez układ nerwowy. Wpływa to na działanie serca i mięśni odpowiedzialnych za oddychanie, co może prowadzić do śmierci.
„Może”, bo scenariusz ten zakłada brak interwencji medycznej. Niemniej zarówno Nawalny, jak i Skripalowie przeżyli. Kluczem okazała się trafna diagnoza i szybkie podjęcie odpowiedniego leczenia – przede wszystkim podanie środków, które przywracają układowi nerwowemu normalne funkcjonowanie. Dzieje się to dwutorowo: z jednej strony lekarze wykorzystują substancje o działaniu przeciwnym do acetylocholiny (żeby przeciwdziałać jej odkładaniu się), a z drugiej chodzi o to, by przywrócić działanie acetylocholinoesterazy.
Sukcesy w walce z zatruciami nowiczokiem mogą też wskazywać, że zachodnie służby wywiadowcze wiedzą na temat tej trucizny znacznie więcej, niż oficjalnie przyznają. Informacje o substancji dostępne publicznie są jednak wyjątkowo skąpe – pochodzą raptem z kilku źródeł. Jednym z nich jest książka chemika Wiła Mirzajanowa „Tajemnice państwowe: rosyjski program produkcji broni chemicznych oczami naocznego świadka”.

Pieniądz nie motywuje socjalisty

Mirzajanow większość życia przepracował w Państwowym Instytucie Naukowo-Badawczym Chemii Organicznej i Technologii w Moskwie (Gosudarstwiennyj nauczno-issledowatielskij institut organiczeskoj chimii i tiechnołogii; GosNIIOChT), który odegrał ważną rolę w wynalezieniu substancji mogących służyć jako broń chemiczna. I chociaż naukowiec nie był bezpośrednio zaangażowany w prace nad syntezą tych związków, to jako specjalista od chromatografii – techniki pozwalającej na analizę różnych mieszanin – brał udział w ocenie ich przydatności. Dziś powiedzielibyśmy o nim, że był sygnalistą – na początku lat 90. ujawnił bowiem w rosyjskich mediach, że na terenach wokół instytutu stężenie szkodliwych substancji kilkunastokrotnie przekracza dopuszczalne normy. Wytoczono mu za to proces, choć ostatecznie nie usłyszał wyroku skazującego. W połowie lat 90. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie wydał swoją książkę.
Autor przenosi nas w swojej publikacji do dusznego świata tajnych instytutów badawczych Związku Radzieckiego lat 70. i 80., gdzie paranoidalnej obawie przed szpiegostwem dorównywała tylko bezwzględność w rywalizacji o stanowiska. Państwowy Instytut Naukowo-Badawczy Chemii Organicznej i Technologii, w którym rozgrywa się akcja, istnieje do dzisiaj. Jego siedziba – dziewięciopiętrowy budynek, który Mirzajanow nazywa „szkaradztwem”, znajduje się przy Szosie Entuzjastów – wylotówce prowadzącej na wschód od Moskwy.
Na swojej stronie internetowej Instytut chwali się licznymi naukowymi osiągnięciami, które zapisał na swoim koncie przez prawie 100 lat istnienia. W wielu miejscach podkreśla też ważną funkcję, jaką pełnił dla radzieckiej gospodarki (a teraz dla rosyjskiej). Czego potwierdzeniem ma być choćby przyznanie instytucji Orderu Lenina w 1974 r. Trudno jednak na liście dokonań znaleźć wzmiankę o produkcji najbardziej śmiercionośnej trucizny, jaką wynalazł człowiek.
Mirzajanow nie szczędzi nam detali z życia homo sovieticusa. Trafił do Instytutu, bo chciał więcej zarabiać – po rozwodzie z żoną miał dość mieszkania z byłą partnerką w kawalerce. Od poprzedniego pracodawcy chemik otrzymał ostrą reprymendę za kierowanie się tak niskimi pobudkami. Musiał też wysłuchać wykładu o tym, że pieniądze nie powinny motywować socjalistycznego człowieka pracy. Kiedy zagroził strajkiem – na co pozwalał kodeks pracy – w odpowiedzi usłyszał tylko: „a więc chcecie żyć zgodnie z prawem, a nie według reguł partii Lenina, jak jakiś prawnik?”. Ostatecznie transfer zatwierdzono.

