Spekulacje, że Amerykanie szykują kolejne uderzenie w projekt podmorskiego gazociągu, rozbudził na nowo ambasador USA w Berlinie Richard Grenell, który powiedział niemieckiemu dziennikowi „Handelsblatt”, że nowe sankcje mają ponadpartyjne poparcie w amerykańskim Kongresie i mogą szybko zostać przekute w konkretne przepisy.
Poprzednia interwencja Waszyngtonu doprowadziła do wycofania się pod koniec zeszłego roku z podmorskiego placu budowy szwajcarskiej firmy AllSeas, która układała rurę na dnie Bałtyku, i wielomiesięcznych opóźnień w realizacji inwestycji. Teraz Gazprom chce sam wybudować ostatnie 160 kilometrów gazociągu i sprowadził w tym celu z Dalekiego Wschodu statek Akadiemik Czerskij.
Niewykluczone, że zapowiedzi nowych sankcji to blef. Według doniesień Reutersa propozycja miała zostać złożona w Senacie jeszcze w tym tygodniu. Do momentu zamknięcia czwartkowego wydania DGP wciąż się to jednak nie stało. Czynników, które mogłyby powstrzymywać Waszyngton przed kolejnymi próbami zatrzymania Nord Streamu, jest co najmniej kilka. To m.in. starania prezydenta Donalda Trumpa, by wciągnąć Moskwę do swojej rozgrywki z Chinami. Prezydent USA dąży ostatnio do poszerzenia o Rosją (oraz szereg innych krajów) grona uczestników najbliższego szczytu G7. Inicjatywa ta stanowi pewien sygnał co do obecnej hierarchii priorytetów Białego Domu, szczególnie jeśli przypomnieć sobie, że Rosja została wyłączona z udziału w spotkaniach grupy w konsekwencji nielegalnej aneksji Krymu.
Innym argumentem, by powątpiewać w groźby „zatopienia” Nord Streamu jest fakt, że w ocenie wielu ekspertów Amerykanom powoli kończą się możliwości precyzyjnych, chirurgicznych uderzeń – takich jak to, które doprowadziło do zatrzymania prac budowlanych pod koniec zeszłego roku. Aby realnie zaszkodzić gazociągowi, konieczne mogłoby być wciągnięcie na listę sankcyjną samego Gazpromu i jego europejskich partnerów. Według doniesień medialnych w Waszyngtonie rozpatrywanych jest kilka wariantów sankcji, m.in. uderzenie w firmy serwisujące gazociąg, bezpośrednio w Gazprom, a także w odbiorców rosyjskiego gazu. Szczególnie ten ostatni scenariusz budzi niepokój w Berlinie i wśród innych europejskich partnerów Gazpromu.
Przyjęcie sankcji o takim charakterze groziłoby trudną do opanowania eskalacją sporów USA zarówno z Rosją, jak i z krajami europejskimi. W tym kontekście łatwiej uwierzyć, że groźba nowych sankcji na Nord Stream 2 jest dla Trumpa kartą przetargową. W stosunkach z Europą jest mu ona potrzebna szczególnie w obliczu planów UE, które nie budzą zadowolenia w Waszyngtonie, takich jak podatek cyfrowy czy cło węglowe (carbon border tax).
Te ostatnie przesłanki – groźba eskalacji, w szczególności w stosunkach transatlantyckich, i użyteczność w obliczu szerszej puli spraw spornych z Europą – przemawiają jednak zarazem za tym, by potraktować ewentualność wprowadzenia daleko idących sankcji poważnie. Zwłaszcza że nietrudno wyobrazić sobie, iż w okresie przedwyborczym taka twarda postawa może się Trumpowi wydawać opłacalna. Wiele wskazuje, że groźby Amerykanów są też traktowane serio na Kremlu – świadczy o tym niedawna zmiana właściciela Akadiemika Czerskiego, który to statek mógłby być jednym z celów nowych restrykcji.
Wyobrażając sobie z polskiej perspektywy scenariusz, w którym koncerny uwikłane w geopolityczno-energetyczne inicjatywy Moskwy zostaną za to ukarane, możemy czuć satysfakcję. W obliczu zagrożenia poważnym kryzysem w stosunkach transatlantyckich bilans polskich interesów w sprawie ewentualnych sankcji wcale nie jest jednak tak oczywisty. Dla nas wybór między USA a Europą to żaden wybór.