Dzisiaj odbędzie się premiera wspomnień Johna Boltona z lat 2018–2019, gdy pełnił funkcję doradcy ds. bezpieczeństwa prezydenta USA Donalda Trumpa. Znamy ich pełną treść.
Książka „The Room Where It Happened. A White House Memoir” (Pokój, gdzie to się działo. Pamiętnik z Białego Domu) zostaje wydana w najgorętszym okresie politycznym w Stanach Zjednoczonych, na cztery i pół miesiąca przed wyborami prezydenckimi. W wywiadach udzielonych w miniony weekend Bolton mówił zaś, że Donald Trump stawia swoją reelekcję przed bezpieczeństwem narodowym USA i nazywał prezydenta ignorantem w sprawach globalnych.
– Z mojego doświadczenia wynika, że Trump bardzo rzadko cokolwiek czyta – powiedział Bolton w rozmowie z Marthą Raddatz z telewizji ABC. – Konsultacje z wywiadem odbywały się w Białym Domu może raz lub dwa razy w tygodniu. A powinny odbywać się codziennie – dodał.
Oświadczył też, że w nadchodzących wyborach nie zagłosuje ani na Trumpa, ani na jego demokratycznego przeciwnika, byłego wiceprezydenta Joe Bidena. Bolton zaczyna książkę od zamieszania, które towarzyszyło przejmowaniu władzy przez ekipę Trumpa. Przy okazji wyraźnie próbuje podkreślić wyjątkowość swojej roli, w czym nieco mija się z faktami. Bardzo chwali za to wiceprezydenta Mike’a Pence’a.
„Jako wiceprezydent Pence podtrzymywał silne poglądy na temat bezpieczeństwa narodowego, które miał podczas swoich lat w Izbie Reprezentantów, a ja uważałem go za konsekwentnego sojusznika” – napisał. W książce często pojawia się motyw tłumaczenia Trumpowi prostych zależności polityki zagranicznej przez Boltona, Pence’a i sekretarza stanu Mike’a Pompeo. Teraz w wywiadach Bolton apeluje, by Pence pozostał na stanowisku w obliczu krążących plotek, że miałaby go zastąpić Nikki Haley, była stała przedstawicielka USA przy ONZ. Bolton uważa ją za niekompetentną w sprawach zagranicznych.
Zaraz po wyborach media spekulowały, kto zostanie w szefem dyplomacji. Regularnie przewijało się nazwisko Boltona, ale plotki o jego kandydaturze ucichły wkrótce po spotkaniu z prezydentem elektem. On sam nawiązuje w książce do tej rozmowy, ale nie wspomina, że z zaplecza Trumpa wyszły pogłoski, że miał zrobić na podenerwowanym zwycięzcy wyborów złe wrażenie z powodu… wąsów. Wątpliwe, by była to prawda, skoro półtora roku później Trump jednak zatrudnił Boltona w Białym Domu.
Na pewno można mu oddać jedno. Jest świadom zagrożenia ze strony Rosji, które Trump regularnie bagatelizuje. Jesienią 2016 r. podkreślał i ostrzegał, że pozycja Władimira Putina w Europie Wschodniej i na Bliskim Wschodzie rośnie w stopniu niespotykanym od końca zimnej wojny. „Odkąd Ameryka za rządów Obamy przestała się interesować Rosją, przywódca na Kremlu wie, że jego samozaparcie pozwoli mu zrealizować każdy polityczny cel w polityce zagranicznej” – napisał w tekście, który został opublikowany na łamach „Tygodnika Powszechnego”.
Jego zdaniem osłabienie wpływów Moskwy na Bliskim Wschodzie do poziomu sprzed prezydentury Baracka Obamy i wykorzystanie możliwości Rosji w walce z islamskim radykalizmem oraz w rywalizacji z Chinami to cele na pierwszy rzut oka sprzeczne, ale możliwe do osiągnięcia, jeśli USA odbudują swą siłę oraz zasoby polityczne, ekonomiczne i militarne. Izolacjonistyczna polityka Trumpa obaliła tezę, że oba te cele można połączyć. Nie pomaga chwiejność Trumpa i admiracja, jaką darzy autokratów.