Trzy telefony

W ten sposób chemik trafił w centrum organizacji rodem z powieści szpiegowskiej, gdzie wszystko było tajne przez poufne. Mirzajanow zresztą obśmiewa zachodnie wyobrażenia na ten temat, pisząc, że rzeczywistość była znacznie bardziej paranoidalna, niż mogli przypuszczać mieszkańcy świata po drugiej stronie żelaznej kurtyny. „Kiedy Amerykanie piszą w książkach, że ludzie z byłego Związku Radzieckiego robili notatki na tajnych zebraniach, a potem wynosili je w teczkach, to jest po prostu dezinformacja” – ocenia autor. „Na coś takiego nigdy nie pozwoliłoby KGB. Bez chwili zawahania taka osoba zostałaby posłana za kratki jako szpieg” – dodaje.
Reżim ochrony informacji w GosNIIOChT był iście totalitarny. Naukowcy mieli całkowity zakaz pisania czegokolwiek na luźnych kartkach. Jeśli ktoś potrzebował coś naskrobać, musiał udać się po specjalny zeszyt z numerowanymi linijkami. Jego wypożyczenie było zresztą odnotowywane na osobnej liście. Notatnik mógł spoczywać wyłącznie na biurku naukowca, a podczas przerwy obiadowej należało go chować do sejfu. Za złamanie tych zasad groziły dotkliwe sankcje finansowe, często naliczane nie tylko winowajcy, ale i całemu zespołowi. „Myślę, że niejeden pracownik Instytutu doznał ataku paniki, kiedy budził się oblany potem w środku nocy z myślą, że przed wyjściem z pracy nie oddał swojego notatnika” – pisze Mirzajanow.
Na to nakładała się fatalna atmosfera w samym Instytucie, na którą składało się regularne podminowywanie pozycji kolegów, umizgi do partyjnych funkcjonariuszy, a także prymitywny mobbing. „System był tak opresyjny, że trzeba było mieć prawdziwe szczęście i grubą skórę, żeby osiągnąć jakiś postęp w karierze naukowej” – odnotowuje chemik. Przykładem historia jednego z naukowców, Siergieja Wtorigina.
Badacz ten po wielu latach rzetelnej pracy doszedł do wniosku, że samą nauką nie uda mu się popchnąć kariery do przodu. Poszedł więc do sekretarza zakładowej organizacji partyjnej i zaproponował, że osobiście będzie protokolantem na zebraniach, a w razie potrzeby zajmie się również pracą redakcyjną. Zwykle był to obowiązek jakiejś dziewczyny po liceum, ale Wtorigin nie miał najmniejszego problemu, aby przekonać politruka, że do tak odpowiedzialnego zadania potrzebny jest ktoś z wykształceniem wyższym – a najlepiej dyplomem z chemii.
Po roku rzetelnej pracy spełniło się jego marzenie – jako odpowiedzialny członek partii otrzymał stanowisko szefa laboratorium. Zastąpił innego naukowca, którego posłano na emeryturę, by zwolnić miejsce nowemu. „Trzeba było widzieć Wtorigina, jak nie mógł ukryć radości, siedząc w fotelu w swoim biurze, za biurkiem, na którym stały trzy telefony – oraz głośnik do bezpośredniej komunikacji z podwładnymi” – pisze Mirzajanow.
Czasami toksyczność Instytutu miała opłakane skutki. Tak było w przypadku młodego chemika Borysa Miedwiediewa, który zakochał się w swojej asystentce i z tego powodu regularnie był ofiarą szykan, zwłaszcza podczas zebrań komitetu partyjnego. Badacz w końcu nie wytrzymał ciągłych docinków i pewnego dnia wlał sobie do szklanki z wodą ampułkę trucizny zwanej „substancją-33” – rosyjskiego odpowiednika związku znanego na Zachodzie jako VX. Autor „Tajemnic państwa…” pisze, że „jego śmierć była tak szybka, iż koledzy z laboratorium i ludzie ze służby medycznej Instytutu mogli się tylko bezradnie przypatrywać cierpieniom”.