Charakterystycznie wyglądało jedno ze spotkań z prezydentem Chin Xi Jinpingiem. Choć Trump z jednej strony jest zwolennikiem twardej linii wobec Pekinu, przyjął do wiadomości tłumaczenia Xi, dlaczego przekształcił prowincję Sinciang w wielki obóz koncentracyjny dla Ujgurów, a nawet miał zachęcać chińskiego kolegę, by kontynuował tę politykę. Chwalił się, że wielu Amerykanów oczekuje, by usunął z konstytucji limit dwóch kadencji prezydenckich. „Podczas późniejszego obiadu Xi powiedział, że w USA wybory odbywają się zbyt często, a on nie chce rozstawać się z Trumpem, na co ten pokiwał z aprobatą głową” – czytamy. Bolton pisze, że niezależnie od toczonej z ChRL wojny handlowej otoczenie prezydenta obawiało się, że Trump wycofa się z nieformalnego sojuszu z Tajwanem, tak jak porzucił syryjskich Kurdów, na czym skorzystałyby Chiny.
Autor przypomina też spotkanie Trumpa z Putinem na marginesie szczytu G20 w Buenos Aires pod koniec 2018 r., tuż po ataku rosyjskiej floty na ukraińskie jednostki na Morzu Czarnym, który doprowadził do kolejnej eskalacji napięcia na linii Moskwa–Kijów. Nie dość, że prezydent złamał wcześniejsze ustalenie, że nie spotka się z rosyjskim prezydentem, dopóki Kreml nie odda Ukraińcom wziętych do niewoli marynarzy, to jeszcze porozmawiał z nim wyłącznie w obecności małżonki i tłumacza z Rosji. O rozmowie wiedzieliśmy już wcześniej, jednak autor książki sugeruje, że Putin przekonał wówczas Trumpa, iż aby uniknąć wybuchu III wojny światowej, Ukraina powinna mieć prorosyjskiego prezydenta. Trump użył tego argumentu w późniejszej rozmowie z kanclerz Niemiec Angelą Merkel.
Polska pojawia się na zupełnym marginesie rozważań Boltona, jeśli nie liczyć omówionego już w internecie cytatu o tym, jak prezydent zapomniał, że sam podczas wielokrotnych rozmów z prezydentem Andrzejem Dudą zgodził się na budowę Fortu Trump pod warunkiem, że za wszystko zapłacą Polacy. Jednak jeśli potraktować książkę nieco szerzej, także Warszawa może wyciągnąć wnioski z tego, w jaki sposób Trump postrzega sojusze. Choć gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że nie jest to coś, o czym byśmy wcześniej nie wiedzieli.
„Trump uważa, że sojusznicy płacą zbyt mało. To pasuje do jego twierdzeń, niepodważalnych mimo wielokrotnych rozmów, że jesteśmy obecni – powiedzmy – w Korei Płd., by jej bronić. Nie ze względu na zbiorową obronę czy wzajemne bezpieczeństwo albo cokolwiek innego z arsenału skomplikowanych stosunków międzynarodowych. Bronimy Niemiec, bronimy Japonii, bronimy Estonii i one powinny za to zapłacić. Co więcej, jak by powiedział każdy dobry biznesmen, powinniśmy zarabiać na obronie tych wszystkich krajów” – pisze Bolton.
Ciekawe są też wątki ukraińskie. Opisana przez Boltona geneza żądań, by Kijów podzielił się hakami na Bidena lub Hillary Clinton, jest już powszechnie znana. Opisywaliśmy ją także na łamach DGP. Autor „The Room Where It Happened” również uważa, że najważniejszą rolę w doprowadzeniu do tymczasowego zamrożenia pomocy wojskowej dla Kijowa odegrał prawnik Rudy Giuliani. Nowością jest natomiast ujawnienie bezpośredniości, z jaką u progu swoich starań o reelekcję Petro Poroszenko prosił Amerykanów, by pomogli mu wygrać wybory.
Pod koniec 2018 r. było już jasne, że prezydent musi się bać nie tylko Julii Tymoszenko, ale też Wołodymyra Zełenskiego – oboje wspierał wtedy skłócony z prezydentem Ukrainy oligarcha Ihor Kołomojski. „Poroszenko oczekiwał, że Ameryka nałoży sankcje na Kołomojskiego (…). Powiedziałem mu, że jeśli ma dowody na Kołomojskiego, powinien je wysłać do Departamentu Sprawiedliwości” – czytamy. Co ciekawe, amerykańska dyplomacja nie chciała, by Bolton spotkał się z Tymoszenko w cztery oczy, ponieważ uznano, że „zbyt mocno zbliżyła się do Rosji, choć zgodnie ze zwyczajem Departamentu Stanu nie wyrażono tego w ten sposób”.