Oddajcie doktorat, Kirpiczew

Pomimo fatalnej atmosfery i paranoidalnej organizacji pracy ośrodek dalej funkcjonował. W latach 70. do swoich sukcesów mógł zaliczyć m.in. uruchomienie na dużą skalę produkcji wspomnianej już substancji-33 w fabryce „Chimprom” w Nowoczeboksarsku (około 600 km na wschód od Moskwy). Prawdopodobnie właśnie to osiągniecie zapewniło GosNIIOChT Order Lenina.
Niezwykle ważną dla radzieckiego arsenału broni chemicznej truciznę wytwarzano tam aż do końca lat 80. (Rosjanie przyznali się, że łącznie mieli w zapasach ponad 15 tys. ton). Fabryka zresztą istnieje do dziś – na swojej stronie internetowej reklamuje się jako „jedno z kluczowych przedsiębiorstw rosyjskiego sektora chemicznego, rozpoznawalne na całym świecie”. Należy obecnie do grupy Renova, której właścicielem jest jeden z rosyjskich oligarchów, Wiktor Wekselberg.
Największym sukcesem okazało się jednak odkrycie nowiczoka. Mirzajanow pisze, że dokonał tego między 1971 a 1973 r. niejaki Piotr Kirpiczew, starszy naukowiec w oddziale Instytutu w Szychanach – niewielkim, zamkniętym mieście, 750 km na południowy wchód od Moskwy. Mieściła się tam baza wojsk przeciwchemicznych i poligon doświadczalny. Związkowi, jaki otrzymał Kirpiczew, nadano kryptonim „A-230” lub „substancja-84”.
Mirzajanow przypisuje mu również odkrycie bardzo toksycznych, mających postać ciała stałego związków A-242 i A-260 (pochodnych A-230 i A-232). Niektóre z nich były nawet kilka razy bardziej trujące niż substancja-33, którą Rosjanie zaczynali akurat produkować na masową skalę w Nowoczeboksarsku. Sukces dostrzegła dyrekcja Instytutu, która laboratorium w Szychanach dopieściła najlepszym dostępnym sprzętem (Mirzajanow wspomina, że z odpowiednim poparciem politycznym GosNIIOChT nie miał problemu z zakupieniem zagranicznych, zwłaszcza amerykańskich urządzeń).
Późniejszy dyrektor Instytutu nazwał syntezę nowiczoków (ponieważ należały do jednej klasy związków, wszystkim nadano ten sam kryptonim) odkryciem, które zdarza się raz na 40 lat. Jednak w latach 70. wpadło ono w destrukcyjną logikę radzieckiego systemu, co opóźniło wprowadzenie nowej substancji do arsenału chemicznego o prawie 20 lat. Kirpiczewa próbowano pozbawić autorstwa wynalazku. Do tego ówczesny szef GosNIIOChT Iwan Matynow zażyczył sobie, aby nowiczok stał się przedmiotem pracy doktorskiej jego syna Borysa. Kirpiczew zgłosił sprzeciw i gdy parę lat później sam próbował doktoryzować się w tym zakresie, spotkał się z odmową. Być może nikt nie chciał też ryzykować gniewu kierownictwa politycznego państwa. W tamtym okresie zakończono przecież budowę nowego zakładu, który w przemysłowych ilościach wytwarzał substancję-33. Gdyby decydenci dowiedzieli się, że produkowany tam środek znacząco odbiega pod względem skuteczności od najnowszych zdobyczy radzieckiej nauki, mogliby wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.
Za ostatnią tezą przemawia to, że kierownictwo Instytutu starało się zataić fakt, iż substancja-33 nie była tak stabilna w składowaniu, jak jej zachodni odpowiednik – VX. W przypadku chemikaliów ma to niebagatelne znaczenie: jeśli coś odłożę na półkę, to czy to będzie tam nadal za rok? Zwłaszcza że mowa nie o nowym kleju do glazury, lecz o kluczowym elemencie arsenału chemicznego radzieckiej armii. Dyrekcja, przerażona wynikami badania, które wskazywało na niestabilność substancji-33, zaordynowała przeprowadzenie jeszcze jednego testu, a kiedy jego wynik również okazał się niekorzystny, ustalenia ponownie zatuszowano.
Wojsko było z początku sceptyczne wobec nowiczoków. Mirzajanow pisze, że chemicy w mundurach starali się zrobić wszystko, aby udowodnić, iż opracowana w cywilnej organizacji substancja do niczego się nie nadaje – wszak armia dysponowała własną siecią instytutów badawczych. Autor „Tajemnic państwa…” odnotowuje także, że nowiczokom nie pomógł fakt, że pierwszy z nich kiepsko znosił niskie temperatury i trzeba go było mieszać z innym związkiem, by nie zamarzł. Wszystko to sprawiło, że prace nad wdrożeniem nowiczoków trwały prawie dwie dekady. Decydujące testy polowe, które doprowadziły do uznania „nowicjuszy” za poważną broń chemiczną, odbyły się dopiero w połowie lat. 80 na terenie dzisiejszego Uzbekistanu.
W 1990 r. armia wprowadziła jeden z nowiczoków do swojego arsenału, a w 1992 r. kolejny. Na terenie dzisiejszego Kazachstanu planowano też budowę fabryki podobnej do tej w Nowoczeboksarsku. Rozpad Związku Radzieckiego i zapaść w finansach publicznych spowodowały jednak, że projekty te odłożono na półkę. Dzisiaj Rosjanie zarzekają się, że nie wytwarzają żadnej broni chemicznej. Główny zarzut Mirzajanowa pod adresem władz był taki, że Moskwa świadomie kontynuowała program jej rozwoju, pomimo uczestnictwa w pracach nad konwencją o zakazie broni chemicznej i jej podpisania w 1993 r.
Nawet jeśli duszny świat opisany przez Mirzajanowa należy do przeszłości, to nad Wołgą został know-how potrzebny do produkcji nowiczoka. A ponieważ gram toksyny wystarczy do zabicia prawie 30 osób, to pokusa jej użycia z pewnością nie wygaśnie.